
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
„Gdzie początek tego końca, którym kończy się początek?”
Oczy Kruma przypominały dwa spodki. Chłopiec otwierał je coraz szerzej i szerzej, ogarnięty zdumieniem i zachłyśnięty nieopisanym pięknem. Soczysta zieleń była wszechobecna, przyprawiająca o zawroty głowy. Krum zmarszczył czoło i zacisnął wargi, co było oznaką intensywnego myślenia. Wertował w myślach strony przeglądanego wcześniej informatora, poszukując w zwojach pamięci nazwy tego cudownego miejsca. Las higromegatermiczny! Twarz Kruma rozjaśniała jak niebo tuż po wschodzie słońca. Chłopiec czuł niemałą satysfakcję, dumny, że udało mu się zapamiętać tak trudną nazwę. Las higromegatermiczny, inaczej zwany puszczą tropikalną. Rósł na ubogich glebach laterytowych w klimacie jednostajnie wilgotnym i gorącym przez cały rok. Satysfakcja chłopca rozrastała się w błyskawicznym tempie. W trwałym zapamiętywaniu ogromnej ilości informacji nie miał sobie równych, nawet wśród starszych uczniów. Krum z przejęciem rozglądał się dookoła, zachłannie i dokładnie, tak, by żaden, nawet najmniejszy szczegół nie umknął jego uwadze. Gęsta, bujna roślinność otaczała go ze wszystkich stron. Wnętrze lasu było cieniste. Z prostych, wysokich pni bezpośrednio wyrastały kwiaty. Zjawisko kauliflorii, przypomniał sobie szybko chłopiec. Gorąca, wilgotna puszcza obfitowała w pnącza, liany i epifity, a w zaroślach żerowały cudaczne zwierzęta. Bananowce, kakaowce, mahoniowce, hebanowce, palmy, paprocie drzewiaste, wyliczał w myślach Krum, rozróżniając bez trudu poszczególne gatunki drzew. Wysoko w koronach pokrzykiwały kosmate, człekokształtne stworzenia i barwne papugi, cała dżungla tętniła życiem. Do uszu chłopca docierała kakofonia najróżniejszych dźwięków. Dzielnie wyławiał z niej krzyki, zwierzęce pomruki, śpiew ptaków, rechot leśnych żab, pochrumkiwania, najróżniejsze piski i szmery na ściółce. Rozległa powierzchnia koron drzew tworzyła zielony baldachim, chroniący te wszystkie cuda, znajdujące się wewnątrz tropikalnej puszczy. Krum nagle posmutniał. Żałował, że nie jest w stanie poczuć zapachu żywicy, aromatu storczyków i odurzającej woni wilgotnej roślinności. Rozejrzał się po raz ostatni, przepełniony czystym uwielbieniem i fascynacją.
– Dalej – westchnął w końcu.
– Proszę czekać – odpowiedział mu bezbarwny, mechaniczny głos. – Trwa zmiana lokalizacji, uruchamiam tryb przemieszczania.
Kilkanaście sekund później, po zielonej arkadii nie było już śladu. Zmieniła się też perspektywa. Krum poruszał się teraz z niebywałą prędkością, obserwując wszystko z góry. Mknął ponad olbrzymim obszarem porośniętym drzewami szpilkowymi. Ich wierzchołki, ciasno stłoczone i najeżone niczym igły, bieliły się w późno popołudniowym słońcu. Iglasty dywan pokryty śniegiem, wyglądał jakby był posypany cukrem pudrem.
– Ooooch! – wydusił z siebie chłopiec.
I znów poczuł to przemożne uczucie, uczucie tęsknego żalu, zaciskające się wokół wiotkiego mięśnia, gdzieś tam, w głębi klatki z żeber. Zupełnie jakby wąż – dusiciel wyciskał z drobnego ciała myszy ostatnie tchnienie życia. Bóg jeden raczy wiedzieć, ile oddałby za możliwość poczucia zapachu sosen, jodeł i świerków. O aromacie iglastych borów, czytał w dziennikach podróżniczych serbskiego geografa, Ivo Radičevića. Nagle gdzieś ponad nim, rozbrzmiał wysoki dźwięk, ni to wrzask, ni to krzyk, ni to pisk, na wskroś przeszywający podniebne przestworza. Krum spojrzał w górę, wciąż lecąc z niebywałą prędkością i dostrzegł szybującą ponad nim kolumnę drapieżnych ptaków. Prowadził ją wielki orzeł przedni, o żółtym, zakrzywionym dziobie, brunatnym upierzeniu, gdzieniegdzie złotawym. Niekwestionowany król podniebnego świata. Silny, smukły i niezwykle majestatyczny. Tuż za nim szybował jasnoszary białozór, z piórami na brzegach białymi jak świeży śnieg, sokół wędrowny, jastrząb, kilka myszołowów, cykojadów i kaniuki. Oniemiały chłopiec spostrzegł, że ptaki pojawiły się wszędzie. Po jego lewej ciągnął sznur żurawi, po prawej leciały sowy i puchacze, a tuż pod nim rozmaite drobniejsze gatunki. Chłopiec znalazł się w samym centrum tej ptasiej gromady, zatraconej w ferworze lotu. Czuł się cudownie, trochę jak mityczny Ikar, który, choć krótko, zdołał zakosztować tej niesamowitej lekkości bytu, gdy przemierza się podniebną krainę. Tajga wkrótce ustąpiła miejsca rozległym, ośnieżonym połaciom, gdzieniegdzie usianym oczkami zamarzniętych jezior. Chłopiec obniżył lot, przyglądając się małym gromadkom dziwnych stworzeń kopytnych o cudacznie rozrośniętych porożach, przemierzających białe pustkowia. Natychmiast przypomniał sobie całkiem podobne, które oglądał na samym początku. Były jednak znacznie liczniejsze i wędrowały po spieczonej słońcem żółtawo – czerwonawej ziemi, skubiąc od czasu do czasu przesuszoną trawę. Oczy Kruma ponownie się powiększyły, gdy dostrzegł krępe, niezwykle zwinne i piękne zwierzę. Poruszało się bez trudu, pokonując susami głęboki śnieg. Przypominało nieco psa, było jednak bardziej masywne i kudłate, jego ciemne oczy lśniły jakimś dzikim, pierwotnym blaskiem, a wspaniała szara sierść błyszczała w promieniach słońca. I nagle wszystko zniknęło, zgasło, jak zdmuchnięty płomień świecy, pozostawiając pustkę i ciemność. W nieprzeniknionym mroku usłyszał znajomy, mechaniczny głos.
– Projekcja zakończona. Proszę czekać i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Trwa odłączanie aparatury.
Krum usłyszał cichy syk, jakby ktoś spuszczał parę z kotła i kilka szybkich kliknięć. Robiło się coraz jaśniej, tak jak o brzasku, gdy noc leniwie ustępuje nowemu dniu. W końcu chłopiec zdołał dostrzec wypukłe wejście muzealnej komory projekcyjnej, która zaczęła powoli się otwierać. Krum uniósł lekko głowę i ostrożnie zdjął holo-google, podając je stojącemu tuż obok androidowi.
– Bardzo proszę, Ar’Doo – powiedział uprzejmie chłopiec, zerkając uprzednio na jego pierś, gdzie cyfrowy ekranik wyświetlał na czerwono imię kustosza. – Pomożesz mi? Strasznie ciężko się z tego wygramolić.
– W imieniu całego Muzeum Historii Naturalnej, dziękuję za skorzystanie z wirtualnej projekcji i zapraszam ponownie – wyrecytował automatycznie Ar’Doo, podając chłopcu swoją dłoń.
Wirtualna komora projekcyjna przypominała olbrzymie dinozaurze jajo, które Krum oglądał w dziale prehistorycznym, a jej górna część, wypukły pancerz chrabąszcza. Android Ar’Doo zdjął z haczyka metalowe kółko łańcuszka, który zawieszony między dwoma słupkami, blokował dostęp do komory i przepuścił chłopca. Krum minął kilkoro dzieciaków, które zdążyły się już ustawić w kolejce do wirtualnego jaja i prędko wypatrzył matkę. Stała pod ścianą, w jaskrawo pomarańczowym kombinezonie z latexu , włosy w kolorze pszenicy zaczesała wysoko w koński ogon. Kobieta wynudziła się jak mops, ale gdy tylko dostrzegła maszerującego w jej stronę syna, posłała mu ciepły uśmiech.
– I jak, mistrzu? Podobało się?
Chłopiec odpowiedział przytakującym „yhm” i energicznie potrząsnął głową. Sala projekcyjna była stosunkowo mała, niskie ściany oświetlały na fioletowo nowoczesne diody LED. Wnętrze wypełniały stłumione szepty i szuranie muzealnych kapci na idealnie gładkiej posadzce. Android Ar’Doo zapraszał do komory projekcyjnej kolejnego chłopca, pyzatego, z twarzą oprószoną niezliczoną ilością piegów. Miał nie więcej niż siedem lat i wyraźnie się wahał. Zaszklone łzami oczy desperacko poszukiwały któregoś z rodziców, aż w końcu dostrzegły korpulentnego mężczyznę w lnianej koszuli, o ognistych włosach i równie piegowatej twarzy. Pokazał synowi uniesiony kciuk i zachęcająco pokiwał głową. Po chwili chłopczyk, ponaglany delikatnie przez androida-kustosza, zniknął w jajowatej komorze, a Krum spojrzał szybko na swoją matkę, szukając w jej chabrowych oczach rodzicielskiej dumy.
– Ja się nie bałem.
– Wiem, skarbie.
– Ani trochę!
Matka uśmiechnęła się z aprobatą i objęła go ramieniem.
– Idziemy? Niedaleko muzeum sprzedają pyszne pikantne krewety.
Opuścili sale projekcyjną i ruszyli długim, szerokim korytarzem. Mijali półokrągłe nisze przesklepione w formie konchy, w których stały posągi i szkielety humanoidów. Mniej więcej w połowie korytarza nisze zastąpił rząd obrazów i fotografii, osadzonych w zmieniających barwy diodowych ramach. Elsa, matka Kruma, zerkała na nie sporadycznie, będąc już myślami w przyszłości oddalonej o niecałe dwie godziny. Siedziała w niej na miękiej sofie, popijała dietetyczną colę i z wypiekami na twarzy dowiadywała się, kto tak naprawdę jest ojcem Chloe z Namiętności i Kłamstw. Szarpnięcie ręki wyrwało ją z głębokiego zamyślenia. Krum zatrzymał się przed jednym z obrazów, przyglądając mu się z największym zaciekawieniem. Pod dziełem przymocowano do ściany cyfrowy wyświetlacz, na którym przewijał się pasek informacyjny.
„Magna Mater na Słonecznej Polanie” – autor: Silvio Baggio – okres: Sztuka współczesna XXII w. – Dzieło włoskiego malarza przedstawia Zanzirę, Wielką Matkę Naturę – ponadczasowy wizerunek kobiety, personifikację przyrody i życiodajnej siły, ucieleśnienie jej w postaci matki – Artysta ukazał ją w towarzystwie greckiej Artemidy, rzymskiej Diany, sumeryjskiej Ki, baskijskiej Mari, etruskiego Wertumnusa, tolteckiego Quetzalcoatla i słowiańskiego panteonu bóstw.
Krum nigdy nie przejawiał szczególnego zainteresowania sztuką ani nieprzeciętnego talentu do tworzenia w żadnej z jej form. Uczęszczanie na szkolne lekcje plastyki uważał za bezsensowne trwonienie czasu, którego jedynym efektem była sterta arkuszy pokrytych bazgrołami. Lubił za to geografię, multimedia i recytatoria, na których zawsze błyszczał. Coś sprawiło jednak, że ośmiolatek nie potrafił oderwać wzroku od malowidła włoskiego artysty. Na polanie pokrytej dywanem krokusów i maków stała wysoka kobieta, piękniejsza niż wszystkie kobiety i dziewczęta, które chłopiec dotąd widział. Piękniejsza nawet od stojącej tuż obok matki, i ta myśl na moment przepełniła go trwogą. Obawiał się, że myśląc w ten sposób, sprawiłby Elsie przykrość. Kobieta namalowana na płótnie była otulona jedynie we własne włosy. Kruczoczarne, swobodnie skręcone w naturalne pukle, sięgające do stóp i przysłaniające jej nagie ciało. Ręce miała lekko rozłożone na boki, tak jak Madonna na cudownych medalikach, a jej głowę zdobił wianek pleciony z żółto – błękitnych kwiatów. Wokół niej siedziały kobiety i mężczyźni, wszyscy ubrani w szaty utkane jakby z pajęczyn babiego lata i trawy. Na polanie tłoczyły się też wszystkie leśne zwierzęta, jakie Krum znał z kart podręcznika do zoologii. Chłopiec stał tak dłuższą chwilę, urzeczony mnogością barw i kojącym obliczem namalowanej kobiety. Pomyślał, że w jakiś sposób obraz go hipnotyzuje, choć było to zupełnie niedorzeczne.
– Niezaprzeczalnie wyjątkowy, prawda?
Niski, męski głos rozbrzmiał niespodziewanie tuż za plecami chłopca. Krum aż podskoczył, jakby ktoś wyrwał go nagle z głębokiej zadumy. Niski mężczyzna o lekko szpakowatych włosach, splótłszy ręce za plecami, z uwagą przyglądał się dziełu. Miał na sobie muzealny uniform i pachniał tytoniem.
– Młodzież powinna bardziej interesować się sztuką – mruknął posępnie. – Ale w dzisiejszych czasach w głowie im tylko deski antygrawitacyjne i cybernet. Należy ci się pochwała, młody człowieku – Mężczyzna nieco się rozpromienił i przeniósł wzrok z obrazu na zawstydzonego chłopca. – Powiedz no, rośnie nam tu koneser prawdziwego piękna?
– Ja tylko… – Krum zawahał się, wyraźnie zawstydzony. – Byłem ciekaw. Nigdy nie słyszałem o Zanzirze.
– To stosunkowo nowy kult – stwierdził rzeczowo mężczyzna. – Odłam, który wyewoluował, krótko po tym, jak przetłumaczono starożytne treści z kamiennych tablic znalezionych na terenie basenu morza śródziemnego. Niektórzy twierdzą, że pochodzą z zatopionej Atlantydy. Zanzira miała być stworzycielką wszystkich późniejszych bogów i bogiń, związanych z czczeniem świata natury w wielu kulturach. Z kawałka jej serca narodził się żywioł ognia, z kawałka skóry żywioł ziemi, łza dała początek żywiołowi wody, a oddech żywiołowi powietrza. Z miłości, którą żywiła do fauny i flory narodził się piąty żywioł, eter…
– Stek bajek – wtrąciła cierpko Elsa. – Jak wszystkie mity, legendy i wierzenia…
Mężczyzna spojrzał na nią w taki sposób, że nie była w stanie odczytać z jego oczu żadnych emocji. Nie wiedziała zatem, z kim ma do czynienia.
– Pani jest…
– Ateistką. – ucięła szybko. – Jesteśmy ateistami – dodała, obejmując syna ramieniem. – Wierzymy w człowieka, realizm i technologię.
– Ach, tak – mruknął mężczyzna. – To typowe dla naszych czasów.
– Widzi pan w tym coś złego? – żachnęła się Elsa. – Świat stawia przed nami wymagania, także te umysłowe i ideowe. Niech pan spojrzy, jakie robimy postępy! Czy potrzeba było bogów do stworzenia tak zaawansowanych technologii? Nie! Tylko ludzkich rąk i umysłów. Ludzie nie potrzebują religii i sekciarskich zabobonów.
Mężczyzna uniósł wysoko brwi.
– Doprawdy, tak pani sądzi? Więc jak wytłumaczyć narodzenie się grupy wyznawców Zanziry? Dzisiaj… Kiedy słowo „natura” wydaje się być tylko mglistym wspomnieniem, kiedy ludzkość bestialsko wyrwała i zdeptała jej korzeń?
– Ci zanziranie są jeszcze bardziej pokręceni od neochrześcijan.
– A może to znak, by skłonić nas ku refleksji?
– A nad czym tu snuć refleksje? Błagam pana!
– Nad tym, czego się dopuściliśmy.
– Nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi.
– Oczywiście, że nie – skonstatował gorzko mężczyzna. – Wybaczy pani, że się powtarzam, ale to typowe w dzisiejszych czasach. Moim zdaniem, to wszystko zmierza w niewłaściwym kierunku. Wykiełkowanie kultu Zanziry otworzyło niektórym oczy. Dostrzegli, że wszystko ma swoje konsekwencje. Niestety, większość tej generacji pozostaje ślepa jak kret w blasku słońca, choć pewnie i tak nie wie pani o jakim zwierzęciu mówię…
Elsa wydęła lekko karminowe wargi i niemal świdrowała spojrzeniem.
– Zaskoczę pana – powiedziała sucho. – Wiem, co to kret. Czytałam o nich synowi przed klasówką z zoologii.
– Rzeczywiście – przyznał mężczyzna. – Zaskoczyła mnie pani.
– Uznam to za osobisty sukces.
Krum już dawno przestał przysłuchiwać się rozmowie, wywiązanej między matką a pracownikiem muzeum. Czuł w ustach słony smak, robiło mu się na przemian zimno i duszno, jakby ktoś oblewał go kubłem lodowatej wody i wrzącej lawy. Słony smak na języku nie wróżył niczego dobrego. Często tracił wtedy przytomność, a niekiedy widział dziwne rzeczy. I wtedy dostrzegł, że kąciki ust kobiety z obrazu drgnęły. Zdumiony chłopiec zamrugał kilkakrotnie. Mógłby przysiąc, że rudy lis siedzący po jej lewej stronie, przed chwilą znajdował się zupełnie gdzie indziej. W uszach zaczęło mu dzwonić, nie słyszał już rozmowy toczącej się obok, a najróżniejsze odgłosy zwierząt, rozbrzmiewające gdzieś wewnątrz głowy. Pohukiwanie, gardłowe krzyki, pomruki i ptasie trele. Zimny pot skropił mu rozpalone czoło, szybko oblepiając je złotymi kosmykami grzywki. Farba zaczęła spływać z obrazu, rozmywając kontury postaci i mieszając barwy. Chłopiec ponownie zamrugał, próbując pozbyć się przywidzenia. Pomogło. Dzieło znów wyglądało normalnie, tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy zatrzymał na płótnie swój wzrok. Do jego uszu na nowo dotarł głos matki, wciąż dyskutującej z pracownikiem muzeum.
– Mamo? – szepnął cicho, po raz pierwszy wtrącając się do rozmowy. – Możemy już iść? Trochę mi niedobrze…
Elsa spojrzała na syna, jakby dopiero teraz sobie o nim przypomniała. W jej chabrowych oczach zamigotał niepokój. Z pietyzmem dotknęła czoła chłopca i jęknęła.
– Jesteś cały rozpalony! Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej, że źle się czujesz?
– Właśnie ci mówię, mamo.
– Pan wybaczy – Elsa zwróciła się do szpakowatego mężczyzny. – Syn najwyraźniej ma gorączkę, pora na nas…
– Oczywiście, nie śmiałbym zatrzymywać .
– Pożegnaj się, Krum.
– Do widzenia.
Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie.
– Do widzenia. I zapraszam ponownie.
Gdy odchodzili, Krum ukradkiem obejrzał się za siebie. Mężczyzna w brunatnym, muzealnym uniformie wciąż tkwił w tym samym miejscu i wpatrywał się w nich tak długo, aż nie zniknęli u wylotu korytarza. Puszystą wykładzinę zastąpiła kamienna posadzka. Znaleźli się teraz w Hali Centralnej o półeliptycznym sklepieniu w kształcie czaszy z cienkościenną żelbetową powłoką. Trzeba było przyznać, że olbrzymia powierznia robiła wrażenie. Krum jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapomniał przez moment o dziwnym zdarzeniu przy obrazie. Wzdłuż ścian stały szklane gabloty pełne różnorodnych eksponatów. Były tam kły zwierząt, skamieniałe pancerze amonitów, odłamki skał i sztuczne rośliny. Jednak największą uwagę przykuwały stojące pośrodku sali odlewy szkieletów. Mijając je Elsa nie zwalniała kroku, więc Krum w pośpiechu starał się odczytywać tabliczki informacyjne.
… diplodok… mamut… niedźwiedź brunatny… tygrys bengalski… żubr… wilk…
Przy każdym odlewie stała jakaś grupka zwiedzających. Wykfalifikowane androidy opowiadały im o gatunkach tym swoim bezbarwnym, mechanicznym głosem, a po zakończonym wykładzie naciskały guzik na bezprzewodowym joysticu by wyświetlić holograficzny obraz przestrzenny. Wtedy tuż obok szkieletu pojawiało się trójwymiarowe zwierzę, poruszało się w powietrzu, przybierało różne pozy, czasem wydawało się, że biegnie, pozostając jednak wciąż w tym samym miejscu. Żadne z nich nie wydawało odgłosów. Nieme pamiątki istniejącego kiedyś życia. Wilk… To on przemierzał susami śnieżne pustkowia w wirtualnej projekcji. Fascynacja, która do tej pory ogarniała chłopca, zaczęła ulatniać się niczym powietrze z przebitej opony. Zastępował ją powoli narastający smutek. W końcu dotarli na przeciwległy koniec Hali Centralnej i krótkim korytarzem udali się do holu biletowego.
– Zaczekaj tu chwilę – poleciła Elsa, przytknąwszy wcześniej swoją dłoń do czoła syna. – Zabiorę z szatni nasze rzeczy i zaraz wracam, zgoda?
– Zgoda – przytaknął chłopiec i pomaszerował w kierunku dużego okna.
Krajobraz za szybą wydał mu się wyjątkowo ponury i bezbarwny. Muzeum Historii Naturalnej znajdowało się na środkowym poziomie , więc można było stąd dobrze przyjrzeć się miastu. Ciężkie, ołowiane chmury zastygły na nieboskłonie w grubej skorupie, niemal nie przepuszczając promieni słońca. Wielki moloch wypiętrzał się niczym kilkuwarstwowy tort. Ponad industrialnymi podziemiami metropolii leżał poziom A, pełen centrów handlowych, hipermarketów i podejrzanych spelunek. Na poziomie B znajdowały się budynki edukacyjne, medyczne i kulturalne. To tu toczyło się całe wielkomiejskie życie, pełne gwaru wielojęzykowych rozmów i gorączki zakupów. Ponad tym hałaśliwym tyglem, piętrzyły się szare wieżowce mieszkalne i budynki oblepione ogromnymi bilbordami reklamowymi. Nad miastem górowały zaś monumentalne drapacze chmur, będące siedzibą najważniejszych korporacji. Po sferycznej sieci dróg śmigały nowoczesne pojazdy antygrawitacyjne, a wszystko to spowijał ponury cień rzucany przez skłębione chmury. Krum westchnął ciężko. Nie miał najmniejszej ochoty tam wracać. Pragnął zostać tutaj, wśród barw i kolorów, wśród świata, którego ślad udało się zachować. Nagle ogarnęła go rozpacz, tak potworna , że omal nie rozdarła mu serca. Żal i głęboki smutek zdawały się przedostać do krwioobiegu i krążyć w żyłach jak trucizna. Wtedy się rozpłakał. Dwa strumienie ciepłych łez spłynęły po chudych policzkach, kapiąc z brody na posadzkę. Gdy Elsa pojawiła się, niosąc dwa płaszczyki, zastała syna z nosem przyklejonym do szyby. Jego mizernym ciałem wstrząsały potężne szlochy.
– Krum! – jęknęła na widok jego zaczerwienionych oczu, które powoli puchły do rozmiarów piłeczek ping pongowych. – Co się stało? Synku?
Chłopiec spojrzał na nią wzrokiem pełnym goryczy, kilkakrotnie pociągając na nosie.
– Dlaczego go zniszczyliśmy? – wyszlochał cicho. – Dlaczego zabetonowaliśmy raj?
Elsa przez chwilę stała w osłupieniu, gdyż język uwiązł jej w gardle. Chłopiec z całej siły wtulił się w jej brzuch. Wtedy ponownie poczuł w ustach słony smak. Ciałem już nie wstrząsał szloch, a lodowate dreszcze, jakby pod skórą przemykały małe, zimne zwierzątka. Zaczyna się, znowu się zaczyna…
– Mamo…
Przestraszony, oderwał twarz od ciała Elsy i spojrzał jej w oczy. Rzeczywistość zaczęła wirować, kontury powoli zatracały ostrość i chłopiec czuł, że przyprawia go to o mdłości. Gdy kolana zaczęły się pod nim uginać, zdążył tylko cicho jęknąć. A potem osunął się w ramiona matki i zrobiło się ciemno.
***
Stoi na skraju czarnej ziemi, usianej gdzieniegdzie kępami pożółkłej, suchej trawy i zwiędłymi kwiatami. Otacza ją krąg kikutów obumarłych drzew, posępnych i rzucających upiorne cienie. Powoli zaczyna rozpoznawać to miejsce. Teraz wygląda zupełnie inaczej, poddane całkowitej degradacji. Z ust chłopca wydobywa się jęk, gdy Krum spostrzega pośrodku polany stos bielejących kości. Niezliczoną ilość zwierzęcych czaszek z ziejącymi pustką oczodołami, różnej wielkości piszczeli, rogów, fragmentów muszli i karapaksu. Rozsypane kośćce wymarłych stworzeń walają się u stóp wysokiej kobiety. Krum przełyka głośno ślinę, czując jak na karku jeżą mu się drobne włoski. To nie kobieta, a sam szkielet z wysuszonym wiankiem na gołej czaszce, rozkłada bezradnie kościste ręce, obmywane łzami zebranych wokół niej bóstw. Puste oczodoły ziejące mroczną czernią wpatrują się w chłopca, a niebo zasnuwają skłębione, burzowe chmury. Horyzont przecinają wkrótce pierzaste błyskawice, a huk gromu przetacza się po ziemi niczym ryk rozwścieczonego smoka. Wtedy, jak spod ziemi wyrastają przed chłopcem trzy postacie. Krum zdusza w sobie krzyk i sparaliżowany lękiem, zastyga w bezruchu. Serce tłucze mu się w piersi jak oszalałe. Trzy kobiety. Staruchy o grubych, śliskich włosach przypominających wijące się węże. Każda trzyma coś w pomarszczonej dłoni. Pierwsza rozjarzoną żagiew, druga bicz, a trzecia oliwkowozieloną żmiję. Łopoczą orlimi skrzydłami, wyrastającymi z ich pleców i wzbijają wokół siebie tumany kurzu. Chłopiec czuje, jak zasycha mu w gardle, gdy przekrwione oczy staruch wpatrują się w niego. Drapieżnie, jak w potencjalną zdobycz. Z ich gardeł wydobywają się głosy, brzmiące niemal identycznie i zlewające się w jeden ton. Chłopiec nie rozumie. Zawodzą w nieznanym mu języku, a może w kilku naraz. Nagle krzyczą jedna po drugiej.
– Alekto!
– Tyzyfone!
– Megajra!
Krum wie, że właśnie zdradziły mu swoje imiona. Upiorny lament nie cichnie. Przepełniony gniewem, goryczą i zapowiedzią zemsty. Mityczne bóstwa za nimi łkają cicho, wciąż obmywając łzami kościec Zanziry. Z ciemnego otworu, który kiedyś był otoczony jej różanymi wargami, wydobywa się nagle przeciągły jęk. Zagłusza wszystko dookoła.
– Erinýes! Vigilantibus! Erinýes! Vigilantibus!
Oberwanie chmury jest błyskawiczne. Rzeczywistość rozmywa się w strugach zacinającego deszczu, ogniste błyskawice rozjaśniają stalowe niebo, lecz pochodnia trzymana w starej dłoni wciąż bucha pomarańczowym ogniem. Chłopiec osuwa się na kolana, które z plaśnięciem grzęzną w breji, jaka powstaje z nasiąkniętej deszczem ziemi. Zakrywa twarz drobnymi dłońmi i płacze. Czuje gniewne konwulsje ziemi, czuje jak drży pod jego chudymi kolanami. Chłopiec całym ciałem przewala się w miękkie błoto. Po chwili unosi twarz, umorusaną lepką gliną i niemal natychmiast obmywa ją lodowaty deszcz. Ze zdziwieniem patrzy, jak tuż obok wyrasta cienka, zielona łodyżka, by po chwili zupełnie rozkwitnąć. To chyba pierwiosnek. Odradza się, jak feniks z popiołów. Trzy skrzydlate staruchy zamieniają się w czarny dym i zaczynają wsiąkać przez nos do jego organizmu. Ulewa bombarduje mu twarz ciężkimi kroplami deszczu, wszystko powoli zaczyna zatracać się w gęstniejącym mroku. A później znów nastaje ciemność i cisza.
***
– Krum! – wrzasnęła Elsa, gdy tylko chłopiec zaczął rozwierać powieki – Och, synku!
Krum rozejrzał się dookoła. Leżał na twardej posadzce, nad sobą widział obce, zatroskane twarze i swoją matkę zalaną łzami.
– Spokojnie – powiedział ktoś ze zgromadzonych. – Lekarz jest już w drodze.
– Syneczku – piszczała Elsa – Nic ci nie jest? Jak się czujesz? Mój biedny, mały Krum!
– Co się stało? – wymamrotał chłopiec. Wciąż lekko szumiało mu w głowie. – Dlaczego leżę na podłodze?
– Zemdlałeś kochanie – szepnęła Elsa i mocno przytuliła chłopca do piersi. – To nic. Już wszystko dobrze.
– Dostałeś drgawek, koleś. I ta krew z nosa…! – zatrwożył się ktoś z gapiów.
Elsa natychmiast zgromiła wzrokiem stojącego obok, pryszczatego nastolatka.
– Nie strasz go! – warknęła. – Już wszystko dobrze – zwróciła się ponownie do Kruma, kołysząc go lekko w ramionach – Zaraz przyjedzie doktor… A wy na co się tak gapicie? Koniec przedstawienia! Możecie się rozejść!
Przez zgromadzoną grupkę ludzi przetoczyła się fala zduszonych szeptów i kilku odburknięć. Większość rozeszła się w swoje strony, tylko kilka wyjątkowo wścibskich bab wciąż tkwiło nieopodal, zerkając ukradkiem na chłopca, by nie przegapić żadnego dramatycznego momentu. Ku ich rozczarowaniu, nic dramatycznego już nie nastąpiło. Chłopiec nie wyzionął ducha, nie pluł krwią, ani nie dostał kolejnej porcji drgawek. Wtulony w ramiona matki, czuł się bezpiecznie i cierpliwie czekał. Kiedy pojawił się lekarz, w asyście dwóch sanitariuszy w białych uniformach, posłusznie poddał się krótkiemu badaniu. A później wszyscy udali się do windy, na dobre kończąc widowisko.
***
– Czy syn kiedykolwiek zdradzał podobne objawy?
– Czasami skarżył się na nagłe, krótkotrwałe bóle głowy.
– Duszności?
– Nie.
– Omdlenia?
– Zdarzyło się może ze dwa razy…
Daphne Klumsky, lekarz dyżurny oddziału dziecięcego, pokiwała lekko głową i zanotowało coś w małym notesie.
– Widzi pani… Wyniki wydają się być w normie.
– Więc nic mu nie jest?
Czarnoskóra kobieta splotła pulchne palce i uśmiechnęła się jakoś tak cierpko. Lekarze nie lubili przyznawać się do swej bezradności lub niewiedzy. Woleli być bogami. Dr Klumsky odchrząknęła, przemykając wzrokiem po karcie pacjenta.
– Tego nie powiedziałam. Potrzeba więcej badań.
– Jak to? – zaniepokoiła się Elsa.
– Musi u nas zostać jeszcze przez kilka dni na obserwacji .
– Ale… Mówiła pani, że wyniki są w normie.
Dr Klumsky odsunęła na bok kartę pacjenta i rozparła się w fotelu.
– Owszem, wykluczyliśmy kilka poważnych schorzeń – zaczęła fachowo. – Badanie krwi wypadło dobrze. Tak samo EKG. Tomografia głowy także nie wykazała niczego niepokojącego… Niewątpliwie nowe objawy świadczą o tym, że coś chłopcu dolega. By dowiedzieć się co, konieczne jest pozostawienie go w szpitalu i przeprowadzenie dodatkowych badań.
– Nowe objawy? Do licha, jakie znowu objawy?!
– Spokojnie, pani Dimitrow – poprosiła Dr Klumsky. Elsa nosiła bułgarskie nazwisko po mężu. – Zdarzenie w muzeum mogło być wynikiem wstrząsu mózgu. Pytaliśmy o to pani syna, ale twierdzi, że nie pamięta by doznał ostatnio jakiegoś poważniejszego urazu głowy. Nie to jednak jest niepokojące.
– A co?! – wybuchła Elsa, starając się opanować drżenie dłoni. – Do diabła, czy musi pani trzymać mnie w tej niepewności? Tylko bez owijania w bawełnę, nie znoszę tego!
– Proszę się nie unosić – wycedziła sucho dr Klumsky i wydęła wargi. – Rozumiem, że jest pani zdenerwowana, ale proszę spróbować opanować nerwy.
– Przepraszam – odparła Elsa, spuszczając smętnie wzrok. – Po prostu… Chodzi o to, że dwa lata temu mój mąż zginął w wypadku. Rozumie pani, że bardzo boje się o syna. Mam nadzieje, że wyczerpaliśmy już limit nieszczęść.
– Rozumiem – powiedziała łagodniej lekarka, a w jej czarnych oczach zamigotało współczucie. – Robimy co możemy, by dowiedzieć się co dolega chłopcu. Wtedy będziemy mogli mu pomóc.
– Wspomniała pani o nowych objawach – przypomniała Elsa.
– Tak… – mruknęła z ociąganiem dr Klumsky, jakby żałowała, że w ogóle poruszyła ten temat. – Z punktu widzenia medycyny, to niezwykle osobliwy przypadek. Wręcz… Niewiarygodny. Prawdę mówiąc, pierwszy raz spotykam się z takim zjawiskiem, a i moim koledzy po fachu rozkładają ręce. Widzi pani… Chodzi o oczy chłopca. Konkretnie o tęczówki.
– A co z nimi nie tak?
– Zmieniają kolor.
– Słucham? – wyksztusiła Elsa.
Daphne Klumsky wydawała się być nieco skołowana.
– Pani syn ma naturalnie błękitne oczy. Jednak przedwczoraj, na popołudniowym obchodzie, doktor Mitchell zauważył, że są zupełnie innej barwy. Jasnozielone! Nie stwierdzono obecności szkieł kontaktowych, ani halucynacji naszego personelu. Jednak to nie wszystko. Dziś rano tęczówki były ciemnoorzechowe, a w porze obiadu na powrót przybrały odcień niebieski, lecz bardziej intensywny. Nie jesteśmy w stanie przypisać takich objawów żadnemu ze znanych nam schorzeń. Nie mamy pojęcia czego mogą być wynikiem. Pani Dimitrow, być może stoimy u progu całkiem nowego odkrycia…
Elsa parsknęła śmiechem. Oczy zmieniające kolor? Ta gruba czarna baba, opasana lekarskim kitlem najwyraźniej uważa, że ma przed sobą idiotkę. Elsa spodziewała się czegoś więcej. Jakiegoś medycznego bełkotu, z którego i tak nie zrozumiałaby za wiele. Liczyła, że lekarka bardziej się postara.
– Pani Dimitrow, wiem, jak to brzmi… – dodała niechętnie dr Klumsky, jakby błyskawicznie odgadła myśli Elsy. – Ale takie są fakty. Jestem pewna, że odnajdziemy wkrótce jakieś naukowe wyjaśnienie tego fenomenu…
– Fakty są takie – wpadła jej w słowo Elsa. – że nie macie pojęcia, co dolega mojemu synowi i nie wiecie jak mu pomóc. Byłam przekona, że w tym szpitalu pracują więksi profesjonaliści, a tymczasem wysłuchuję jakichś bzdur o fantastycznie zmieniających kolor oczach…
– Pani Dimitrow…
– Chcę zabrać mojego syna do domu – powiedziała twardo Elsa. – To możliwe, prawda?
Daphne Klumsky popatrzyła na nią z przekąsem.
– Rzeczywiście, może zostać wypisany na żądanie. Jednakże…
– Świetnie! Jak szybko?
– Nawet dzisiaj, jeśli uważa to pani za konieczne. Lepiej byłoby jednak…
Elsa wstała, przewieszając długi pasek torebki przez ramię.
– Nie da się pani przekonać? – zapytała z nadzieją dr Klumsky. – Proszę nie postępować pochopnie.
– Pójdę do niego – odparła sucho Elsa. – Na pewno się ucieszy, że wraca do domu.
Daphne Klumksy zmarszczyła smoliste brwi, widząc jak jej rozmówczyni obraca się na pięcie i zmierza w kierunku drzwi. Włosy Elsy, zaczesane wysoko w koński ogon, dyndały nonszalancko.
– Niech się pani jeszcze zastanowi!
Odpowiedziało jej trzaśnięcie drzwiami i Daphne Klumsky została sama w swoim gabinecie.
***
– Mama! – ucieszył się Krum.
– Trzymasz się, mistrzu? – zapytała z troską Elsa i usiadła na brzegu szpitalnego łóżka.
Sala numer 3 oddziału dziecięcego wydała jej się nie najgorsza. Najwyraźniej starano się osłodzić dzieciakom pobyt w szpitalu wszystkimi możliwymi sposobami. Ściany pokrywała kolorowa tapeta w misie, a odświeżacz powietrza roztaczał przyjemną lawendową woń. Do tej pory szpital kojarzył jej się tylko ze sterylnymi pomieszczeniami o białych ścianach, pozbawionymi wyrazu, z wszechobecnym widmem choroby i mdłym zapachem leków. Tutaj było inaczej. Zdołano pozbyć się tego okropnego, typowo szpitalnego klimatu. Oprócz Kruma, na sali leżało jeszcze czworo dzieci, trzech chłopców i jedna wyjątkowo mizernie wyglądająca dziewczynka. Gdy Elsa wchodziła do pomieszczenia, wszystkie cztery pary oczu zabłysły w nadziei, że ujrzą któregoś z rodziców. Widząc obcą kobietę, dzieci spuściły smętnie wzrok, chłopcy wrócili do czytania komiksów lub gry na konsoli, a dziewczynka po prostu obróciła się na drugi bok, wtulając policzek w różową poduszkę. Na stoliku obok łóżka Kruma, stała w połowie opróżniona butelka soku ananasowego, półmisek pomarańczy i nadgryziona tabliczka białej czekolady. Elsa pogładziła czule blady policzek syna. Jej wrażliwy, delikatny Krum. Odruchowo spojrzała mu głęboko w oczy. Były błękitne, jak kwitnące chabry. Natychmiast zganiła w myślach samą siebie. Cóż za niedorzeczność, że przez ułamek sekundy zakładała inną opcję.
– Chcesz usłyszeć dobre wieści? – zapytała, czochrając jasne włosy Kruma.
– Pewnie!
– Hola, hola, kochaniutki. Coś za coś – powiedziała zadziornie. – Najpierw daj mamie buziaka.
Nachyliła się nad nim, tak, by wąskie wargi chłopca mogły złożyć pocałunek na jej policzku.
– Twoja kolej, mamo – przypomniał Krum.
– Wracasz dziś ze mną do domu.
Oczy chłopca rozbłysły.
– Naprawdę czy na niby?
– Naprawdę. Cieszysz się?
– No jasne! Szpitalne jedzenie jest ohydne…
Elsa uśmiechnęła się i wstała. Nic mu nie jest, pomyślała w duchu. Widać, że nic mu nie jest… Oczy jak najbardziej w porządku…
Krum przebrał się i pożegnał z czwórką dzieciaków leżących razem z nim na oddziale. Elsa spakowała jego rzeczy do jaskrawo żółtego plecaka, rozejrzała się po sali i mrugnęła do niego znacząco.
– No, to teraz po wypis i do domu…
***
Krum siedział po turecku na swoim łóżku, bawiąc się dziecięcym generatorem holograficznym. Z wypiekami na twarzy przyglądał się trójwymiarowej walce bojowych robotów, pośród czerwonej ziemi Marsa. Elsa wśliznęła się do pokoju i z rozrzewnieniem spojrzała na syna. Widząc w jego rękach zabawkowy generator, łzy napłynęły jej do oczu. To ostatnia rzecz, jaką dostał od Walentina… Na początku bawił się nim bardzo rzadko, jednak od czasu tej potwornej nocy, która na zawsze odmieniła ich życie i odebrała mu ojca, niemal się z nim nie rozstawał. Potrafił siedzieć tak godzinami i wpatrywać się w trójwymiarowe obrazy.
– Mamo?
Elsa zamrugała, wyrwana z zamyślenia.
– Pora spać.
– Jeszcze chwilę, proooszę!
– Nie ma mowy.
Krum skrzywił się lekko, ale nie zamierzał spierać się z matką. W gruncie rzeczy cieszył się z pierwszej nocy, którą mógł spędzić poza szpitalem i we własnym, wygodnym łóżku. Bez dłuższego grymaszenia wyłączył generator holograficzny i odłożył go na półkę. Trójwymiarowe roboty zniknęły, jak rozwiany przez wiatr dym. Krum wygramolił się z powrotem na łóżko i nakrył grubą pierzyną w geometryczne wzory.
Elsa ucałowała syna w czoło.
– Karaluchy pod poduchy.
– A do nosa tłuste muchy!
– Śpij dobrze, kochanie – szepnęła Elsa i ruszyła w kierunku drzwi.
– Mamo?
– Tak?
– Dobrze być domu.
– Wiem, synku. Uwaga! Gaszę światło!
Ciche pstryknięcie. Teraz już tylko umocowane w górze światłowody roztaczały niebieską poświatę, upodabniając sufit do rozgwieżdżonego firmamentu. Elsa właśnie zamierzała wyjść, gdy nagle znieruchomiała w pół kroku, a jej ramiona oblały się gęsią skórką.
– Erinýes! Vigilantibus! Erinýes! Vigilantibus…
Głos, który przed momentem usłyszała za plecami, niewątpliwie nie należał do jej syna. Drobne włoski zjeżyły się jej na karku.
– Sssłucham? – szepnęła niewyraźnie.
Odpowiedziała jej głucha cisza. Obróciła się powoli, bardzo powoli, jakby obawiając się tego, co zobaczy. Nikłe światło rzucane przez gąszcz światłowodów rysowało w ciemności kontury mebli i wypukłość pod pościelą. Po chwili znów usłyszała ten głos, chrapliwy i monotonny. Ktoś mamrotał w mroku, przerażająco i bez sensu.
– Armageddon … Alekto… Tyzyfone… Megajra… Wielki, wielki koniec… Czwarty… Nadejdą w czwartym…
Elsa drgnęła, jakby dopiero co ocknęła się z głębokiego letargu i czym prędzej zapaliła światło. Serce łomotało jej w piersi, a czoło zrosił zimny pot. Podbiegła do łóżka i spojrzała na syna. Krum leżał wyprężony w pałąk, a każdy mięsień ciała był napięty niczym struna. Z ust chłopca ciekła strużka śliny, a źrenice oczu patrzyły gdzieś w głąb czaszki, ukazując same białka. Chłopiec wciąż bełkotał, jednak głos który wydobywał się z jego gardła, z pewnością nie należał do niego. Elsa najpierw jęknęła głucho, zasłaniając dłonią usta, a dziwny, nieopisany lęk sprawiał, że bała się dotknąć syna choćby palcem. Nagle ciało Kruma zwiotczało, a źrenice powróciły na swoje miejsce. Przez ułamki sekund tęczówki chłopca zmieniały kolor, od głębokiego granatu, przez zieleń, aż do orzechowego brązu. Przypominało to szybkie przeskakiwanie po kanałach telewizyjnych. W końcu przybrały naturalny, jasno niebieski odcień i chłopiec w zdziwieniu spojrzał na matkę.
– Miałaś zgasić światło.
Elsa poczuła jak miękną jej nogi. Z trudem przełknęła ślinę i oblizała suche wargi.
– O czym mówiłeś przed chwilą? – zapytała, starając się opanować drżenie głosu.
– Hm – zamyślił się chłopiec. – Chyba o tym, że dobrze być już w domu.
– Nie, nie – wymamrotała cicho Elsa. – Później, synu. O czym mówiłeś później?
– Jak to później?
– No… Przed chwilą.
– Już nic nie mówiłem, mamo.
Elsa drżała jak osika.
– Nic?
Krum pokiwał przecząco głową, przypatrując się matce coraz bardziej podejrzliwym wzrokiem.
– Dobrze… co to ja miałam…
– Zgasić światło, mamo – podpowiedział Krum i nakrył się pierzyną po samą brodę.
Elsa, wciąż blada jak ściana, obróciła się i wyciągnęła rękę by wyłączyć lampę. Ciche pstryknięcie i pokój ponownie utonął w mroku.
– Kocham cię, mamo!
Elsa usłyszawszy za plecami głos, poczuła jak od łopatek w dół przemykają jej lodowate dreszcze i niemal podskoczyła w paroksyzmie strachu. Po chwili odetchnęła z głęboką ulgą. Tym razem to był Krum. Nie żaden potworny, chrapliwy głos, tylko jej syn.
– Ja ciebie też, kochanie – szepnęła cicho. – Śpij już.
Elsa wyszła z pokoju i delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast oparła się plecami o chłodną ścianę i przymknęła powieki. Serce wciąż nie złapało normalnego rytmu, bijąc odrobinę za szybko, oddech miała płytki i nerwowy. Co to było, co to było do diabła! Gorączkowe myśli nękały bezlitośnie jej umysł. Powoli i bardzo niechętnie zaczęła przyznawać się przed sobą do popełnionego błędu. Czy decyzja o zabraniu syna ze szpitala była przedwczesna? W uszach zadźwięczał jej lekko zachrypnięty głos Daphne Klumsky.
…nie da się pani przekonać? Proszę nie postępować pochopnie …
Elsa przyznała w końcu, że prawdopodobnie się pomyliła. Wiele razy obiecywała sobie, że nie będzie działać impulsywnie. Obiecanki cacanki, pomyślała gorzko. Odkleiła plecy od przyjemnie zimnej ściany i bardzo delikatnie uchyliła drzwi pokoju syna. Czarną podłogę przecięła natychmiast wąska linia światła zapalonego w przedpokoju. Błękitno – białe światłowody migały pod sufitem niczym najprawdziwsze gwiazdy. Elsa z lekką obawą spojrzała w kierunku łóżka. Nieznaczna wypukłość pod kołdrą unosiła się miarowo w rytm cichego pochrapywania Kruma. Nie działo się nic niepokojącego. Wszystko w najlepszym porządku. Przez moment Elsa zaczęła się zastanawiać, czy to wszystko zwyczajnie jej się nie przywidziało i nie przesłyszało. Myśl ta jednak żyła w jej umyśle tak krótko, jak bańka mydlana unosząca się w powietrzu. Po chwili pękła i rozpłynęła się, jakby jej nigdy nie było. Elsa postanowiła, że jutro zadzwoni do szpitala. Albo od razu spakuje syna i z podkulonym ogonem zawiezie go prosto na oddział. Przeprowadzą te swoje badania i wszystko będzie dobrze. Tak, tak właśnie będzie. Elsa spojrzała z czułością na chrapiącego beztrosko syna i przymknęła drzwi. Nie wiedząc, że widzi go po raz ostatni, poczłapała do łazienki.
***
Aromatyczny żel pod prysznic cudownie odprężał ciało i koił skołatane nerwy. Elsa zakręciła kurek i sięgnęła za plastikową zasłonkę po ręcznik. W łazience było parno jak w saunie, szyba lustra całkowicie zaparowała. Kobieta osuszyła skórę i wtarła w nią odżywczy balsam. Otulona szlafrokiem frotte opuściła łazienkę i wkroczyła do sypialni, nie zapalając światła. Przez ułamek sekundy poczuła czyjąś obecność. Mrowienie na karku upewniło ją tylko, że jest obserwowana. Nie zdążyła się jednak obrócić. Silne uderzenie w tył głowy w okamgnieniu zwaliło ją z nóg, gruchocząc czaszkę. Najpierw zalała ją fala ćmiącego bólu, a następnie ciemność i głęboka cisza. Rzeczywistość zgasła, jakby ktoś odłączył ją z zasilania, a dywan jeszcze długo nasiąkał ciepłą krwią.
***
Krum drgnął niespokojnie, gdy drzwi pokoju zaskrzypiały lekko. Ciemna postać wślizgnęła się do środka i stanęła obok łóżka. Blask światłowodów rzucał na nią błękitną poświatę.
– Zbudź się!
Chłopiec mlasnął i powoli uniósł powieki. Ktoś pochylał się nad nim, jednak z pewnością nie była to jego matka. Pomyślał, że to tylko majaki, jednak głos, który wyrwał go ze snu wydawał się dziwnie znajomy. W powietrzu unosił się zapach tytoniu.
– Zapal światło – poprosiła cicho postać.
Rozbudzenie następowało szybko i chłopiec niemal całkowicie oprzytomniał. To sprawiło, że poczuł pierwsze ukłucia strachu. Drżącą ręką sięgnął do nocnej lampki. Żarówka rozbłysła i pokój zalało słabe światło, tłumione przez pomarańczowy klosz. Chłopiec spojrzał w zdumieniu na mężczyznę, który stał obok łóżka.
– Pamiętasz mnie?
Chłopiec pokiwał głową. Pamiętał go. Niskiego mężczyznę o szpakowatych włosach, nieco szczurkowatej twarzy i z okularami na nosie. Teraz nie miał na sobie muzealnego uniformu, tylko sztruksowe spodnie i wełniany sweter w szerokie pasy.
– Co… co pan robi w moim pokoju?
– Nie bój się, chłopcze – powiedział łagodnie mężczyzna. – Przyszedłem… po ciebie.
– Po mnie? – przeraził się Krum i skulił na łóżku jak królik, zagoniony przez lisa w ślepy zaułek.
– Tak – przytaknął mężczyzna. – Jesteś ważny. Bardzo ważny.
– Chcę do mamy! – zaskomlał Krum.
Nieznajomy wpatrywał się w niego błyszczącymi oczami, jak w cenny eksponat.
– Czekaliśmy na ciebie – szepnął podekscytowany. – Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem cię w muzeum, wiedziałem, że to będziesz ty. I nie pomyliłem się. Byłem pewny, że właśnie ciebie wybierze!
– Nic nie rozumiem…
– Wkrótce zrozumiesz. Przypomnij sobie te wszystkie dziwne zdarzenia, wszystkie wizje, dziwne przeczucia… Wiesz o czym mówię, prawda?
Krum przełknął ślinę. Niemal natychmiast pomyślał o słonym smaku w ustach i jego każdorazowych następstwach. To prawda. Widział wiele dziwnych rzeczy. Czasami nawet miały odbicie w rzeczywistości. Miewał przeczucia.
– To nie przypadek, że wybrała ciebie – Mężczyzna snuł dalej swoją tajemniczą opowieść. – Masz niesamowity poziom wrażliwości. Dostrzegasz i czujesz więcej, niż inni. Dobrze o tym wiesz. Nie mogło być lepszego kandydata!
– Kandydata na co? – zaciekawił się chłopiec, wciąż jednak kuląc się jak trusia.
– Na nosiciela – odparł bezpardonowo mężczyzna. – Nadchodzi kres obecnych dni. Betonowy świat musi runąć, by na jego gruzach mógł odrodzić się stary. Wtedy znowu zakwitną kwiaty, drzewa nasycą korzenie w żyznej ziemi, łono Zanziry ponownie wyda na świat wymarłe zwierzęta. Ludzie sprowadzili zagładę na naturę, ale duch Wielkiej Matki wciąż żyje i kipi gniewem, w który przeistoczył się jej smutek. A czy może być większa rozpacz, niż rozpacz matki, której odebrano dzieci? Teraz daje jej upust. Przebudziła się Trójka.
… i odrodzi się, jak feniks z popiołów…
– Widziałeś je – szepnął mężczyzna. – Widziałeś Erynie. A teraz jesteś ich nosicielem. Będziesz chronił je w swoim ciele, aż do nadejścia wielkiego dnia. Dnia sądu i zemsty. Jesteś tym, który doprowadzi do zmierzchu tego świata. Będziesz czwartym. Wybranym. W ostatecznym czasie uwolnisz Erynie, które teraz drzemią wśród twoich trzewi. Dlatego musisz iść ze mną. Zanziranie otoczą cię opieką i przygotują. Pozostaniesz z nami, aż do dnia, kiedy wszystko się wypełni.
Chłopiec wpatrywał się w mężczyznę, coraz bardziej spokojny. Poczuł na języku słony smak, jednak już się nie bał. Prawie zrozumiał. Jego tęczówki pozieleniały nieznacznie, by po chwili przybrać miodową barwę. Gdyby spojrzał na ścianę, przeraziłby się. Rzucał nieludzki cień, o żywych, wężowych włosach i rozpiętych skrzydłach. Poczuł dziwną ospałość, jakby popadał w stan hipnozy.
– Co z mamą? Gdzie jest mama? – wybełkotał.
– Zająłem się nią – odparł sucho mężczyzna. – Zająłem się nią, by nie musiała się z tobą żegnać. Zrobiłem jej przysługę. Nie ma większej rozpaczy, niż rozpacz matki po stracie dziecka. Uchroniłem ją przed wielkim bólem, gdyż wasze rozstanie było nieuniknione.
– Nie ma większej rozpaczy… – powtórzył mechanicznie Krum. Wpadł w trans.
– Od dzisiaj ja będę twoim opiekunem. Nazywaj mnie Harold.
– Harold… – mruknął chłopiec. – Od dzisiaj jesteś moim opiekunem.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– A teraz się ubierz. Nie możemy tu zostać.
Chłopiec posłusznie ześlizgnął się z łóżka i pomaszerował do wielkiej, dwuskrzydłowej szafy. Pół godziny później, oboje przemykali jedną z ciemnych uliczek poziomu A. Tuż nad ziemią płynęły szare strzępki mgły. Krum nie czuł żalu, strachu ani smutku. Nie czuł nic, jakby coś wyczyściło jego umysł z wszelkich negatywnych emocji. Myślał o matce, ciesząc się, że Harold zaoszczędził im bolesnego rozstania. Za kilka godzin nadejdzie brzask, a kończąca się noc zabierze ze sobą resztki wspomnień. Nastaną nowe dni…
… i odrodzi się, jak feniks z popiołów…
Najpierw tytuł: Przebudzenie tych "Erynii", powinno być.
„...co było oznaką intensywnego myślenia. Wertował w myślach” - powtórzenie.
„Z prostych, wysokich pni bezpośrednio wyrastały kwiaty.” - Dziwny dość szyk. Albo Bezpośrednio z prostych, wysokich pni wyrastały kwiaty, albo Kwiaty wyrastały bezpośrednio z prostych, wysokich pni, raczej.
„kakofonia najróżniejszych dźwięków” - źle brzmi. Przecież to oczywiste, że jeden dźwięk nie wywoła kakofonii, więc musiały być różne. To takie masło maślane, trochę.
„szmery na ściółce” - raczej w ściółce, albo pośród ściółki... ale nie na.
„późno popołudniowe słońce” też mi zgrzyta, ale tu może się niepotrzebnie czepiam.
„O aromacie iglastych borów, czytał w” - zbędny przecinek.
„Nagle gdzieś ponad nim,” - przecinek po nagle.
„Krum spojrzał w górę, wciąż lecąc z niebywałą prędkością i dostrzegł...” - przecinek po prędkością. Z wtrąceniami w zdanie tak już jest, że albo nie wydzielamy go przecinkami, albo wydzielamy z obu stron. Tylko z jednej nie wypada najlepiej.
„holo-google” - czemu google a nie gogle?
„podając chłopcu swoją dłoń” - a czyją miał podać? Uważaj na zaimki, stosujesz sporo zbędnych.
„Android Ar’Doo zdjął z haczyka metalowe kółko łańcuszka, który zawieszony między dwoma słupkami, blokował dostęp do komory i przepuścił chłopca.” - Dostawiłabym przecinki po „który” oraz „komory”.
„w jaskrawo pomarańczowym kombinezonie z latexu , włosy” - zbędna spacja przed przecinkiem. I czemu znowuż latex, a nie lateks?
„...w końcu dostrzegły korpulentnego mężczyznę w lnianej koszuli, o ognistych włosach i równie piegowatej twarzy. Pokazał synowi uniesiony kciuk...” - niby wiadomo kto pokazał, ale wypada dookreślić podmiot. Ostatnim podmiotem były oczy chłopca, teraz nastąpił przeskok na mężczyznę.
A zatem może: „...w końcu dostrzegły korpulentnego mężczyznę w lnianej koszuli, o ognistych włosach i równie piegowatej twarzy. Ten pokazał synowi uniesiony kciuk...”
„bezsensowne trwonienie czasu” - toż to pleonazm. Nie można trwonić czasu sensownie.
„Niski, męski głos rozbrzmiał niespodziewanie tuż za plecami chłopca. Krum aż podskoczył, jakby ktoś wyrwał go nagle z głębokiej zadumy. Niski mężczyzna o...” - powtórzenie.
„– Ale w dzisiejszych czasach w głowie im tylko deski antygrawitacyjne i cybernet. Należy ci się pochwała, młody człowieku – Mężczyzna nieco się rozpromienił...” - Kropka po „człowieku”. Poza tym czy można się rozpromienić tylko nieco?
„- Ateistką. – ucięła szybko.” - Zbędna kropka po ateistką.
„Krum już dawno przestał przysłuchiwać się rozmowie, wywiązanej między matką a pracownikiem muzeum.” - Wywiązana rozmowa? Nie, takie słowo chyba nawet nie istnieje... Raczej: „...rozmowie, która się wywiązała między...”
„- Oczywiście, nie śmiałbym zatrzymywać .” - Zbędna spacja przed kropką.
„Krum jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapomniał przez moment o dziwnym zdarzeniu przy obrazie.” - Przecinek po Krum. Poza tym: zapomniał przez moment? Nie. Albo: zapomniał w jednej chwili, albo zapomniał na moment, albo przez moment nie pamiętał (zależnie, co miałaś na myśli).
„… diplodok…” - kiedy zaczynasz kwestię od wielokropka, nie ma potrzeby stawiania po nim spacji. Robisz to w kilku miejscach, ale wymienię tylko ten.
„Muzeum Historii Naturalnej znajdowało się na środkowym poziomie , więc” - zbędna spacja przed przecinkiem.
„Nagle ogarnęła go rozpacz, tak potworna , że omal nie rozdarła mu serca. Żal i głęboki smutek zdawały się przedostać do krwioobiegu i krążyć w żyłach jak trucizna.” - Zbędna spacja przed przecinkiem. Poza tym raczej: przedostawać w formie ciągłej, nie przedostać. A „krwiobiegu” przez jedno o.
„Nagle krzyczą jedna po drugiej.” - Na końcu dwukropek a nie kropka.
„z plaśnięciem grzęzną w breji” - brei, a nie breji.
„- Krum! – wrzasnęła Elsa, gdy tylko chłopiec zaczął rozwierać powieki – Och, synku!” - Po „powieki” kropka.
„- Syneczku – piszczała Elsa – Nic ci nie jest?” - kropka po Elsa.
„- Zemdlałeś kochanie” - przecinek po zemdlałeś.
„- Nie strasz go! – warknęła. – Już wszystko dobrze – zwróciła się ponownie do Kruma, kołysząc go lekko w ramionach - Zaraz przyjedzie doktor…” - Po ramionach kropka.
Porcja drgawek? Zgrzyta mi, to nie posiłek, ani nie baty. Może po prostu: kolejnego ataku drgawek.
„Daphne Klumsky, lekarz dyżurny oddziału dziecięcego, pokiwała lekko głową i zanotowało coś w małym notesie.” - Literówka: zanotowała.
„- Musi u nas zostać jeszcze przez kilka dni na obserwacji .” - zbędna spacja przed kropką.
„Pytaliśmy o to pani syna, ale twierdzi, że nie pamięta by doznał ostatnio jakiegoś poważniejszego urazu głowy.” - Przed „by” praktycznie zawsze przecinek.
„Rozumie pani, że bardzo boje się o syna. Mam nadzieje, że wyczerpaliśmy już limit nieszczęść.” - Literówki: boję, nadzieję.
„Robimy co możemy, by dowiedzieć się” - przecinek przed co.
„Wręcz… Niewiarygodny.” - niewiarygodny małą literą, to w końcu kontynuacja zdania, a nie początek nowego.
„Nie mamy pojęcia czego mogą być wynikiem.” - Przecinek przed czego.
„Ta gruba czarna baba, opasana lekarskim kitlem najwyraźniej uważa, że ma przed sobą idiotkę.” - Przecinek po kitlem.
„- Fakty są takie – wpadła jej w słowo Elsa. – że nie macie pojęcia” - zbędna kropka po Elsa.
„Daphne Klumsky została sama w swoim gabinecie.” - Zbędne „swoim”. Przecież to chyba oczywiste, że siedziała w swoim, a nie czyimś innym.
„Krum wygramolił się z powrotem na łóżko” - Raczej: wgramolił się?
„- Armageddon … Alekto…” - zbędna spacja przed wielokropkiem.
„Serce łomotało jej w piersi, a czoło zrosił zimny pot. Podbiegła do łóżka i spojrzała na syna. Krum leżał wyprężony w pałąk, a każdy mięsień ciała był napięty niczym struna. Z ust chłopca ciekła strużka śliny, a źrenice...” - za dużo zdań o jednakiej konstrukcji. Coś... a coś.
„źrenice oczu patrzyły gdzieś w głąb czaszki, ukazując same białka” - źrenice oczu nie mogły ukazywać białek, prawda?
„Chłopiec wciąż bełkotał, jednak głos który wydobywał się z jego gardła,” - przecinek przed „który”.
„jasno niebieski odcień” – jasnoniebieski łącznie.
„Krum pokiwał przecząco głową” - Pokiwał przecząco? Przywykłam myśleć, że przecząco się kręci, a potakująco kiwa.
„Elsa, wciąż blada jak ściana, obróciła się i wyciągnęła rękę by wyłączyć lampę.” - Przecinek przed by.
„…nie da się pani przekonać? Proszę nie postępować pochopnie …” - zbędna spacja przed wielokropkiem.
Szyba lustra? A nie po prostu lustro?
„Przez ułamek sekundy poczuła czyjąś obecność.” - Jak przez jakiś czas, to czuła w formie ciągłej, a nie poczuła.
„Rzeczywistość zgasła, jakby ktoś odłączył ją z zasilania” - albo wyłączył z zasilania, albo odłączył od zasilania.
„głos, który wyrwał go ze snu wydawał się dziwnie znajomy” - przecinek po snu.
„… i odrodzi się, jak feniks z popiołów…” - no tak, i tu, i w ostatnim zdaniu, zbędna spacja po pierwszym wielokropku.
Tyle, co mi wpadło w oko. ; P
Opowiadanie... nawet mi się podobało. Nie jakoś obłędnie, ale podobało. Ciekawie napisane, ciekawy pomysł, choć już od pierwszej wizji z Eryniami łatwo przewidzieć, co wydarzy się dalej (może poza losem matki...). Tak czy owak, na plus. ; )
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Przyznaję, że czekałam na ten armageddon, więc zakończenie mnie jakby zaskoczyło. Znaczy z jednej strony dobrze, ale z drugiej strony, urywając na czymś takim poszłas na łatwiznę. Co nie zmienia faktu, że i tak czytało mi się bardzo dobrze i z zainteresowaniem. I niestety zazdroszczę Ci opisów, są naprawdę świetne.
www.portal.herbatkauheleny.pl
A mnie, diabli wiedzą czemu, specjalnie nie wzruszyło. Niczego złego nawet nie pomyślałem, co to, to nie, ale żadna struna w duszy pozytywnie nie zarezonowała.
P.S. W kwestii tytułu. "Przebudzenie: Erynie" czy "Przebudzenie Erynii"?
Dziękuję za poświęcenie czasu i za komentarze, w tym przypadku szczególny ukłon w Twoją stronę, Joseheim... naprawdę podziwiam, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli poświęca swój czas na wyszczególnienie autorowi "co w tekście zgrzyta", a jest to bardzo pomocne...:)
= )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Doprawdy, podziwiam joseheim za to, co robi...