- Opowiadanie: syf. - Dowód pośredni

Dowód pośredni

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dowód pośredni

Dowód pośredni

 

 

1

Regenstiern leżało w zakolu rzeki, owinięte korytem jak szyja wisielca. I równie zduszone, dodał w myślach Gretner. Woda przez lata wytraciła bystrość, brzegi zarosły trzciną oraz tatarakiem, a rybackie pomosty zapadły się w błotach. Kupcy i flisacy odeszli. Zalęgły się za to komary, a stada szczurów buszowały pośród odpadów zalegających w fosie.

Mężczyzna popędził konia. Wjechawszy do miasta, przyglądał się odrapanym elewacjom głównej bramy. Wilgoć i ptasie gówno zatarły rysy starych rzeźb, grzyb piął się po murach, a krata nie była zdatna do opuszczenia. Strażnik podniósł głowę, popatrzył spod pordzewiałego hełmu i szybko opuścił wzrok na martwego kota, którego dziobał drzewcem włóczni.

– Witojcie, wielmożny panie – wybełkotał.

– Burmistrz w ratuszu? – spytał Gretner.

– Tak jest.

Mężczyzna zeskoczył z konia i poprowadził zwierzę za uzdę w górę ulicy. Przy kulbace kołysał się ciężki miecz w ćwiekowanym jaszczurze. Do siodła rzemieniami przytwierdzona była okuta skrzynia z wiśniowego drzewa, pokryta malowanymi zdobieniami. Pękate cielsko ciężkiej kłódki niespokojnie stukało o deski.

Było popołudnie i zrobiło się tłoczno. Woźnice kłócili się o połamane ośki i okładali nawzajem batogami. Pastuszkowie próbowali rozdzielać pomieszane stada kóz. Kurczęta uciekały przed psami i łopotały skrzydłami po zmęczonych twarzach przechodniów. Smród spoconych ciał zalegał między ścianami niskich, chylących się ku ziemi kamienic. Ponad dachami widać było iglicę świątyni i niedokończoną wieżę ratusza.

– Uwaga! – kobiecy krzyk rozniósł się po ulicy.

 

*

Gretner zrobił gwałtowny krok w tył. Chlust resztek jelit, żółtawych płynów wewnętrznych i płatów skóry rozbryznął się o końskie pęciny. Po drugiej stronie rynsztoka stał pomocnik rzeźnika z wiadrem w ręku i twarzą głupka wykrzywioną w pokracznym uśmiechu. Za nim na ramach rozciągnięte zostały wypatroszone wieprzowe tusze.

Zza drzwi rzeźni wyglądała niewysoka urodziwa panna. Zobaczywszy bogaty strój Gretnera, niemalże natychmiast chwyciła szmatę i podbiegła zebrać nieczystości z końskiego podbrzusza. Mężczyzna z zaskoczeniem przyglądał się scenie, ale po dwóch dniach bez snu był zbyt zmęczony, żeby zbesztać albo stłuc chłopaka. A tym bardziej dziewczynę.

– Daj już spokój – powiedział wreszcie. – Szkapa nie pancerz, nie zardzewieje.

– Panie – wyszeptała, wstając. Dostrzegła jednak pośród fałd kawaleryjskiego szala święty symbol. Wtedy padła na ziemię, by ukorzyć się u stóp mężczyzny. Wyszlochała: – Wybacz. Zrobię wszystko…

Przez poły materiału przebijało się złote serce na grubym łańcuchu, wysadzane szlachetnymi kamieniami. Było zmatowiałe i powgniatane. Jak siatka żył oplatały je głębokie rysy. Promienista aureola dookoła symbolu była mocno poszczerbiona.

Gretner schował symbol pod płaszczem. Spojrzał na wijącą się na ziemi pannę. Jak sobie chcesz, pomyślał i podniósł ja, chwyciwszy za ramię. Postawił dziewczynę na nogi i powiedział nieznoszącym sprzeciwu tonem:

– Będziesz mi służyć dziś wieczór.

 

2

Co tu się dzieje, Gretner zadał pytanie w myślach, wchodząc do ratusza.

Już w przedsionku tłoczyli się ludzie. Z sali urzędowej dochodziły wrzaski i ryki. Potem było jakieś łupanie, a na koniec coś się przewróciło.

– Dwanaście i pół procent? – ktoś krzyczał. – To złodziejstwo!

– To zabieraj pan swoje szmiry i sprzedawaj je po wioskach.

– Chłopy tyż majo księgi prowodzić?

– Tak jest! – Głos zdążył już ochrypnąć. – Albo księgi albo ryczałt. Srebrna korona od stoiska za dzień. Ostatnie słowo i basta!

– Kupcy z Opoki żądają miejsc przed świątynią!

– Nie! – Ryk. – Snycerze z Potoki już zapłacili braciszkom.

– Wypchajcie się swoimi łapówkami. My tu uczciwie…

– Ja wam dam uczciwie, bydlaki!

– A syr gdzie bydzie stał? – Dziad rozpychał się łokciami i machał kozią czapą.

– Spokój, spokój! – Ochrypły głos ledwie się przebijał przez hałas ciżby. – Kto, do cholery, przyniósł gęś do ratusza?

– Opoka daje dukata za miejsca przy świątyni!

– Pszczelarze z Warbołda chcą stoisko przy fontannie!

– Won, won wszyscy. – Głos zdawał się być zdarty jak portowa ulicznica o poranku. – Bo was na taczkach każę straży wywieźć.

 

*

– A pan kim jesteś i w jakiej sprawie? – wyszeptał burmistrz, gdy pomieszczenie opustoszało.

– Paladyn Najświętszego Serca Pana Jasności, brat Gretner.

Burmistrz na chwilę zesztywniał. Szarość zalała tłustą jak świński zad twarz. Szybko się jednak opamiętał, a uśmiech wrócił na jego usta.

– Witamy wielmożnego pana – powiedział. – Sługi, przynieść wino i kiełbasę!

– Dziękuję – odparł Gretner.

– Co tak zacnego gościa sprowadza w nasze skromne progi, czyżby słynny regenstiernski jarmark letni?

– Stąd to zbiegowisko – mruknął paladyn. – Niestety, przybyłem tu, aby odzyskać relikwie jednego z moich współbraci. Henniga. – Mówiąc, bawił się symbolem. – Liczę, panie burmistrzu, że wskażecie mi jego miejsce pochówku.

– A szkoda. W tym roku spodziewamy się towarów z najdalszych kresów hobrynieckiej prowincji. – Urzędnik zamyślił się. – Co do waszej prośby, wielmożny panie, niestety nie mogę jej zadośćuczynić. Wasz kompan poległ w trakcie starcia z maruderami, którzy od czasu wojny grasują po okolicznych lasach, a myśmy, ze względu na upały, czym prędzej spalili wszystkie trupy.

– Strażników miejskich i ochronę karawany też żeście spalili?

– No, nie – wymamrotał urzędnik. – Kurhan na cmentarzu im usypaliśmy.

– I nikt nie rozpoznał Henniga?

– Najwyraźniej nikt.

– Pozwolicie zatem, panie burmistrzu, że popytam w mieście o ostatnie dni brata Henniga. Wszak toczy się teraz w stolicy proces wynoszenia go na ołtarze i wszystkie informacje o przyszłym świętym będą niezwykle pomocne.

– Wielmożny panie Gretner. – Burmistrz powstał. – Przypominam, że Regenstiern to wolne miasto handlowe, które nie podlega zwierzchnictwu kapłanów. I zakonów. Jego mieszkańcy nie chcą być nagabywani…

– Wolne miasto handlowe – powtórzył Gretner, rozglądając się po Białej Sali.

Patrzył na sufit – tak gęsto upstrzony odchodami much, że aż ciemny, jakby go wysmarowano sadzą. Na okna, gdzie nieliczne szyby nieśmiało odznaczały się na tle rybich pęcherzy. Wreszcie jego wzrok zatrzymał się na fresku zdobiącym portal, który przedstawiał świętą patronkę hobrynieckiej prowincji Anulę. Postać klęczała w nadobnym skupieniu, otoczona wianuszkiem aniołków, ale niefortunne pęknięcie tynku na jej sukni wyglądało jak odsłonięty srom.

– Popytam, popatrzę – powiedział paladyn, wychodząc. – Nikomu nie będę się naprzykrzał.

 

3

Na regenstiernskim rynku wciąż było tłoczno. Cieśle uwijali się, stawiając stragany na nadchodzący jarmark. Kupieccy pomocnicy przenosili skrzynie z towarem. Lokalni złodziejaszkowie próbowali coś zwędzić, a strażnicy miejscy udawali, że ich nie widzą. Jedynie przywiązany do pręgierza drobny przestępca klął, gdy dzieci rzucały w niego nieczystościami.

Gerner podniósł z ziemi przegniłego ziemniaka i z całej siły rzucił w nieszczęśnika. Warzywo rozprysło się na brudnym czoło. Mężczyzna wydarł się wniebogłosy, a dzieci zaczęły bić brawo. Paladyn lekko się ukłonił i ruszył w stronę karczmy.

Zajazd Królewski w czasach świetności niewątpliwie mógłby gościć nawet króla. Dziś jednak można było odnieść wrażenie, że byle komes wolałby rozłożyć się z namiotami pod miastem niż płacić za dziurawy dach i hałdę obornika pod oknem. Prawe skrzydło karczmy musiało paść ofiarą błędu konstruktorów, jak zauważył Gertner, bo ściany po prostu przechyliły się i oparły o miejski mur, a podłogi zapadły.

Życie tętniło dookoła głównego budynku. Było ciepło, więc kupcy wynieśli ławy z dusznego wnętrza i pili na powietrzu. Ladacznice zleciały się za rosłymi parobkami i koniuchami jak muchy za gównem. W oknach paliły się światła, wieczór obudził śpiewy cykad, a panna już czekała przy wejściu.

– Ojciec kazał przyjść – zaczęła – bo powiedział, że nie chce kłopotów.

– Mądry człowiek – odparł Gretner. – Bardzo mądry.

 

*

Przeszli szybko przez salę jadalną. Gretner prawą ręką złapał dziewczynę za pośladek, a lewą wsadził między cycki. Nie protestowała. Paladyn zza gęstwiny jej włosów obserwował przez kilka chwil pomieszczenie i gości. Dostrzegł sługusów burmistrza. Potem pociągnął pannę na schody.

– Pójdziesz zaraz na dół – powiedział, gdy już byli w pokoju. – Przyniesiesz miednicę z wrzątkiem i trochę szmat. Masz dopilnować, żeby były czyste. Najlepiej wygotowane.

– Umyłam się przed wyjściem – nieśmiało wtrąciła.

Spiorunował ją wzrokiem. Bez słowa wręczył jej garść drobniaków. Dziewczyna wyszła.

 

*

Mężczyzna usiadł na sienniku i obejrzał wynajęty pokój. Pchły wielkie jak konie skakały po podłodze, ale przynajmniej słoma była stosunkowo świeża. Za otwartą okiennicą czerniała plama baszty i kawałka muru. Okno wychodziło na zaułek, a po drugiej stronie była jedynie ściana magazynu.

– Co tak długo? – spytał, gdy wróciła. – A właściwie, to jak ty masz na imię?

– Inga.

Gretner wstał i powoli zaczął ściągać koszulę. Panna odruchowo się odwróciła. Po chwili jednak sama zaczęła rozsznurowywać suknię.

– A co ty robisz?

– Rozbieram…

– Jakbym potrzebował dziwki, to zapłaciłbym alfonsowi na dole – powiedział Gretner. – Dzisiaj oszczędzę na cyruliku. Bierz michę i podejdź tutaj.

Dziewczynie nie zdążyły się nawet zaszklić oczy. Jęknęła i zasłoniła dłońmi twarz, gdy zobaczyła plecy paladyna. Paskudna rana biegła od łopatki do granicy żeber. Brzegi czerniały, a ze środka sączyła się cuchnąca ropa. Luźno wisiały sparciałe nitki szwu.

– Na Anulę – szepnęła. – Co się panu stało?

Mężczyzna otworzył okutą skrzynię i podał dziewczynie nożyce, dratwę i słoiczek z maścią. Do drewnianego kubka wsypał jakichś ziół i zalał je wodą. Mdły zapach wypełnił powietrze.

– Bierz się do roboty – odparł. – Zetrzyj szmatą cały ten syf z rany, a potem nasmaruj maścią. – Widząc jej minę, dodał: – Nie udawaj zniesmaczonej. Świńskie flaki zbierałaś, jakby to były stokrotki.

– Dobrze – powiedziała, a jej usta wygiął słaby uśmiech. – Ale to śmierdzi.

– Rana po diabelskim rogu zawsze będzie śmierdzieć – rzekł, siorbiąc zioła z kubka. – I nigdy się, cholera jedna, nie zagoi. Za to piekielnie boli. Więc z łaski swojej weź się za nią.

 

4

Noc była gęsta i czarna. Jak atrament wlewała się przez okno, jakby chciała zdusić marne światełko kaganka, a potem zalać oczy i płuca ludzi. Wokół karczmy ludzie wciąż hałasowali, ale reszta miasta zdawała się być głucha.

– Za jakiś czas – powiedział paladyn – zejdziesz na dół i kupisz garniec piwa i trochę kiełbasy. Pokręć się przy kontuarze, żeby cię było widać, a potem wróć do pokoju. Masz tu czekać, aż wrócę. Rozumiesz?

– Tak – odparła. – Co pan chce zrobić?

– Złe rzeczy. – Przygotował konopną linę z hakiem i zaczął wychodzić prze okno. – Bardzo złe.

 

*

Bramy miejskiej nie zamykano po zmroku. W migocącym świetle pochodni krata wyglądała jak zęby węża. Gęste krople nocnej wilgoci zbierały się jak jad i kapały na bruk. W cuchnącej gardzieli zmurszałych cegieł nie było nawet żebraków. Strażnicy ustawili koksownik przy ścianie kamienicy. Dwaj grali w karty, trzeci spał na derce. Może boją się wszyscy, że połknie ich noc, pomyślał Gretner. Ale w takim wypadku lepiej byłoby chyba naprawić bramę.

Mężczyzna głośno zaklął. Był pewien, że strażnicy zwrócili na niego uwagę. Potem wyszedł za mur i wsiąkł w ciemność.

 

*

Kierując się światłem księżyca i gwiazd, oraz dopomagając sobie małą lampką, paladyn dotarł do rozstaju dróg.

Szumiały targane wiatrem czarne plamy lasu po obu stronach traktu. Huczały nocne zwierzęta, a pośród jałowców błyszczały żółte ślepia. Zrobiło się chłodno i zamilkły nawet cykady. Ciężkie chmury przysłoniły niebo.

Przeciągły jęk rozdarł powietrze, gdy otwarły się drzwi kapliczki. W środku paliło się światło. W wejściu stanęła owinięta czarnym płaszczem postać.

– Brutalność Pana Jasności najlepiej widać po zmierzchu – zaczął Gretner.

– Gdy cienie myślą, że nastało ich panowanie – odparł mężczyzna z kaplicy. – Witaj bracie.

– Starczy tych czułości – odparł Gretner. – Wlazłem po drodze w jakieś bagnisko i muszę wysuszyć buty.

– Wchodź.

– Gdzie pozostali?

– Siedzą w lesie.

Budynek wewnątrz wyglądał nie lepiej niż szopa. W kącie było trochę przegniłego siana. Na środku stał koślawy stół. Zaś rzeźba Anuli wyglądała, jakby nie raz i nie dwa spotkała się z klepiskiem podłogi. W kącie można było dostrzec kilka pustych gąsiorków. Pobożni chłopi, pomyślał paladyn, lubią czcić święte postaci.

– Ustaliłeś cokolwiek w sprawie śmierci Henniga? – spytał mężczyzna.

– I dużo, i nic. – Gretner wyżymał onuce i zawiesił je na rozłożonych ramionach Anuli. – Mieszczuchy oczywiście pozbyły się ciała.

– Trochę szacunku dla świętości.

– Jakie potrzeby – mruknął paladyn – taka religia.

– Skoro nie ma ciała, to co my tutaj jeszcze robimy? Co ty chcesz udowodnić? Kapituła nie lubi marnowania pieniędzy, a ciebie mają już na oku za sprawę bestii z thornwaldzkiego lasu.

– Kapituły nie interesują metody, tylko efekty. Poza tym to ona spieprzyła Thornwald. Wysłali za mało ludzi, a demon był zbyt potężny. Trzech nowicjuszy poszło do piachu, a ja dalej mam dziurę w plecach. – Gretner wyciągnął własny gąsiorek. – Chcesz?

– Daj.

– Co to Henniga, to zarzuciłem haczyk, a rybka, zdaje się, już go pożarła. Jutro będziemy mogli ją wypatroszyć. Macie być przez cały czas w pogotowiu, a któryś z chłopaków musi mnie mieć na oku, gdy będę opuszczać rano miasto.

– Tylko tego nie spieprz, Gretner. Bo tym razem się nie wywiniesz…

Powietrze nagle przesyciła elektryzująca woń ozonu. Zrobiło się nieprzyjemnie duszno, jakby cała kaplica zapadła się dziesięć stóp pod ziemię. Zgrzytnęły drzwi. Mężczyzna nerwowo spojrzał w stronę szpary, przez którą ziała noc.

– To on? – spytał cicho.

– Chyba tak. – Gretner przełknął ślinę. Cicho szepnął, wychodząc: – To wy tu siedźcie na dupie, a ja pójdę zobaczyć, czego on chce. A potem wracam do roboty.

– Powodzenia.

 

5

Wisiał w powietrzu jakieś dwie stopy nad błotnistymi koleinami traktu. Obleczony był podartymi i zakrwawionymi szmatami. W poszczerbionym napierśniku odbijało się światło gwiazd. Jego twarz zdawała się falować i pienić – jak morska woda przy skalistym wybrzeżu.

– Jak zawsze wyjściowo – niemrawo szepnął Gretner.

– Jaki podopieczny – dźwięk zdawał się wydobywać z wnętrza ziemi – taki anioł.

– Po co przybyłeś? – Gretner wskazał na kaplicę. – Straszysz kapłanów i świętych mężów kościoła.

– Z nich tacy mężowie kościoła – deklamowała postać – jak z ciebie święty.

– A na inną nutę nie potrafisz?

– Przybyłem odbębnić swoją robotę – odparł anioł, pozostawiając drugie pytanie bez odpowiedzi. – Ktoś musi zadbać, żebyś zajął swoje miejsce w porządku wszechświata.

– Znowu te górnolotne bajki. Gdzie byłeś, jak thornwaldzki demon przemielił mnie i pozostałych na drzazgi?

Anioł się tylko uśmiechnął, a uśmiech był jak wschód słońca po nocnym sztormie.

– A ty myślisz, że dlaczego wciąż żyjesz?

Paladyn milczał przez parę minut, wpatrzony w bezkresny błękit anielskiej twarzy.

– Idę na cmentarz – powiedział wreszcie.

– Idź – odparł anioł. – Ale czuję, że jeszcze się dziś zobaczymy.

– Cudownie – mruknął Gretner i ruszył w noc.

 

*

Cmentarz leżał na wzgórzu za miastem na podobieństwo przegniłej czapki na głowie żebraka. Zaniedbane krzaki były jak postrzępiony materiał, nocne zwierzęta niby pchły, a groby niczym zeschnięte ptasie odchody. W bladym świetle księżyca słychać było chrobotanie, skrzeki i mlaski, a niekiedy coś, co przypominało trzask kości.

Gretner nie ryzykował i przygotował miecz. Wypatrzył w oddali blask ognia i skierował się w tamtą stronę. Kapłan cmentarny musiał gdzieś mieszkać.

Mężczyzna napotkał jedynie rabusiów grobów. Przyglądał im się przez chwilę. Poczekał, aż wyniosą się kopać w innym miejscu, i poszedł nazbierać trochę gnatów. Potem zawrócił i zaczął dalej kluczyć między koślawymi alejkami.

 

*

Opiekun cmentarza mieszkał w kamiennej chacie przytulonej do starego dębu. Jego domu strzegło wysokie ogrodzenie i lampion, który miał odstraszać złe duchy. Gretner zdmuchnął ogień i zaczaił się przy oknie.

– Panie – zaczął wrzeszczeć. – Ratunku! Gonią mnie!

Usłyszał krzątaninę wewnątrz i ktoś uchylił okiennicę. Paladyn z całej siły łupnął weń kułakiem. Szarpnął za deski. Wdarł się do środka. Kapłan krzyczał. Drugie uderzenie. I trzecie. Ciało głucho upadło na deski podłogi.

Gretner przeskoczył framugę i podniósł mężczyznę. Posadził go na krześle. Przyłożył pięść do twarzy.

– Panie, nie bij – wysapał kapłan. – Nie mam nic cennego…

– Masz, masz – odparł paladyn. – Co się stało z ciałem paladyna Najświętszego Serca Pana Jasności, brata Henniga?

– Ja nie wiem, panie, o czym wy…

Dwa łupnięcia, zgrzyt kruszonego zęba.

– Musiało zostać spalone.

– Samo się spaliło, czy ktoś ci kazał?

– Ja?

– Nie, duch przenajświętszy. Ile tam było zwłok, z piętnaście? Trzeba umieć rozpalić dobry stos z trupami, żeby rzeczywiście spłonęły i nie przyciągały padlinożerców. A mi się widzi, że to wy, kapłanie, zajmowaliście się przygotowaniem tego stosu.

Kolejne łupnięcie.

– Aaa! Powiem, panie, już mówię! – Starzec dygotał. – Tylko nie bijcie. Burmistrz kazał trupa spalić.

– Co się stało z resztkami?

– Żeśmy wyrzucili do wody.

– Gdzie dokładnie?

– Za starym młynem, dwie mile w dół rzeki.

– No i bardzo dobrze – powiedział paladyn, wychodząc. – A co do tych lampionów. Nimi co najwyżej można komary straszyć, szkoda wosku. Lepiej na kuszę uzbierać.

 

6

Czerń nocy zdawała się blaknąć wzdłuż horyzontu i postrzępionej linii drzew. Gdzieś w oddali słychać było krakanie spłoszonego ptactwa. Miasto teraz wyglądało jak zwinięty w kłębek chory kundel, który próbuje ocalić resztki ciepła.

Strażnicy przy bramie spali. Tylko jeden z nich niemrawo włóczył się wzdłuż muru. Gretner niepostrzeżenie go minął i skierował się w stronę karczmy. Za pomocą liny z kotwiczką wdrapał się do pokoju.

W słabym świetle kaganka widać było cień na podłodze. Zadarta sukienka. Spuchła twarz. Martwa kobieta.

A na korytarzu nagle zrobiło się głośno

 

*

– Gdzie to było? – Głos zza drzwi.

– Tam, panie. Tamte drzwi na końcu!

– Ktoś coś słyszał?

– Ja, panie. Wrzask był.

Paladyn dopadł do ciała i zaczął je nerwowo oglądać. Zgwałcenie, pobicie, pęknięty nadgarstek. Głowa stłuczona jak przejrzała gruszka. Rozdarta sukienka. Pogryzione cycki. Małe…

– Po karczmarza wezwijcie. – Głos. – Niech zapasowy klucz przyniesie.

Gretner wyjrzał przez okno. Ktoś już się kręcił po zaułku. Na korytarzu zdawało się być coraz więcej osób. Paladynowi zrobiło się gorąco. Jakby wpadł we wnyki.

 

 

*

Angelus custos meus – paladyn padł na kolana i zaczął gorączkową modlitwę – tu mihi semper…

Postać znów wisiała w powietrzu, jej twarz falowała jak morze.

– Syn marnotrawny powrócił?

– Wkopali mnie. Burmistrz nie jest taki głupi – nerwowo wyszeptał Gretner, wskazując na trupa. – Musisz coś zrobić, bo już tu idą.

– Ja nic nie muszę – wydeklamował anioł.

– Jasne, nic nie musisz. Dlatego cię proszę.

– Zażądam od ciebie ofiary…

Anioł nagle wsiąkł w trupa. Zwłoki nagle się poruszyły. Usiadły na sienniku i przysłoniły obitą twarz falą włosów. Pękniętą rękę schowały za plecami. Sromu nie zasłoniły.

Otwarły się drzwi, a zza framugi wyjrzało sześć wczorajszych mord, jedna paskudniejsza od drugiej, a wraz nimi pojawiło się kilka kaganków oraz świec.

– Co tu się dzieje?

– Kogoś zabili?

– Co to ma być?

– Ale mnie wyruchał – powiedział anioł ustami trupa, podnosząc zdrową rękę. – Jak koń.

Mordy przez chwilę patrzyły się na krwistoczerwoną kobiecość trupa, a potem zaczęły się stukać po czołach.

– Który jełop krzyczał, że kogoś zabili?

– Przyznać się!

Drzwi zatrzasnęły się, a zbiegowisko zaczęło się rozchodzić.

 

*

Trup upadł jak szmaciana lalka. Anioł wysiąkł na zewnątrz i znów lewitował pod ścianą. Jego twarz była jak nieprzebrana głębia górskiego jeziora.

Gretner przyjrzał się zwłokom. Dopiero teraz zauważył, że coś jest nie tak. To nie była martwa córka rzeźnika, tylko niezbyt świeży trup jakiejś kurwy ulicznej. Można nawet było dostrzec ślady aktywności szczurów.

– Co to – powiedział w stronę anioła – zebrało im się na skrupuły i zamiast zabijać, podrzucili mi truchło z rynsztoka?

Postać znikła.

Paladyn przykrył trupa siennikiem i położył się obok. Przedrzemał do świtu, a potem przygotował pergamin i napisał list do burmistrza. Wybrał – spośród przyniesionych z cmentarza – dorodną piszczel, która nosiła ślady spalenia. Ze skrzyni wyjął narzędzia, ułamał kawałek promienia ze swojego świętego symbolu i wpreparował go w kość. Całość zapakował do worka. Wychodząc rano z karczmy zapłacił sowicie chłopcu na posyłki za dostarczenie przesyłki w okolicach południa, kiedy zarówno szpicle jak i cmentarny kapłan opowiedzą już burmistrzowi, co widzieli.

Sam zaś ruszył za miasto w dół rzeki.

 

7

Za dnia okolica była bardziej urokliwa.

Trakt wił się pośród grzechoczących łanów zboża, by schować się przed upałem w las. Niskie leszczyny porastały rozmokły brzeg. Słońce stało wysoko i pobudzało soczystą zieleń liści. Ruiny starego młyna zostały już pochłonięte przez roślinność. Ceglane mury rozsypywały się pod naporem krzewów dzikich malin i róży.

Kawałek dalej rozciągała się polana. Na środku widać było wypaloną ziemię. Gretner pokręcił się i pogrzebał w piachu. Potem zszedł do wody i pobieżnie przeczesał dno oraz szuwary w miejscu, gdzie zatopiono resztki. Zebrał do płóciennego worka pokaźną ilość kości i fragmentów wyposażenia.

Po jakiejś godzinie zaczął wracać do miasta.

 

*

Na skraju głębokiego parowu czekało sześciu konnych.

– Co tam, wielmożny panie – spytał burmistrz – znaleźliście ciekawego?

– Relikwie brata Henniga – odparł Gretner, idąc w stronę jeźdźców. – Wiara wskazała mi ścieżkę.

Mężczyźni popatrzyli na siebie.

– Ty durniu – burmistrz powiedział do kapłana cmentarnego – miałeś porządnie spalić te trupy.

– Nic nie umknie czujnemu oku Pana Jasności. Dowodów wystarczy, aby wymusić na kancelarii królewskiej zgodę na oficjalne zakonne śledztwo – powiedział paladyn. – A wy wiecie, co to oznacza.

– Zabrać mu ten worek – krzyknął burmistrz. – Jazda!

Strażnicy gwałtownie ruszyli. Błysnęło ostrze miecza paladyna. Jeden kawalerzysta się zawahał, pozostali naparli końmi. Wtedy zagrały cięciwy zakonników z zasadzki. Zwierzęta zaczęły kwiczeć, a ludzie jeden po drugim osuwali się na ziemię. Dwóch próbowało uciec. Ścięła ich druga salwa. Gretner dobił burmistrza.

 

*

– Co jest, kurwa? – spytał zakonny żołnierz. – Co się stało?

– Jak to co – odparł Gretner. – Wykonaliście swoje zadanie.

Z okalających parów krzaków wyszli kolejni piechurzy z kuszami.

– A gdzie jest dowód, że to ludzie z miasta przyczynili się do śmieci Henniga, w tym worku?

– Nie, jest tylko dowód pośredni. W worze są śmieci wyłowione z bajora.

– Co to jest – mężczyzna przykucnął przy zwłokach burmistrza – dowód pośredni?

Paladyn wskazał na ociekające krwią trupy.

– Nie rozumiem – odparł żołnierz.

– Jakby nie byli winni, to wciąż by żyli. Nie byłoby szopki z paleniem zwłok i podrzucaniem martwych dziwek. Nie byłoby tej rzezi.

Jeden z piechurów dobił zdychającego konia.

– To są twoje urojenia, Gretner. Wciągnąłeś ich w swoje bajki, tak samo jak i nas. Ja chcę namacalnego dowodu.

– Teraz już nie ma żadnego. – Paladyn patrzył ponad linią drzew.

Anielska postać dryfowała wysoko pośród koron drzew, ale nawet z daleka można było dostrzec falującą jak wody przypływu twarz.

– Ty jesteś popierdolony. Kapituła dostanie wszystko w raporcie.

– Pisz, pisz. – Roześmiał się. – Kto pociągnął za spust kuszy? Kto dał się przekonać, że tak powiem, dowodem pośrednim?

– Ty nic nie wiesz…

– Nie, ale kapituła zakonu będzie miała porządek w papierach. To chyba najważniejsze, prawda?

Słońce stało wysoko ponad lasem.

– Nikt nie lubi nierozwiązanych spraw.

 

fin

Koniec

Komentarze

W końcu opowiadanie w klimacie, jaki lubię najbardziej. Czytało się szybciutko, przyjemnie i bez większych zgrzytów (zabrakło kilku przecinków, a niektóre zdania brzmiały nieco dziwnie, ale to tylko drobne niedociągnięcia). Masz niezły warsztat i fajny styl, najbardziej podobały mi się bardzo dosadne metafory, od których tekst aż się roi.

Jeżeli zaś chodzi o fabułę... Akcja galopuje do przodu jak wściekły, czemu dopomagają krótkie fragmenty, składające się na poszczególne sceny. Na potrzeby tego tekstu wykreował całkiem intrygujący kawałek fantastycznego świata, mocno oparty na chrześcijańskiej wierze (motyw anioła skojarzył mi się z Inkwizytorem Piekary), ale nie poczytuję tego za coś złego. Nie zachwyciła mnie jednak końcówa, która po pierwsze była dość przewidywalna, a po drugie mało satysfakcjonująca... Trudno mi dokładnie powiedzieć, co nie zagrało, ale wydaje mi się, że można by to rozwiązać troszkę lepiej. A może po prostu chciałem więcej, bo dobrze się czytało?

Podsumowując, całość jak najbardziej przyjemna, choć narracja wydaje mi się nieco zbyt szybko poprowadzona. W tekście było kilka drobnych błędów, ale nic co by psuło odbior opowiadania. Jednakże mam problem z oceną... Tekst zasługuje na pewno na mocne 4, ale zastanawiam się czy nie dać 5. Przemyślę sprawę i wrócę ;)

Pozdrawiam serdecznie

 

p.s poniżej zamieszczam kilka uwag:

 

"Regenstiern leżało w zakolu rzeki, owinięte korytem jak szyja wisielca." tak mi się wydaje, że dobrze byłoby dodać dopełnienie, które pominąłeś - 'owinięte korytem, jak szyja wisielca sznurem'. Ale to tylko drobna sugestia.

" Do siodła rzemieniami przytwierdzona była okuta skrzynia z wiśniowego drzewa, pokryta malowanymi zdobieniami." na myśl przychodzi pytanie, jak duża była ta skrzynia i czy nie przeszkadzała w jeźdźcie.

"Bo was na taczkach każę straży wywieźć." polski akcent? ;)

"Warzywo rozprysło się na brudnym czoło" na czole? czy o brudne czoło?

"Co to Henniga" chyba miało być "do".

"A na korytarzu nagle zrobiło się głośno" brakuje kropki.

„Liczę, panie burmistrzu, że wskażecie mi jego miejsce pochówku.” - Szyk mi lekko zgrzyta, może raczej: miejsce jego pochówku?

 

„Warzywo rozprysło się na brudnym czoło.” - Na brudnym czole.

 

Gość ma taką zajebistą ranę na plecach i ani się skrzywił we wcześniejszych scenach? Koszula mu nie przylgnęła do pleców? Jak zsiadał z konia czy wykonywał jakiś gwałtowny ruch nic go nie zabolało? No nie wiem, może ci Twoi Paladyni tacy są, ale zabrakło mi choć jednej wzmianki wcześniej, że coś mu doskwiera. To trochę jak ze starością – człowiek się przyzwyczaja, że w krzyżu strzyka, ale od czasu do czasu jednak syknie z bólu, kiedy się zapomni. Chyba.

 

„Witaj bracie.” - Przy bezpośrednich zwrotach do kogoś, przed jego mianem stawiamy przecinek. Zatem: „Witaj, bracie.”

 

„...rzeźba Anuli wyglądała, jakby nie raz i nie dwa spotkała się z klepiskiem podłogi.” Um, klepisko to właśnie rodzaj podłogi, więc zrobiłeś masło maślane. Po prostu: z klepiskiem.

 

„Gretner wyżymał onuce i zawiesił je na rozłożonych ramionach Anuli.” - A czemu forma ciągła? Nie po prostu: wyżął?

 

Paladyn... anioł... Nie naczytałeś się czasem za dużo Piekary? ; / Momentalnie straciłam zainteresowanie.

 

„A na korytarzu nagle zrobiło się głośno” - Brak kropki na końcu zdania.

 

„Anioł nagle wsiąkł w trupa. Zwłoki nagle się poruszyły.” - Powtórzenie.

 

Dojechałam do końca i przyznaję, że nie bardzo rozumiem, co się stało. Wydarzenia dzieją się jak na mój gust o wiele za szybko (gdzieś tak od pierwszego spotkania z aniołem).

Intuicyjnie pojmuję, że gość podpuścił burmistrza i jego ludzi, żeby sami niby się przyznali, że zabili Henniga. Oraz że martwa dziwka była po to, by strażnicy może pojmali paladyna za zabójstwo zanim narobi bigosu. Ale jakoś mało mi się to wszystko wiarygodne wydaje.

Najpierw dość długi wstęp, opisy, bla bla, a potem zmierzasz do końca jak bełt z kuszy, na przestrzał, nie rozglądając się na boki. No i skojarzenie z Mordimerem Madderdinem o wiele, wieeele zbyt silne, by tekst mógł mi przypaść do gustu, niestety. Aha, a co się stało z córką rzeźnika, tak właściwie?

 

Jedynym plusem jest tu dla mnie warsztat, ale to o wiele za mało.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Cholibka, przepraszam, ale tak mnie znudziło, że nie miałam siły czytać dalej i sprawdzać, czy akcja się rozkręca bardziej.

Zajrzałem. I nie żałuje.
Tekst jest w moich klimatach, więc czytało mi się świetnie. Duży atut to niebanalne metafory i często-gęsto humorystyczne podejście, a także klimat. Natomiast fabuła rzeczywiście galopuje, leci na łeb, na szyje. Ale ogólnie opko mnie przekonało ;).

Pozdrawiam

Obleczony był podartymi i zakrwawionymi szmatami.

Khm, khm... Oblekamy coś w coś,  ktoś obleka się w coś...

Bezpośrednia współpraca z aniołem? A właściwie to czemu nie... Ale sam anioł, zgryźliwiec i jak gdyby cynik, spodobał mi się. Aha, i druga scena z Ingą.

1. Dzieki za wyliczenie bledow, ale niestety przez komorke nie moglem ich poprawic.

2. Niezgoda.b --- szkoda, moze nastepnym razem.

3. Kalki z piekary musze sie wyprzec, bo nie najlepiej znam jego tworczosci. Paladyn, rycerz dobra, ktory rozmawia z aniolem to wszak

Jest pomysl tak samorodny i oryginalny, ze nie wymaga jakiejkolwiek inspiracji.

4. Ostatnio niestety nie mialem czasu na bardziej przemyslane opowiadania, a warsztat jest jak trawnik, dbac trzeba caly czas.

Pozdrawiam

I po co to było?

Moje zdanie trochę podobne do Clodowego, z tą wszakże różnicą, że to zupełnie nie mój klimat. Skojarzenie z Piekarą dla mnie też jest mocno narzucające się. Jeśli nie czytałeś - zajrzyj, a zrozumiesz o co chodzi. Do całościowej lektury nie namawiam, bo delikatnie mówiąc poza genialnym pomysłem nie ma tam nic...

 

Zasadniczo nie przpadam za fantastycznymi religiami wyraźnie wzrowanymi na rzeczywistych, a już na chrześcijaństwie zwłaszcza. Ale dobry warsztat ratuje sprawę. Czyta się płynnie, bez zgrzytów. Niestety, jak już było zauważone, akcja w pewnym momencie nabiera tempa karkołomnego i wreszcie kark łamie - w zakończeniu. Zakończeniu które jest zwyczajnie nieciekawe. Niestety, dobry warsztat, garść niezłych tekstów i motyw rycerza posiadającego monopol na objawioną prawdę i w związku z tym dążącego po trupach do celu, to za wciąż mało na dobry (dla mnie!) tekst. Może gdybyś rozwinął pomysł w dłuższą powieść, pokazał bliżej bohatera, świat w którym żyje i religię, którą wyznaje... A tak mogę dac 4. I to też czynię.

Nowa Fantastyka