
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Krążył nerwowo po izbie w te i nazad, a wraz z nim myśli, które nijak poskładać się nie mogły. Banalne pytania w rodzaju „Jak to się mogło stać?” czy „Co teraz będzie?” niecierpliwie i bezskutecznie oczekiwały odpowiedzi. Zaciskał więc tylko pięści, aż wyskoczyły mu wszystkie żyły. Idealnie nadawały się, by je teraz po prostu podciąć. Nie czynił jednak tego i jedynie czasem w bezsilności rzucał w zakurzoną przestrzeń jakieś przekleństwo. Duchota nie sprzyjała rozważaniom. Podszedł do małego okna, by złapać oddech. Czarny kot profilaktycznie ześlizgnął się z parapetu i zwinnie przemknął między nogami pana. Wiedział, że w takim stanie pan jest nie tylko nieprzydatny, ale też niebezpieczny. Tymczasem mężczyzna zmrużył oczy zaatakowane nadmiarem fotonów i rozpoczął na nowo analizę sytuacji.
To wina Kostyra! Taka rzecz nie mogła stać się sama z siebie, to zbyt nieprawdopodobne. On podsunął mu pomysł, zdawać by się mogło, prosty i genialny. „Uderzmy teraz, panie” – mówił. „Jeszcze tej nocy, póki nie pozbierają się do kupy i nie wyliżą ran. Atak tych z północy odparli z wielkimi stratami. Mamy ich na widelcu.”
„Mamy ich na widelcu!” – powtórzył swoim żołnierzom i widział, że nie zrozumieli, bo nigdy sztućców nie używali, jeśli nie liczyć długich noży. Te wszakże wykute były w innych celach niż pomoc w pochłanianiu jadła. Woje głupi byli, to prawda, ale nie aż tak, żeby wyrżnąć się nawzajem.
„Ćmok był, a oni pijani!” – wrzeszczał Kostyr, gdy gonił go z bizunem, chlastając na oślep w furii. Nie trza było beczułki odszpuntowywać przed bitwą, ale przecie bez tego morale zbyt niskie. Cóż było czynić? A plan mieli prosty jak kij tego dziada, co to kości w górach szuka. Podzieleni na dwie grupy, po pięciu znaczy, mieli uderzyć z dwóch stron, aby się nikt nie wyślizgnął. Pech chciał, że napatoczyli się jakoś na siebie i wycięli nawzajem w pień, nie poznawszy współbraci. „Ćmok był, a oni pijani. Pech!” – powtarzał w kółko Kostyr. Pech? O, nie! Takie rzeczy nie biorą się same z siebie. Ani z pecha. Ktoś zdradził. A któżby inny mógł zdradzić, jeśli nie Kostyr?
Z okna swego stołpu zerknął w dół. W krzakach pod murem kucał doradca i postękiwał cichutko.
– Zapłacisz mi za to, kanalio – mruknął do siebie. Dziesięciu chłopa poszło do piachu, taka potęga! Teraz zostali ledwie we dwóch. I tylko ten fakt sprawiał, że Kostyr jeszcze żył, bo przecież potrzebny jest jakiś sługa.
Rico Rogaty westchnął ciężko, po czym splunął w dół, celując wprost w łysą czaszkę doradcy. Niestety, lekki wietrzyk zmienił tor lotu śliny, która rozmazała się na murze jeszcze w połowie wysokości wieży, z czego z pewnością skwapliwie skorzysta tamtejszy mech. Rico zaklął szpetnie i zaczął rozmyślać, jak teraz ściągnie podatek z chłopstwa. Sam nie pójdzie, bo przecież nie zostawi domostwa na pastwę Kostyra. Tego cherlaka też nie pośle, bo chłopi go jeno wyśmieją. Niby należy mu się, ale co z tego, skoro złamanego grosza nie przyniesie. A jak raz się podatki odpuści, to się łyczki tak rozbestwią, że na przyszłość jeszcze większy kłopot będzie. Niech on coś wymyśli, ta zakuta pała! Łysa cholera jedna.
Spojrzał w dal, by nieco uspokoić skołatane nerwy kojącym pejzażem spalonej słońcem doliny. I wtedy go dostrzegł.
– Kostyr, sam tu! Atakują!
Kostyr zerwał się na równe nogi, po czym, jakby coś sobie nagle przypomniawszy, wrócił do krzaków i wypiął zadek. Jedną ręką nerwowo znów zaczął podwijać suknię. Robił to w pośpiechu i niezgrabnie.
– Już, już! Niech oni chwilę poczekają – zajęczał.
W tym momencie jakby zdał sobie sprawę z absurdalności wypowiedzianych słów, bo wolną ręką pacnął się w czoło i rzucił do przodu w kierunku drzwi. Po chwili Rico usłyszał dobiegający z dołu trzask i głośne sapanie.
– Ino rygluj wrota, a chyżo!
Znów spojrzał w stronę nadciągającego niebezpieczeństwa. Jeździec przybliżył się znacznie, gnał co koń wyskoczy, ale i tak pod murem stanie dopiero za jakieś dwa kufle. Skarcił się w myślach, że nadto panikuje. Na schodach coś zachrobotało, łomotnęło głucho i zaskowyczało. „Przewrócił się, łajza. Dobrze mu tak”. Rico pomacał boki, jakby chciał się upewnić, że pas z mieczem wciąż ma przytroczony, a skórzana kurta właściwie chroni solidny brzuch. Od czasu tego incydentu nie rozstawał się z bronią. I dobrze, teraz ma wszystko na sobie.
– Jesteś wreszcie, pokrako. Podaj łuk.
– Tak, panie.
Kostyr posłusznie podszedł do ściany i zdjął z haka wierzbowy łuk. Pociągnął cięciwę jak harfiarz, ale struna wydała dźwięk wątły. Pomyślał, że niewiele da się z tego wycisnąć. Jego pan był dobrym szermierzem, ale marnym strzelcem i niespecjalnie znał się na łucznictwie. Kostyr nie mógł narzekać, bo być może dzięki temu cieszył się jeszcze życiem.
Rico osłaniał dłonią oczy przed ostrym słońcem, by lepiej przyjrzeć się nieproszonemu gościowi. Drugą ręką odebrał łuk i wskazał nim jeźdźca.
– Widzisz go? Zobacz coś narobił. Już się zwiedzieli.
Chcąc dostrzec cokolwiek, Kostyr wsunął głowę pod łokieć rycerza, który całym sobą zasłaniał niewielkie okno. Zmrużył oczy i zmarszczył czoło.
– Pytam cię o coś, ślepoto! – warknął zniecierpliwiony Rico i dłonią plasnął doradcę w czoło, które wychynęło mu spod pachy.
– Widzę, panie, widzę! – zapewnił pośpiesznie Kostyr. – Ale on dziwny jakiś – dodał po chwili.
– Ano, dziwny – potwierdził rycerz. – A czemu niby dziwny?
– Strojny. Takich szat to u nas nikt nie nosi. Musi, obcy jest.
Rico potarł w zamyśleniu brodę palcami, skrobiąc kilkudniowy zarost. Najbardziej obawiał się, że sąsiedzi dowiedzą się o jego słabości i będą chcieli to wykorzystać, tak jak on sam próbował przedwczorajszej nocy. Ale czy obcy wróg jest mniej niebezpieczny, niż swój? Nie wiadomo czego po takim można się spodziewać. Jak jest uzbrojony? Jakie ma plany? Może zna magię? Rico aż wzdrygnął się na tę myśl. „Tfu, czarowników jeszcze tu brakowało!”
– Skąd tu obcy?
– Może zbłądził.
– Ech, głupi jesteś, Kostyr. Nikt przy zdrowych zmysłach nie błądzi na Pogranicze. Jeśli tu przybył, znaczy, że ma cel. Ja się ciebie pytam, jaki to może być cel, mądralo.
– Zaraz będziemy mogli się go spytać, panie. Raptem o strzałę od nas…
– Właśnie, o strzałę! Już ja się go grzecznie zapytam. Dawaj kołczan!
– Nie ma… – jęknął doradca wycofując się poza zasięg potencjalnego ciosu.
Rico zamarł. Ogarnęła go taka złość, że nie był w stanie wydusić z siebie nawet przekleństwa. Wściekłym wzrokiem powiódł za Kostyrem, a potem rzucił się na niego wywijając bezużytecznym łukiem. Tamten jednak wykazał się nad podziw zwinnością i uniknął ciosów, jak wcześniej batów. Runął ku schodom, a potem ze schodów, obijając zadek stopień po stopniu. Rycerz zamachnął się i z całej siły uderzył łęczyskiem o pień stojący pośrodku izby, który służył tu za stół. W powietrze pofrunęły drzazgi i świeże kłęby kurzu. Walenie kijem najwyraźniej dobrze służyło jego zszarganym nerwom, chciał więc powtórzyć cios. Powstrzymał go jednak silny głos mężczyzny zza okna:
– Posłaniec od Najjaśniejszego Pana, Mszczana Pierwszego. Natychmiast otwierać!
***
Uciekać do przodu, byle jak najdalej i jak najszybciej, nieważne dokąd.
Rumak spienił się cały i chrapał ciężko, lecz jeździec nie myślał dawać mu wypoczynku. Jedyne, co zajmowało jego umysł to paniczny strach. Co i rusz oglądał się za siebie, choć pościg nie mógł być jeszcze w zasięgu wzroku. Straż grodzka z pewnością została już zaalarmowana i ruszyła w pogoń. Uciekał wygodnym głównym traktem. Zależało mu, by zyskać jak największą przewagę. Potem zboczy gdzieś w las lub step, ale jeszcze nie wiedział gdzie i kiedy. Nie miał żadnego planu. Sytuacja zaskoczyła go.
Gościniec był miejscami zatłoczony, lecz zdobne szaty, świadczące o randze, z łatwością oczyszczały mu drogę, co pozwalało nie zwalniać niemal ani na chwilę. Wieści nie mogły go prześcignąć, nie obawiał się zatem patroli. Te, które spotykał, z szacunkiem torowały mu drogę. W końcu musiał jednak zmniejszyć tempo w obawie, że zajeździ konia na śmierć. A przecież bez niego nie miałby żadnych szans.
Galop przeszedł w kłus. Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Zobaczył tylko sznur kupieckich wozów, które równały szyk po tym, jak je wyminął. Kilku żołnierzy z ochrony taboru zerkało na niego z ciekawością. Nie stanowili zagrożenia. Faktyczne niebezpieczeństwo nabrzmiewało kilka staj dalej. Wyobrażał sobie tę kipiel pościgu – rozjuszonych strażników roztrącających na boki zdumionych podróżnych. Co jakiś czas któryś ze zbrojnych rzucał krótkie pytanie. Wyciągnięte ręce zgodnie pokazywały kierunek. Nie potrzebowali tropicieli, przynajmniej na razie. Na czele z obłędem w oczach gnał On. Zraniona ojcowska duma pędziła Go naprzód jak drapieżne zwierzę, zaślepione zapachem ofiary. Z pewnością wysforował się już znacznie. Jego konie były najszybsze. W końcu na jednym z nich sam uciekał.
Opanował się nieco i zaczął zastanawiać nad sytuacją. Nie mógł w nieskończoność podążać głównym szlakiem, bo szybko dopadliby go jak sfora psów i rozerwali na strzępy. Przyjaciele radzili, by, jeśli zajdzie taka potrzeba, uciekać na wschód, do nieodległej granicy z Boggenią. Tam mógłby postarać się o schronienie u któregoś z lokalnych kacyków. Z jego talentem i urokiem bez wątpienia otrzymałby je.
Przyjaciele…
Któryś zdradził, innego wytłumaczenia nie ma. A skoro tak, będą już na niego czekać nad graniczną rzeką. Lecz jeśli Boggenia odpada, pozostaje Pogranicze. Owszem, mógłby umknąć po prostu w głąb kraju, poszukać pomocy u starych znajomych, zmieniać norki. Ale On posiadał realną władzę, miał szerokie kontakty i przede wszystkim dużo, bardzo dużo pieniędzy. Pieniędzy, które były już na wyciągnięcie ręki. Ślub miał być za tydzień.
Ten majątek stał się jego przekleństwem. Nie potrafił się mu oprzeć, nie wycofał się, jak sobie obiecał po ostatnim razie. Jeszcze tylko skubnie coś ze skarbca wojewody i będzie ustawiony do końca życia – tak sobie kalkulował. Teraz całe to bogactwo obróci się przeciwko niemu. Stanie się narzędziem, dzięki któremu wojewoda wydłubie go z każdej, choćby najgłębszej dziury.
Chyba że umknie na Pogranicze.
Pogranicze. Jałowa kraina, nosząca jeszcze w sobie ślady dawnej świetności. Poorana wyschniętymi korytami rzek, naznaczona ruinami dawno zapomnianych grodów, zamieniona w niegościnne pustkowie. Ludzie utrzymują, że to smoki dokonały tych zniszczeń, paląc ziemię żywym ogniem toczonym wprost z gardzieli. Inni mówią, że sprawiła to magia, od której powietrze jest tam tak gęste, że ciężko się przez nie przedzierać. Skleja włosy, oblepia skórę, tamuje oddech. Podobno czuć nawet zapach tej magii. Gadają też, że w niektórych miejscach jest tak gęsta, że można ją zobaczyć i dotknąć, jeśli się kto odważy. Trzęsie się wtedy jak galareta i buczy. Ale kto by tam wiedział, jak jest naprawdę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zapędza się na Pogranicze. A w relacje szaleńców nie należy wierzyć. Musi być wszakże coś na rzeczy, skoro nie wiadomo nic pewnego o krainie tak nieodległej, oddzielonej od reszty kraju ledwie pasmem gór, które, choć strzeliste, to przecież nie do niepokonania. Na wschodnich zboczach tamtejsi górale pasą owce i kozy, wystarczyłoby przejść tylko na drugą stronę. Niegdyś prowadziło tam kilka traktów, przełęcze muszą więc być dostępne. Formalnie Pogranicze pozostaje częścią Królestwa, a jednak jest krainą zapomnianą i opustoszałą. Chociaż niektórzy twierdzą, że żyją tam ludzie. Albo wilkołaki. A także strzygi, topielice, upiory i całe to tałatajstwo, które rodzi się w umysłach prostaków. Acha, i oczywiście smoki.
Na rozstaju dróg, gdzie przydrożny kurhan stał, zatrzymał wreszcie rumaka. Nadszedł czas, by podjąć decyzję. Gnać dalej prosto, w samo serce Królestwa? Błąkać się z kąta w kąt, z drżeniem serca nasłuchując wszelkich odgłosów, kryjąc się w zaułkach, gdzie dopaść może byle zbir, jeśli wcześniej nie dosięgnie ręka wojewody? Mimo wszystko zawsze jest nadzieja… A może wybrać drogę ku boggeńskiej granicy? Nawet jeśli wróg się tego spodziewa, zawsze można kluczyć, starać się uniknąć drapieżnych szponów. Marna szansa, ale zawsze. Nie byłby pierwszym i nie ostatnim, który przekroczy zieloną granicę. Przypomniał sobie widok tych, którym się nie udało – ich ciała nabite na pal, wychłostane, skrwawione, cierpiące. Większości się nie powiodło. Wzdrygnął się. Pogranicze? Udać się tam, to tak, jakby żywcem położyć się do trumny. Lecz póki co, nikt nie będzie go ścigał. Mają go za oszusta, nie za głupca.
Ze smutkiem spojrzał na kurhan, zdobny u szczytu krukiem, który właśnie uznał za stosowne podostrzyć dziób na starych kamieniach. Czy to wróżba? Wahał się jeszcze chwilę, po czym zwrócił konia ku zachodzącemu słońcu i popędził w nieznane.
***
Starzec wzruszył się tak bardzo, że ze zmęczonych oczu pociekły łzy. Żył niezwykle długo, zawyżając statystyki Królestwa, od niepamiętnych czasów służył Smoczej Matce, a przecież dopiero dziś uwierzył do końca. Uwierzył do granic możliwości. Tak mocno, że wiara przestała być wiarą, a wiedzą po prostu.
Wspomniał przeora i rozrzewnił się jeszcze bardziej. Niepohamowane łzy popłynęły jak potoki, które, zdawać by się mogło, w kilka dni zdolne byłyby ożywić na nowo tę zniszczoną ziemię. Choć, zważywszy, że słone, raczej niekoniecznie. „Dzięki ci, ojcze” – szeptał, krzywiąc usta w grymasie ni to radości, ni żalu. „Zawiniłem, wybacz mi” – dodawał, co wciąż nie tłumaczyło znaczenia grymasu. Rzadkie zęby w rozwartej szczęce nie wyglądały ładnie, zwłaszcza że większość była pożółkła i nadpsuta. Z kącików ust wysączyła się ślina i pociekła po siwych włosach na brodzie, mieszając się z wytoczonymi wcześniej ślozami.
Starzec uderzył się w pierś, aż zachrzęściło. Jego myśli krążyły wokół zdarzeń sprzed pięciu lat, kiedy to został wysłany na misję. Zesłany, jak sądził wówczas. Pamiętał jak padł do stóp przeora, Yazzosa, błagając o zmiłowanie, o to, by go oszczędził i pozwolił pozostać w klasztorze, ażeby tam w spokoju dokończyć żywota. Tłumaczył logicznie, że starcem będąc, zapewne podołać misji nie zdoła. Jakże mu stawiać czoło nieznanemu w miejscu, gdzie siła rąk, co zdzierżyć ciężki miecz potrafią, prędzej się nada, niźli mądrość, wiara i uczciwość, które to cechy Yazzos podkreślał, gdy do uzasadnienia wyboru przyszło.
– Nie idziesz tam zabijać przecie, lecz współżyć z tym, co zastaniesz i na chwałę Matki poszukiwań dokonasz. Nie ma drugiej osoby, której ufałbym tak, jak tobie, że nie sprzeniewierzysz dobra wspólnego, pokusą zysku, chwały i sławy mamiony. Poza tym pisać potrafisz, a i ryciny kształtne ci wychodzą. Traktuj tę misję jako nagrodę za lata wiernej służby.
Ładna mi nagroda! Po tom żył cicho i posłusznie, by na stare lata zostać wygnanym precz z ciepłych pieleszy na poniewierkę w świecie, z którego powrotu nie ma?! Mam odejść jak pies stary, co to z podkulonym ogonem biegnie w nieznane, by kości złożyć z dala od ócz, by widokiem ścierwa ranione nie były. Młode, silne ręce przydadzą się do pracy w klasztorze, żal ryzykować nimi, zwłaszcza, że powołań niewiele. A starucha-darmozjada czas się pozbyć.
Tak wówczas myślał, a dziś bił się w pierś, bowiem wiedział, jak ciężko zgrzeszył. Całe jego marne życie było przygotowaniem do tych ostatnich pięciu lat, które spędził w górach Pogranicza, szukając smoczych szczątków. Ten czas nadał sens jego życiu, a dzisiejszy dzień był najwspanialszą nagrodą za poniesione trudy. Wróci tedy do klasztoru z owym klejnotem i pozostałymi relikwiami, złoży siwą głowę w ramionach Yazzosa, w którego dobroć i rozwagę zwątpił, i podziękuje mu ze szczerego serca, prosząc jednocześnie o przebaczenie.
Rozmaślonymi oczami popatrzał na znalezisko. Pogłaskał jajo czule, jakby dotykał pierś kobiety. Słyszał o istnieniu smoczych jaj, ale wiedział, jak rzadko są znajdowane. Zresztą, większość z tych, które pokazywano, były fałszywe, ręką ludzką z kamieni ciosane. On sam nie był do końca przekonany, czy choćby jedno jest prawdziwe. A przecież bez tego cała wiara nie miała sensu! „Z jaj powstały i w kamień się obróciły”, tak stanowi Pismo. Smoki, które dały człowiekowi ogień, by stał się panem ziemi. Te same, które pod skrzydły swe pierwszych ludzi chowały, by uchronić przed niebezpieczeństwami okrutnego świata. Nasi Praopiekunowie.
Nagle z zamyślenia wyrwało go chrapnięcie konia i stukot kopyt o żwirową ścieżkę.
Młody mężczyzna nie był stąd, tubylcy tak się nie noszą. Nie mógł być góralem, co to nieraz przychodzą tu, by sprzedać kozy i owce przetworzone na różne smakowite produkty. Nie wyglądał też jak żaden z tych kilku kupców, którzy nie obawiali się zapuszczać na Pogranicze. Wędrowali po okolicy, sprzedając wszelkie dobra za artefakty, jakie miejscowi wygrzebywali z ruin. Po powrocie rozsiewali kolejne przerażające mity, jak to stracili cały dobytek i ledwo uszli z życiem. Po co im konkurencja! Dlatego też przybywali sami, bez zbrojnej ochrony – mniej oczu, większa szansa zachowania tajemnicy. A ten był uzbrojony.
Starzec szybko odrzucił myśl, by porwać jajo i wziąć nogi za pas, bo pomysł taki był głupi. Gdyby wiedział, co dzieje się w głowie młodzieńca, wykonałby niby-magiczne gesty, wyszeptał niezrozumiałe słowa i tak przepłoszył intruza. Albo rozcapierzyłby pazurzaste dłonie, wysunął język i zasyczał jak jaszczur. Wystarczyło zrobić cokolwiek dziwacznego, by tamten zawrócił w popłochu.
Bezruch starucha ośmielił mężczyznę.
– Tyś kto? – rzucił z góry, bo nie dość, że znajdował się wyżej na zboczu, to jeszcze siedział na koniu.
– Miodun, panie.
– Miodun? Co to za imię?!
– Ule miałem… – odpowiedział Miodun, zastanawiając się nad śpiewnym akcentem przybysza.
– Znaczy, człek jesteś? Taki z krwi i kości?
– Taki, panie, taki.
– To co robisz tutaj?
– Kamienie zbieram – odparł ostrożnie.
– Szlachetne? – wyraźnie zainteresował się tamten.
– Nie, takie tam… skamieliny.
– Coś kręcisz, dziadu!
Mężczyzna ruszył w dół ku Miodunowi. Koń, którego dosiadał, nadzwyczajnej był urody. Nawet kapłan, choć ignorant w tej materii, był w stanie to ocenić. Jeździec zbliżył się do starca i pochylił nad nim.
– Magiczne kamienie? Filozoficzne?
– Relikwie – przyznał wreszcie.
– Pokaż! – rozkazał przybysz.
Miodun, widząc, że młody ni w ząb nie rozumie, co się do niego mówi, postanowił na wszelki wypadek nie zwracać jego uwagi na jajo. Niech ten skarb sobie jeszcze tu chwilę poczeka, podpowiadał rozum, choć serce darło się wniebogłosy.
– To do mnie trza. Pójdźcie, panie, za mną.
***
– Zbyt ciemno już, wasza miłość, czas wypocząć – rzekł kapitan straży.
– To idź spać! – warknął wściekle wojewoda, zaślepiony nienawiścią. – Ja mam sprawę do załatwienia.
– Nie należy dziś dalej jechać, to nierozsądne…
– Ty chcesz mnie rozsądku uczyć, psie?! To przez ciebie to wszystko!
Wojewoda zamachnął się, lecz cios zadany w amoku łatwy był do przewidzenia i kapitan bez trudu uniknął uderzenia. To wprawiło szlachcica w prawdziwą furię. Próbował wydobyć miecz, ale ten zaciął się w pochwie, szarpany nerwowo przez roztrzęsione ręce.
– Panie, dzięki mnie uniknąłeś skandalu. To moje służby wywiedziały się, że ten młokos jest oszustem…
– Ale pozwoliłeś mu uciec!
– Zrobiłem, co mogłem.
– Za mało! Jesteś skończony! I nie pomoże ci, że twój ojciec…
Kapitan nie czekał na dalsze groźby. Silnymi rękami chwycił wojewodę za pas i bezpardonowo ściągnął z konia. Szlachcic, zadławiony wściekłością i zdumieniem, nie zdołał zaprotestować. Jednak kapitan wiedział, na co może sobie pozwolić.
– Nie każ mi, panie, robić tego więcej przy ludziach. Nie przystoi.
– Zapłacisz za to…
– Rano ruszymy dalej. W nocy nie widać śladów.
– W dzień też ich nie zobaczysz – powiedział wojewoda tonem, w którym furia mieszała się ze zrezygnowaniem. – Jego tu nie było.
– Być może rankiem otrzymamy dobre wieści. Spodziewam się powrotu gońca. Przyniesie informacje znad granicy. Możliwe, że doniesie o pochwyceniu zbiega. A teraz niech wasza miłość zje coś i się prześpi. Zaraz komnata będzie gotowa. – Odwrócił głowę i krzyknął w stronę drużynnika: – Jurga, pospiesz ich z tą robotą, jaśnie pan nie będzie czekać! Do mnie, Jurga! – dodał zaraz.
Zwalisty chłop o twarzy imbecyla rzucił się na rozkaz, wydając jeszcze krótkie polecenia podwładnym. Po chwili obaj mężczyźni wymienili kilka słów. „Pilnuj” – dosłyszał wojewoda, albo tak mu się zdawało.
– Rano dorwiemy tego fircyka. Rano – podkreślił kapitan. – Teraz czas na odpoczynek. Jurga dopilnuje, żeby waszej miłości niczego nie brakowało.
„Jurga dopilnuje, żebym był grzeczny” – pomyślał wojewoda. Własnymi rękami udusiłby tego szubrawca, kapitana, który z pewnością był w zmowie z jego niedoszłym zięciem. Głupi by się domyślił! Zmarnowali cały dzień podążając ślepym tropem. Ślad urywał się przy kurhanie. Nikt potem nie widział tego szczeniaka, tylko ponoć zwiadowcy zwęszyli jego trop. Gówno zwęszyli! To jeden wielki spisek. Grają na zwłokę.
Jaki interes może mieć kapitan, żeby pomagać tamtemu? Na to pytanie wojewoda nawet nie próbował sobie odpowiadać. Interesowały go inne fakty. Głównie to, że cała ucieczka została tak perfidnie zaplanowana (przypadek jego zdaniem nie wchodził tu w grę), by wojewoda nie mógł skorzystać w pościgu ze swych ludzi. Cała świta została odesłana do eskorty księcia, którego zaproszono na wesele. Tego wymagał szacunek wobec tak dostojnego gościa, który raczył zaszczycić ceremonię swą obecnością. Wojewoda był z siebie niezwykle dumny, że jego starania okazały się owocne. Pozostał przy nim tylko Szwendo, ten jednak również musiał zostać czym prędzej odesłany, by ponieść wieść o „przełożeniu zaślubin z powodu ciężkiej i tajemniczej choroby, jaka nieoczekiwanie zmogła młodego pana” i żeby książę nie fatygował się daremnie, „albowiem terminy wszelkie przełożono w nieodgadnioną przyszłość”. Teraz należało sprawić, by nieszczęście dopełniło się, a niedoszły mąż wojewodówny użyźnił swym ścierwem włości, o które tak zabiegał.
Gdyby tylko miał przy sobie swych ludzi! Tymczasem otoczony był, jak sądził, bandą zdrajców, którzy czynili wszystko, by zwieść go na manowce. Należało działać na własną rękę.
I wojewoda spojrzał na swoje ręce zabrudzone tłuszczem królika, którym przed chwilą nerwowo się posilał.
– Jurga, do mnie, a żywo! Wody przynieś!
Drzwi nie otworzyły się i nikt nie wniósł misy.
Wojewoda zaklął, jak tylko on potrafił. Otarł tłuste dłonie o kaftan, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Rozświetlany blaskiem świecy mrok nie zdradzał niczyjej obecności, tylko w dole słychać było gwar ucztujących strażników. Ten tępy drużynnik nie potrafił najwyraźniej wykonać nawet najprostszego polecenia. Przynajmniej jego głupota na coś się przydała. Zszedł po schodach i zaraz skręcił w drzwi prowadzące do zaplecza, gdzie zastał oberżystę w niezręcznej sytuacji z młodą dziewką.
– Drugie wyjście? – zapytał sucho.
Mężczyzna, którego twarz zarumieniła się jak dobrze przyrządzony befsztyk, wskazał bez słowa kierunek i po chwili wojewoda znalazł się na zewnątrz tuż przy stajni, dokąd zmierzał. Chłopcy oporządzający konie wyraźnie byli onieśmieleni pojawieniem się tak znamienitej osoby, ale posłusznie i bez zbędnych słów przygotowali wierzchowca.
Wyjeżdżając, wojewoda natknął się na strażników pilnujących wrót, lecz ci, ujrzawszy z kim mają do czynienia, nie śmieli go zatrzymać. „Bogowie, toż to chamskie lica!” – pomyślał ze zgrozą, przypatrzywszy im się chwilę w blasku ogniska. „Z parobków czynią zbrojnych. Ech, świat upada”.
I pognał przed siebie w mrok.
Cześć.
1)Może zamiast aż wyszły mu żyły spróbój ąż zbielały mu knykcie, nie wiem czy od ściskania pięści mogą wyjśc żyły na całej ręce, chyba, że chodzi o dłon, ale wydaje mi się, że wtedy nalezy to zanzaczyc.
Jest kilka błędów stylistycznych i ortograficznych, co nie umniejsza oczywiscie tekstowi. Zapowiada sie ciekawe epic fantasy. czekam na następne odcinki.
Pozdrawiam
Dzięki za komentarz.
Coś pozmieniam z tymi żyłami. Będę wdzięczny za wskazanie błędów, szczególnie ortograficznych (tyle razy to sprawdzałem, ale ta polska ortografia czasem mnie zabija).
Zainteresowanym polecam własną stronę http://tforymyslu.cba.pl/pogranicze.html gdzie na razie są 4 rozdziały (docelowo jedenaście).
Jeśli dobrze pamiętam to gdzies zaplątało Ci się "skurzana". Przez kreskowane sie pisze.
Niezła stylizacja, naprawdę mi się podoba. I ten świat bez lordów, hrabiów i baronów, za to z książętami i wojewodami. Swojski. :) Niestety w treści odrobinę jednak nużący. Początek ucieszył mnie swoją nienachalną groteską, myślałem, że będzie tak dalej, ale trochę się zawiodłem. Tym niemniej wrażenia z lektury mam raczej pozytywne.
Ortów nie wyłapałem, ale to jeszcze o niczym się świadczy. :p Ogólnie masz dobry warsztat, ale tej historii brakuje jednak tego trudno uchwytnego "czegoś ". Na razie mam dość. Może później, jeśli czas pozwoli, sięgnę po więcej. Pozdrawiam i powodzenia.
Dziękuję za dobre słowo. Jak tylko czas pozwoli na szczegółową analizę ortograficzno-stylistyczną, wrzucę tu drugi rozdział. Może tam znajdziesz to ledwo uchwytne "coś" :)