- Opowiadanie: zjep - Rupert, noce i dnie: "Mróz"

Rupert, noce i dnie: "Mróz"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rupert, noce i dnie: "Mróz"

Większość z was nigdy nie poczuje się jak ścigane zwierze, wielu nie potrafi myśleć racjonalnie w sytuacji zagrożenia, nie jeden daje się przygnieść codzienności. Marzenia ma każdy, jednak nieliczni mają dość charakteru, aby spełnić te najskrytsze pragnienia.

 

***

 

Zima miała się ku końcowi, kiedy przejeżdżałem przez to miasteczko. Padał śnieg, kładąc się cienką warstwą na zamarzniętej drodze. Na niebie widziałem ledwie kilka chmur, rano z pewnością przyjdzie odwilż.

 

Stary i zdezelowany mercedes sunął z głośnym klekotem wysłużonego diesla. Ta mieścina, położona z dala od głównej drogi, wyglądała jak miasteczko widmo z klasycznych westernów. Małe liche domostwa, ruiny pozamykanych fabryk, sklepy z kratami w oknach, brudne mordownie, inaczej bary szybkiej obsługi. Nie jest to w prawdzie typowa dla westernu sceneria ale, wierzcie mi, atmosfera była bliźniaczo podobna.

 

Zatrzymałem wóz na uboczu. Chciałem przemyśleć parę spraw. Kilkoro z was uznałoby pewnie, że to świetny moment na zapalenie papierosa, miałem kilka w paczce. Wypalałem sporadycznie, nie nałogowo. Zatarłem ręce. Zimno było jak w ostatnim kręgu dantejskiego piekła. Oparłem się o wartą grosze limuzynę.

 

Walizka leżała na siedzeniu pasażera, od pewnego czasu nie spuszczałem z niej oka, była przyczyną kłopotów i jedyną kartą przetargową jaką miałem.

 

Moi drodzy, nie będę przynudzał opisem pokrętnej ścieżki własnego życia. Jestem przekonany, że dość macie zakrętów we własnych. Chciałem opowiedzieć pewną historię, możecie wierzyć w nią bądź nie, to już wasza sprawa. Jeśli macie ochotę poznać powód dla którego stary i zmęczony recydywista zapisuje kartki pamiętnika – zapraszam do lektury.

 

***

 

Przemarzłem na kość, dobrze jest czasem zmarznąć. Dużo lepiej czuje się schłodzony, szczególnie że krew we mnie wrzała. Byłem poszukiwany przez złych ludzi, ich kościste palce sięgały dalej niż macki policyjnego organizmu. Chcieli jednego, mojego łysego łba na srebrnej tacy. Zastępy, że tak ich nazwę, najemników marzyły aby spełnić to życzenie i stać się dużo bogatszymi ludźmi. Kto wie, może któryś pokusiłby się o ryzyko i ruszył w dalszą ucieczkę z walizką… swoją drogą spory neseser miał już we własnej historii kilka, nie, wybaczcie kilkanaście trupów. Kolejne nie robiły żadnej różnicy.

 

Widzicie, najlepiej dla mnie było stać się szczurem czy karaluchem i przysiąść w jakiejś dziurze, przeczekać. Oczywiście, nie spuszczając teczki z oka. Tam zmierzałem, do szczurzej nory. Znałem ten hotel jeszcze z dzieciństwa, wakacyjny azyl niegdysiejszej klasy robotniczej. Mówiąc obrazowo pełen robactwa, żelbetonowy kloc w środku lasu. Miejsce gdzie nikt nie pyta o nazwisko. Miejsce jakiego dla szarego człowieka nie ma, zbyt jest obskurne żeby zaprzątać sobie nim głowę.

 

Doszły mnie dźwięki kroków. Wzdrygnąłem się, serce podeszło do gardła a dłoń powędrowała do kieszeni, do noża.

 

– Zepsuty? – Dzieciak wyłonił się gdzieś z ruin po drugiej stronie drogi.

 

– Co?

 

– Samochód. Zepsuł się?

 

– To mercedes, one się nie psują.

 

– Nie często widujemy tu obcych.

 

– O tej porze nocy nikogo się nie widuje. A już na pewno nie szwendających się dzieciaków.

 

– Nie szwendam się, wracam z pracy.

 

– Chyba z jumy.

 

– Pracuje tu nie daleko. – Oburzył się gnojek.

 

– A mieszkasz też pewnie rzut beretem. Chodź, tu masz małą premię za spostrzegawczość. A tu dodatek za krótką pamięć, jeśli mnie rozumiesz.

 

– Dziwnie pan gada, nie jest pan stąd, prawda?

 

– Sam powiedziałeś, że jestem obcy.

 

– Tak… – Dzieciak bez wahania wziął pieniądze. – Jakby jednak to było coś z wozem, mój brat ma…

 

– Jest OK., dzięki młody. Ucieszyłbym się bardzo, jakbyś zostawił mnie w samotności.

 

Dzieciak patrzył spod za dużej, wełnianej czapki. Zapamięta mnie, to pewne. Będzie mógł opisać każdy szczegół, jaki dostrzegł w półmroku ulicy. Jeśli nadarzy się okazja, powtórzy komu trzeba. Czyli temu kto zapłaci więcej niż moje marne dwie stówy.

 

Znam ludzi zdolnych zasztyletować małego i zakopać w zamarzniętej ziemi, w pobliskim lesie. Rozwiązując tym samym problem. Znam ich i, z chęcią, sam bym tych drani rozpruł.

 

Pogrążając się w rozważaniach, stanąłem tyłem do ciekawskich, młodocianych oczu mając nadzieję że ta ignorancja da efekt. Tak się stało. Chłopak znikł bez śladu.

 

Śnieg drobnymi zmrożonymi płatkami wypełniał powietrze.

 

Wsiadłem w auto, zapaliłem silnik i pojechałem dalej. W jakiś czas później spalił się lewy reflektor.

 

***

 

Las był duży, zjazdów sporo i wszystkie takie same. Zardzewiałą tablicę wskazującą hotel ustawiono głęboko na poboczu, w tej chwili była całkowicie we władaniu lasu. Uschły bluszcz oplatał ją, świerk chował jej część w gałęziach i wyrastało przed nią wątłe drzewko. Znak kierował w wyboistą, polną drogę.

 

Zamarznięte błoto było torem przeszkód dla mercedesa. Spory kawałek jechałem na długich lampach. Wysokie, posępne konary, myślałem że zamykają się nade mną. Drobniutkie błyszczące płatki śniegu wyglądały jakby to samo powietrze zamarzało. Zmieniłem światła, choć w pobliżu nie mogło być człowieka, wydawało się, że zbyt zwracam na siebie uwagę.

 

Powieki ciężkie od zmęczenia opadały co chwila. Golnij sobie. Zwolniłem, mój wóz, ślepy na jedno oko, dość był uciążliwy. Jechałem otoczony zimną czarną masą, tak myślałem wtedy. Może to i prawda była.

 

Paskudna metalowa brama, droga z nieprzyciętymi chojakami. Niebo granatowiało kiedy trafiłem na miejsce, jak napisałem, żelbetonowy kloc. Mój azyl, ciekawe na jak długo.

 

Parking był pusty, nie licząc czarnego burka grzebiącego za czymś w śniegu. Wypiłem jeszcze dwa hausty. Paliło, otwierało oczy.

 

Wysiadłem z walizką w dłoni i ciężką głową na karku. Pies zaszczycił mnie ledwie przelotnym spojrzeniem. Ruszyłem w stronę oszklonych, stalowych drzwi. Kundel zaszczekał.

 

– Awf! – Ostrzegał. Stare poczciwe psisko.

 

Wszedłem do środka.

 

Przytłumione żółte światło nadawało wnętrzu ciepłe tony. W środku królowała sklejka, boazeria i linoleum.

 

Na blacie recepcji stał staromodny dzwonek hotelowy, chyba jedyny gustowny przedmiot tutaj. Nie zadzwoniłem, nie trzeba było. Z zaplecza wyszła kobietka, delikatna i drobna.

 

Po nieprzespanej nocy takie widoki roją w głowie dziwne myśli. Na przykład, ta laska wydawała mi się niematerialna, podobna do mgły. Niewiele wystawała znad recepcyjnego kontuaru. Kiedy stanęła przede mną nieruchomo, zauważyłem że jest wcale śliczniutka. A wrażenie mgły jeszcze się pogłębiło. Jej skóra była niesamowicie cieniutka. Widziałem fioletowo-zielone żyłki na skroniach aniołka.

 

Brązowe oczy malutkiej wejrzały w moje, zimne i zmęczone. Nie spała, byłą świeża i uśmiechnięta.

 

– Czym mogę służyć?

 

– Służyć, tak…

 

– Proszę?

 

– Chciałem pokój, to znaczy, wynająć.

 

– Oczywiście, mogłabym zobaczyć dokument tożsamości?

 

– Cholercia, właśnie ukradli mi wczoraj

 

– Rozumiem, nie ma problemu. W takim wypadku płatność musi pan uiścić przed pobytem.

 

Kiedy teraz na to patrzę, nurtuje mnie strasznie pytanie: „Po co im były moje pieniądze?”

 

***

 

Niski, metaliczny dźwięk wydobywał się gdzieś z najgłębszych zakamarków hotelu. Za każdym razem musiał przebyć długą drogę wzdłuż zardzewiałych rur. Łomot wytrącił mnie ze snu (trwającego nie dłużej niż mrugnięcie okiem) w bardzo osobisty sposób. Czułem, jakby to moją czaszką walono o stare mury.

 

Pełnię świadomości odzyskałem trzęsąc się z zimna pod kocem gryzącym i nieprzyjemnym (takie były w wojsku albo darowiznach z czerwonego krzyża). Przed snem resztką sił zdjąłem buty i kurtę, nie wiem jakim sposobem nie poczułem tego mrozu.

 

Wstałem, wyjrzałem przed okno. Szarość poranka zabiła we mnie entuzjazm do reszty tamtego dnia. Do stokroćset, ależ krajobraz miałem smutny za oknem.

 

Wpadłem do bardachy. Przemyłem twarz i ręce w mętnej, rdzawej wodzie. Łup, łup. Co tak waliło, nie dawało spać?

 

W pokoju schowałem walizkę pod łóżkiem. Na parkingu, wciąż nie było żadnego wozu.

 

Czy ktokolwiek rezyduje w zamarzniętym hotelu, – zastanowiło mnie – z przymusową pobudką i pomarańczową wodą z kranu?

 

Wcześnie było. Biały, na wpół przejrzysty księżyc wciąż straszył na sinym niebie, choć słońce też już wstało. Zerknąłem na zegarek. Nie działał, stanął na godzinie szóstej trzydzieści.

 

Łup, łup. Co to takiego?

 

Zanim wyszedłem słyszałem jak ktoś z sąsiedniego pokoju zamyka skrzypiące drzwi, kiedy byłem na korytarzu sąsiad z naprzeciwka nieufnie przekręcił klucz w zamku. Zamykany pokój miał numer 303.

 

Źle się czułem sam ze sobą, byłem przemęczony. Pieprzony ponury korytarz dłużył się niemiłosiernie.

 

Dotarłem do schodów, piętro wyżej jakieś dziecko płakało. Co za klimat. Zresztą wcale się mu nie dziwię, nie znalazło się w przyjemnym miejscu, nawet dla mnie było tu obskurnie.

 

Zszedłem do recepcji, szlag by ten hotel. Nigdzie nikogo nie było. Znowu: łup, łup. Dużo bliższe i głośniejsze. Usłyszałem skąd dochodziło. Drzwi do piwnicy były uchylone, zaś ze środka ziała czerń. Napis wymalowany olejną farbą od szablonu mówił wyraźnie, dokąd prowadzą.

 

Do licha, żebym się jeszcze musiał tułać po zaszczurzonych piwnicach. Szczęście, nie musiałem. Jeszcze nie.

 

Delikatna rączka dotknęła mojego barku, poczułem dziwne mrowienie. Byłem zmęczony.

 

Za mną stała urocza pani, która powitała mnie tu w nocy. Odwróciłem się, ze słowami:

 

– Cho… cholera, ależ mnie panienka przestraszyła.

 

Uśmiechnęła się delikatnie, wyczuwając ironię.

 

Naprawdę fajna laska. – Pomyślałem.

 

Oczy, w wyrazisty sposób smutne, nadawały jej urodzie powagi i dorosłości, choć dziewczyna miała może z dwadzieścia kilka lat. Patrzyła, przekrzywiając nieświadomie okrągłą główkę.

 

– Mam tylko jedno pytanie. – Zacząłem.

 

Uśmiech dziewczyny trochę się zniekształcił, bo teraz skrywał wyraz lekkiego zażenowania.

 

– Nic pan nie musi mówić, panie Rupiljusie.

 

– Mów mi Rupert.

 

– Rupercie, to nasz piec. Mamy z nim kłopoty, dość… hm, poważne. Już przestał, słyszysz? Bardzo cię za to przepraszam.

 

– Wróciłbym do łóżka, ale ja piórkuję, boje się że zamarznę. – Mój ton był miły, w żadnym wypadku sarkastyczny.

 

– Proszę? – Nie zrozumiała. Czy nie czuła mrozu?

 

– No, zimno tu, jak w piekle.

 

– W piekle nie jest zimno.

 

– Na samym dole jest.

 

Mówiąc to widziałem jak mój oddech zmienia się w parę w zimnym powietrzu.

 

– Aha. No tak, to również wina pieca. – Spuściła wzrok i spoważniała.

 

– Spokojnie, mróz wcale mi nie przeszkadza. Mam na niego sposoby.

 

– Zaraz powiem, żeby zwiększyli ciśnienie, To stary piec, musi pan dać mu chwilę.

 

– Prosiłem, żeby nie tytułowała mnie panienka per pan. Rupert wystarczy.

 

– Miło mi, jestem Asia.

 

– Asiu, co do pieca, jeśli nie będzie łomotał jak oszalały, to niech rozgrzewa się nawet do wieczora.

 

Uśmiechnęła się promiennie, ale oczy pozostały smutne.

 

Wracając do siebie, na schodach, zawirowałem porządnie w piersiówce. Mój sposób na mrozy.

 

Sąsiad z pokoju 303 pogwizdywał sobie dziwnie przy tym rzężąc.

 

Chyba ma coś z krtanią. – Pomyślałem.

 

Nie zaprzątałem tym sennej głowy, wtoczyłem się do pokoju i padłem na wyro.

 

***

 

Po przebudzeniu mój niepokój zrodziły szczegóły, same w sobie nieistotne, ale pojawiły się zbiorowo i wywołały lęk.

 

Pokój 303, zakrwawiona klamka. Nie mocno, tak akurat jakby ktoś złapał za nią dłonią umazaną we krwi. Zerknąłem tylko i ruszyłem dalej.

 

Mimo zapewnień malutkiej Asi, nie było o jotę cieplej. Obchodziło mnie to nie bardzo, w wozie miałem jeszcze whisky. Szedłem napełnić piersiówkę.

 

Dzieciak gdzieś wyżej kopał piłkę. Nie za często, widać powoli mu się to nudziło.

 

W korytarzu było raczej ciemno, jedyne źródła to drzwi balkonowe w obu jego końcach, no i okna na schodach. Mógłbym przysiąc, że widziałem mikroskopijne zmrożone płatki wirujące w powietrzu.

 

Zbiegłem po schodach. Szybko obok recepcji, zaraz za nią, przed kilkoma stopniami i wiatrołapem prowadzącym do wyjścia, była sala bankietowa. Asia uderzała w klawisze pianina, wybijając pierwsze takty melancholijnej melodii. Nie zatrzymałem się. W głowie miałem tylko jedno: wódka, wódka, wódka! To znaczy whisky.

 

Wypadłem przez drzwi na parking, mercedes był tu jedynym wozem.

 

Co to, do diabła, było?!

 

Za dnia hotel zdradził tajemnicę, był otoczony przez gęsty, ponury las. Zero siatki, płotu, brama – tylko ona. Las pochłaniał go, był już zdecydowanie za blisko.

 

Przyznam szczerze, zacząłem się bać. Szybko do wozu, napełniłem piersiówkę i upiłem z butelki. Oparty o nadwozie, smakowałem palący trunek.

 

Podniosłem oczy, jeśli wcześniej poczułem ukłucie strachu, tak teraz zawładnęła mną panika. Mieszkańcy hotelu wpatrywali się we mnie jak jeden. Wychodzili na balkony, widziałem ich w oknach. Nic, żadnych gestów, oznak pobudzenia. Stali nieruchomi, jak wystawa figur woskowych. Byli ludźmi ale te sylwetki, wyraźnie postrzępione, daleko miały do typowych kształtów człowieka.

 

Tym samym senny, blady poranek zmienił się w paradę grozy. Jej aktorzy, miast grać groteskowe role, obserwowali mnie.

 

Obłęd. Chciałem wiać natychmiast ale walizka…

 

– Panie Boże, nie daj mi zdychać na tym zadupiu. – Nie miałem pojęcia czym okupiona będzie moja prośba.

 

Schowałem piersiówkę. Z bagażnika wyjąłem zaufany kij do amerykańskiego baseballu. Służył wielokrotnie, teraz też spełni swoje zadanie.

 

Pojedynczy czarny kształt przeleciał wysoko nade mną. Wrona? Gromadka obszarpańców z wolna opuszczała miejsca na hotelowej widowni. Szli po mnie? Świetnie, dostaną czego chcą.

 

Ruszyłem również, pewny siebie. Jeszcze nie wiedzą na kogo trafili. Znajomy czarny burek wybiegł gdzieś zza moich pleców, szczekał zajadle. Nie atakował, odciągał za nogawki, czym zarobił na kopa.

 

Wszedłem do środka, agresywnie, szybko. Pewnie przez to tak uderzył mnie spokój tego miejsca. Nic się nie zmieniło, nawet Asia wciąż grała na paninie.

 

– Co do…?

 

Przyszedłem tutaj po jedno. Wiedziony instynktem wbiegłem po schodach. Drzwi pokoju otwarły się pod uderzeniem rozpędzonego barku. Walizka była gdzie ją zostawiłem.

 

Pierwsze powodzenie ukoiło zszargane nerwy. Ogarnąłem się, umysł zaczął wolniej (normalniej) pracować. Wyrzuciłem pałę, była moją ulubioną ale stała się nie poręczna. Nadszedł czas noża.

 

Z walizką w jednej, a otwartym „motylkiem” w drugiej ręce, poszedłem z powrotem. Czujny i spokojny, nasłuchiwałem najlżejszego szmeru, jednak kiedy otworzyli drzwi sąsiedniego pokoju nie słyszałem.

 

Te kurwy, byłem na nich gotów. Czekałem i nikt nie przychodził.

 

Dalej, idź dalej. – Zaświtało w myślach.

 

Wtedy mój sąsiad sięgnął po klamkę. Nie był to nienaturalny ruch (może trochę rozchwiany), ale jego ręka… głęboko poparzona, rozdarta. Widziałem ciemną, spaloną kość. Całą dłoń miał mokrą od krwi. Kawałek ręki, tyle zobaczyłem. Przerosło mnie to.

 

Piętro wyżej ktoś odbił gumową piłeczkę. Dziecko, słyszałem śmiech, niósł się korytarzami. Na stopniach klatki schodowej stanąłem jak wryty. Zamurowało mnie na widok czerwonej, gumowej piłki sprężyście odbijającej się w dół schodów. Za nią podążała jej właścicielka.

 

Szła powoli, widać z bólem. Kuśtykała wytrwale przytrzymując się poręczy. Rany dziewczynki były ogromne. Człowiek nie dał by rady tego wyżyć, co dopiero „ganiać” za piłką. Na wspomnienie tego widoku serce (podobno go nie mam) napełnia się żalem.

 

Nie wytrzymałem. Z wrzaskiem zwaliłem się schodami w dół.

 

Asia przestała grać, zatrzymałem się na wysokości sali bankietowej. Stała obok instrumentu.

 

– Co tu się dzieje Asiu? – Spytałem zziajany.

 

– Wygląda na to że odkryłeś nasz sekret. – Odrzekła, na jej ciemnej bluzce szybko czerniała gęsta plama. Krew.

 

– Jezus. – Myślałem że oszaleję.

 

W samochodzie byłem w kilka sekund. Walizka na podłogę o zacząłem grzać świece. Ucieczka dieslem jest mało gangsterska. Odpalił szybko, na zewnątrz było dużo cieplej niż w Hotelu.

 

Brama, tam mnie mają. Jedyny wyjazd z gęstwiny. Wyłoniła się między przerośniętymi krzewami, otwarta. Spodziewając się niespodziewanego, zdjąłem nogę z gazu. Bardzo mi to pomogło. Zapadłem się płycej i bliże, bo droga ze zlodowaciałej tafli zmieniła się w bagno. Zasługa odwilży.

 

Bez większych problemów cofnąłem i wróciłem na podjazd ułożony z betonowych płyt. Tyle w kwestii sprawnej ucieczki.

 

Do stu diabłów, wybieraj; las albo Hotel.

 

***

 

Wciągnąłem do płuc mroźne powietrze zalegające w przytułku dla śmiertelnie okaleczonych. Byłem tu na powrót, już bez obnażonego ostrza. Dłoń, w której trzymałem walizkę, drętwiała z zimna.

 

Hotel stał się ciemniejszym i bardziej zdewastowanym miejscem. Mało tego, czułem się w nim osobliwie, nierzeczywiście, jakby ściany utkano ze snów.

 

Spora zasługa w tym muzyki. Asia znów snuła swą melodię, wypełniając zimną przestrzeń. Podchodząc bliżej do sali z pianinem dosłyszałem słowa, przy których głosy najdoskonalszych śpiewaczek bledną, przypominając skrzeczenie potwora. Tak skomponowana muzyka uniosła mnie wysoko nad chmury i upuściła, pozwalając opadać spokojnie.

 

Słowik niebiański śpiewał treść przyziemną. Co tu było nie tak? Zapamiętałem każde słowo.

Nie ma szans, nie poczuje ciepła kochających rąk.

Nikt nie nakryje kocem w mroźną księżycową noc.

Nigdy nie uśpi znajomo zachrypły głos.

Lód skuwa serce, serce martw od wielu wiosnn.

Przeklęty los, jak sprawy mogły pójść tak źle.

Zasypiam, budzę się, wicher wciąż dmie,

kolejne chwile w kamień zaklinają duszę mą.

Patrzą oczy puste, nie zdolne do łez.

Ratunkiem te zwrotki i panino płaczące zamiast mnie.

 

Pianino, podkreślając wagę jej słów, brzmiało tylko wtedy, kiedy nadeszła jego pora. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałem podobnej melodii. Jestem przekonany, tylko duchy są zdolne do takiego rytmu. Idealnie przeplatają ciszę z dźwiękami nostalgicznej muzyki. Jedynie umęczone dusze to potrafią, no i może jeszcze Phil Collins.

 

Podchodząc urzeczony zbytni musiałem zrobić hałas. Przestała grać i mi poświęciła uwagę. Cisza pozwoliła dopaść mnie nierzeczywistej naturze tego miejsca, sam poczułem się poza ciałem, tylko walizka skuwała z rzeczywistością.

 

– Wiedziałam że wrócisz. – Zaczęła.

 

– Widać, wiesz więcej ode mnie. – Podjąłem temat.

 

– Siadaj. Uważaj gryzę. – W jej głosie wibrowała wyjątkowa tonacja.

 

– Lubię to.

 

Podniosła na mnie piwne oczy, śliczne i zbyt smutne.

 

– Pytaj. – Zaprosiła.

 

– Co do licha…? Co jest nie tak w tym Hotelu.

 

– Świetnie to ująłeś, ale odpowiedź jest dość hm… poważna.

 

– Rany jakie widziałem na górze, wyglądały śmiertelnie poważnie.

 

– Tak… – Zamyśliła się.

 

– Nie chciałem cię urazić. – Posmutniała jeszcze bardziej.

 

– Nie ma takiej możliwości. Takich ran nie zniósłby żaden człowiek.

 

– Nie ma, nie ma.

 

– Więc rozumiesz? – Spytała z nadzieją.

 

– Właśnie nie rozumiem. Nie jesteście ludźmi?

 

– Byliśmy ludźmi. Teraz jesteśmy energią. Czymś jak blask, jasność.

 

– Więc czemu ja tu jestem?! Nie jestem światełkiem w ciemności!

 

– Rupiljusie, nie jesteś złym człowiekiem.

 

– Dobrym też nie jestem.

 

– Żyjesz według własnych niepisanych reguł, czyni cię to prawym, nawet jeżeli jesteś przestępcą. Szukaj, jeśli chcesz. Hotel ma wszystkie odpowiedzi.

 

***

 

Skrzypiący, niepokojący monolog starej, posępnej rezydencji plus zawodzenie wiatru, tyle w kwestii bezpośredniej odpowiedzi na pytania stawiane przed Hotelem.

 

Dwuskrzydłowe drzwi sali bankietowej zatrzasnęły się za mną. Na karku poczułem znajome mrowienie, ktoś mnie obserwował. Pierwszy raz w życiu nie miałem ochoty dowiedzieć się kto to.

 

„Hotel ma wszystkie odpowiedzi” – powiedziała.

 

Ciekawe jakie? Czym można wytłumaczyć taką makabrę.

 

„Hotel ma wszystkie odpowiedzi.”

 

– Sprawdźmy więc. – Mój głos zabrzmiał obco i zniknął wchłonięty przez otoczenie.

 

Nie wierzyłem że mogę wyrwać nawiedzonemu miejscu jego tajemnice, nie chciałem tego robić. Bałem się, taki starach musiał czuć Epimeteusz otwierając puszkę Pandory.

 

– Asiu! – Zapukałem w drzwi. – Zrobisz coś dla mnie? – Wiedziałem że słyszała. – Popilnuj walizki.

 

***

 

Pierwszą odwiedziłem skutą lodem pralnię i takąż suszarnie. Następnie zaplecze recepcji, schludne i poukładane, klucze na swoim miejscu, karty gości również. Sprawdziłem koleżkę z pokoju 303, pan Herman, stary Niemiec. Obecnie odarty z ciała. Wszystko cholernie w porządku, skrupulatnie prowadzone.

 

Następna była piwnica, zatrzymał mnie jej mrok (nie zrozumcie mnie źle, wszędzie było mrocznie ale widziało się w tym bardziej odcienie szarości niż czerni) w piwnicy było Mrocznie. Ciągnął od niej ziąb (coś w charakterze arktycznego wiatru).

 

Łamiąc barierę strachu stanąłem wpatrzony w otchłań, ona również spojrzała na mnie i chlupnęła. Właśnie tak, chlupnęła. Piwnica była zalana, dziwne że nie zamarzła.

 

Każdy przedmiot w zasięgu strumienia powietrza ciągnącego od podpiwniczenia Hotelu przysłonięty był warstwą szronu.

 

Sądziłem że to obrazek, kiedy zdejmowałem ją ze ściany. W rzeczywistości miałem w ręku swoisty alfabet Hotelu. Układ jego pokoi, ich funkcje. Na kawałku papieru szczegółowo opisany rozkład budynku zbudowanego na planie prostokąta.

 

Salę z pianinem nazwano tam Księżycową Salą, całkiem sporo wydzielono dla obszaru określonego „Dozorca”, na pierwszym piętrze znalazłem gwóźdź programu. Kwadracik na mapie ochrzczony „Dyrektor”.

 

Piętro wyżej, więc pierwsze co muszę zrobić, to zanieść walizkę do pokoju. Z daleka chciałem wołać martwą Aśkę, ale walizka stała, jak ją postawiłem.

 

– Dzięki. – Rzuciłem głośniej, żeby usłyszała na Księżycowej Sali.

 

***

 

Znacie uczucie, kiedy zdecydowanie zmierzacie naprzeciw wyzwaniu tyle że im bliżej rozwiązania tym mniej w was początkowej mocy. Wtedy człowieka dopadają odrętwienie i wątpliwości.

 

Hotel szeptał, wlewał do serca niepewność. Zmagałem się z nim, niczym z żywą istotą.

 

Wreszcie były. Drzwi identyczne jak reszta, tabliczka głosiła jednak że oto jestem, stoję naprzeciw meritum. Dyrekcja.

 

Trzeszczenie, pomruki. Nie odejdę, nie teraz. Rozpędzony wpadłem barkiem w drzwi. Odbiłem się. Wszystkie inne pokoje już stałyby otworem, nie ten. Nie chciał mnie wpuścić. Jeszcze, tym razem kopniakiem w zamek.

 

Dookoła framugi ściany nabiegły czernią pajęczynowatych żyłek, jak gdyby to nie w murach je osadzono, a w żywej tkance.

 

Jeszcze, tym razem muszą się poddać. Chociaż… sięgnąłem po klamkę, mróz zlepił skórę z lodowatym metalem. Pchnąłem, drzwi były otwarte. Dłoń przymarzła na amen, oderwałem ją, pociekła krew.

 

Owijając ranę szmatą z kieszeni kurtki wszedłem do środka.

 

Zaciągnięto żaluzje, mimo to wewnątrz i tak było jaśniej niż na, skąpanym w grobowych ciemnościach, korytarzach.

 

Rozwiązanie zagadki. Czego szukać? Gdzie? To jak przeczesywanie stogu siana w poszukiwaniu igły, bez pewności czy ona tam, w ogóle, jest.

 

***

 

Nic nie wróżyło dobrze poszukiwaniom. Obróciłem w perzynę dawne insygnia bogactwa. Powyrywałem pozamykane szuflady biurka zrobionego z lakierowanej imitacji drewna. Z barku, kiedy go również rozniosłem w drzazgi, wypadło czerwone wino tłukąc się i plamiąc brązowy, tkany maszynowo, dywan i białe, odłażące tapety. Nic.

 

Na biurku stałą tabliczka K.W. Wierzbicki, tak nazywał się dyrektor, jak do tej pory tyle wiedziałem. Wierzbicki. Co mi jakiś Wierzbicki? Kolega mój?

 

Oparty o szkielet biurka wydobyłem piersiówkę. Trzeba było coś wypić. Dopadła mnie rezygnacja.

 

Próbowałem Asiu. Tu potrzebny porucznik Kolombo albo inspektor BHP, nie zapijaczony wykolejeniec.

 

Gdzie szukać i czego?

 

Pokój napełniła jasność, linia światła padła przez odgiętą żaluzję wycelowana w regał pełen biurowych segregatorów. Dokładnie w jeden skoroszyt, podpis miał wielce wymowny: „Piec”.

 

Nie za często dzisiaj pojawia się to słowo?

 

Hotel wzburzył się kiedy sięgnąłem po segregator, wziąłem go na przekór gniewnym przestrogom.

 

Co chował Wierzbicki? – Raporty. Od groma raportów. Stan samego pieca, i całej sieci cieplnej, określano synonimami słowa fatalny. Im późniejsze daty… (datowano nie dalej niż grudzień 79 roku… tak długo tu tkwili)… Im późniejsze daty tym konserwator bardziej był dosadny w określeniach choć, trzeba mu przyznać, nie klął.

 

Wszystko było do wymiany. W skorupie, jak dozorca nazywał zewnętrzny płaszcz pieca, pojawiły się rozszczelnienia. Groźba wybuchu i pożaru była namacalna, wręcz nieunikniona.

 

Rupert odrobinę znał ogień.

 

***

 

Pożar potrafi snuć się pod sufitem, widać gęsty dym kotłujący się w ogromnej temperaturze. Nie ma śladu płomienia ale ogień tam jest, uśpiony. Czeka bestia, pragnie jednego, odżyć, nabrać mocy. Pragnie tlenu. Wystarczy otworzyć drzwi bądź wybić szybę, a ujrzysz widok przerażający do szpiku kości. Zobaczysz twarz pożaru. Gigantyczną, nieśmiertelną istotę, jej wrzask poraża mięśnie, człowiek nie jest w stanie ruszyć z miejsca. Wprost na ciebie pędzi rozszalała, mordercza energia żywiołu, nie możesz uwierzyć że widzisz coś tak piekielnego tu, na ziemi. Tutaj na twojej znajomej ziemi, planecie którą sam niszczysz i opluwasz, specjalnie dla ciebie otworzyły się bramy piekielnych czeluści.

 

Przeważnie piekło wciąga duszę człowieka, spala ciało, jak wszystko inne. Nikomu nie możesz opowiedzieć co widziałeś, bo właśnie skończyła się twoja historia na twojej ziemi, planecie którą depczesz i opluwasz.

 

Tak, Rupert znał pożar, przeżył jego napaść ale o tym innym razem.

 

***

 

Czy to możliwe? Wierzbicka menda dążyła do zaniżenia kosztów utrzymania? – Rozwalone miałem przed sobą, na ogryzku pozostałym z biurka, zestawienie całoroczne z ubiegłych lat. Nierealne plany nakładane przez partię, wszystko składnie zaksięgowane. Listy pochwalne dla Wierzbickiego. Za poprawę jakości, oszczędność. Realizował plan partyjny idealnie, sunąc wprost ku katastrofie.

 

– Ładnie. – Było jedynym co mogłem powiedzieć wobec zajść w Hotelu. Co innego miałbym rzec? „Nie do wiary”? Jasna cholera to było niewiarygodne ale działo się, byłem tu naprawdę razem z odartymi z ciała.

 

Musiałem się napić, musiałem dużo wypić. Kiedy skończyłem nie wiedziałem jak się nazywam. Trzęsłem się z zimna choć go nie czułem.

 

***

 

Nie ma przymusu życia (w tym przypadku nieżycia), ratowania ludzi zasługujących na śmierć, pracujących na nią swoją wegetacją, cierpieniem. Oczywiście, możliwość przedłużania ich mąk, hodowania umarłych istniejących dzięki stymulacji leków i maszynom wykonującym podstawowe funkcje organizmu jest realna.

 

Oczywiście, można tak „żyć”, wbrew naturze. Pytanie: „Po co?”. Za tą rozmazaną zaczyna się ciemna strona medycyny, pojawiają się dylematy, kogo ratować a komu pozwolić godnie odejść.

 

Upiorny Hotel trzymał umarłych, wiązał umęczone duszyczki. Z jakiego powodu? Czym zawinili odarci z ciała? Patrzyli na mnie ukradkiem, jak chwiejnym krokiem przemierzałem korytarz.

 

Zagadka składała się z dwóch części.

 

Co się stało? – Znałem odpowiedź.

 

Dlaczego śmierć nie zawitała w mury zmiecione wybuchem. – Tego nie wiedziałem, jednak czułem gdzie szukać.

 

Dozorca był rzeczywistym władcą rudery. W jego włościach z pewnością jest odpowiedź na drugi człon zagadki. Zmierzałem wiedziony mapą. Umarli śledzili moje poczynania z zapartym tchem. Zakładając że oddychali.

 

***

 

Gniew wrzał we krwi, palił trzewia, nie dawał się zapić. Wzbierał we mnie z każdym odkrytym faktem. Chore miejsce, krzywda, nieuchwytna siła sprawcza.

 

Rozpędziłem się i kopnięciem wysadziłem najbliższe drzwi z zawiasów. Musiałem coś rozpieprzyć. Wpadły do wnętrza pokoju unosząc chmarę kurzu, ten opadając ujawnił skuloną istotę, chyba kobietę. Jedną z odartych z ciała. Przerażenie miała wypisane na fizys pooranej śmiertelnymi ranami. Bała się, odchodziła od zmysłów.

 

– Przepraszam… – Uszła ze mnie buńczuczna para, dała za wygraną w zetknięciu z pokrzywdzoną duszą. – Przepraszam, ja…

 

Postąpiłem krok w jej kierunku. Uciekła gdzieś w głąb.

 

– Jezusie, jak to możliwe?

 

Hotel ucichł (do tej pory dość był rozskrzypiały). Kajał się zawstydzony własnym okrucieństwem. Ucichł zagubiony w sobie, niczym zbity pies.

 

Prywatna przestrzeń dozorcy nie była daleko, dotarłem tam w absolutnej ciszy, każdy krok odbijał się echem.

 

***

 

Drzwi pozbawione były tabliczki z numerem bądź nazwą funkcji pomieszczenia, przeciąg ciągnął silnie pod nimi, wył jednostajnie, bez przerwy.

 

Same złe rzeczy czekały za progiem. Tak myślałem i wiedziałem że mam rację. Wiecie jakie to uciążliwe mieć zawsze rację?

 

Niestety alternatywa nie istniała, zbyt byłem daleko żeby zawracać.

 

Złapałem za klamkę, przez szmatkę, otworzyłem wrota.

 

Na twarzy osiadła mi ciepła, wilgotna mgiełka, niespodziewana w mojej mroźnej opowieści.

 

***

 

Nie chcę wpadać między słowa pamiętnika, ale jako bezproduktywny narrator pragnę wtrącić krótki wątek.

 

Wierzbicki spoglądał na podstawioną na parkingu wołgę, odginając przy tym krawędź jednej z zaciągniętych żaluzji. Wyjeżdżał, rzekomo na Boże Narodzenie. Naprawdę, żegnał się z tym miejscem na zawsze. Spodziewał się awarii w te święta, żeby przewidzieć tragedię zbyt był głupi.

 

Menda odszedł od okna zaciskając zęby, ścisnął usta. Odwrócił się na pięcie, wyszedł z gabinetu.

 

– Do widzenia. – Rzucił pożegnalnie.

 

Wtedy Hotel mu odpowiedział. Pierwsze ciężkie tąpnięcie, trzask.

 

Wierzbicki odchodził, jak miał w zwyczaju, wykorzystując plecy maluczkich.

 

***

 

Trudno nazwać pochłaniającą światło materię, spajającą rozpadające się kawałki ścian. Podłoga złączona tą samą substancją uginała się gumiasto kiedy przenosiłem swój ciężar.

 

W mieszkaniu tchnęło marzeniem, spełnionym snem. W latach 70tych, w PRL-u, spełnione marzenia występowały rzadziej niż czekolada. Miejsce to było czyimś gniazdkiem. Na ścianach zagraniczne plakaty francuskich gwiazd estrady czy amerykańskiego kina. Kolorowa kanapa z wesołym kwiecistym wzorem w pastelowym kolorze, teraz oblepiona chorą czernią, manifestowała wytrwale wesołą naturę. Wszystko było roziskrzone, prężąc się spod warstwy brudu śmierci.

 

Rozwalone zabawki wciąż leżały na podłodze: pozszywane misie, rozsypane puzzle, gumowe piłeczki w różnych kolorach…

 

Jak żywo stanęło mi przed oczyma dzieciątko, upadająca po schodach piłka. Wizja kuśtykającej dziewczynki nie napawała przerażeniem. Zamiast tego pojawił się żal, smutek. Cóż za sekret objawił mi przybrany czernią końca zaścianek umarłych.

 

Trzeba się napić. – Bębniło w głowie, ale nie. Nie mogłem obojętnie stać, nie byłbym sobą.

 

Wspomnienia, które macie okazję czytać (dziękuję za wytrwałość), można nazwać lawiną złych decyzji. Jedna goniła drugą i tak do usranej Kostuchy. Zresztą, przeczytacie sami.

 

Zapragnąłem zbadać resztę mieszkania, które było wyraźnie na krawędzi, bardzo mocno po złej stronie.

 

Każdy ruch w przedziwnej, rozciągliwej przestrzeni zbliżał człowieka do szaleństwa. Musiałem być oszczędny w ruchach.

 

O pokoju, jaki nie istniał, nie chcę się rozpisywać. Zajrzałem tam tylko. Przez sufit przesiąkła maź, oblepiając kształty niczym zastygła smoła. Rozpoznałem dziecięce łóżeczko. Patrząc w pierwotną czerń miałem świadomość, że trawa nigdy nie będzie żywo zielona, jak ją widziałem kiedyś.

 

W łazience chciałem zmoczyć twarz wszystkim co popłynie z kranu i będzie czystsze niż brudne mary sprzed chwili. Marzyłem jedynie żeby przemyć oczy.

 

W kiblu było jasno za oknem coś dawało światło, ale za słabe i nijakie jak na słońce.

 

Co ciekawe, toaleta wyglądała czysto i zadbanie, bród się tu nie wdarł. Być może wypalony światłem. Od razu przy wejściu, po prawej, była spora wanna z prysznicem. Trochę żółtawa ale, w zasadzie, utrzymana w porządku. Dokładnie naprzeciw niej zlew, z szafką toaletową nad nim. W lustrze, wmontowanym w drzwiczki szafki, widziałem brzydką, nie ogoloną mordę. Widziałem siebie i zamierzałem przemyć paskudną facjatę. Miałem pewność, że woda będzie czysta i była.

 

Zimna woda, nie wiedzieć czemu, przywiodła pod zamknięte powieki wspomnienie kiedy, pacholęciem będąc, biegałem po deszczu nadstawiając twarz kroplom. Uśmiechnąłem się do wspomnień.

 

Chlusnąłem wodą w twarz po raz drugi.

 

Poczułem znajomy, ciepły powiew pełen wilgoci. To para wodna z wanny, teraz do tego doszedłem. Z pustej wanny.

 

Oczy rozwarły się, poszerzając pole widzenia, ale mi wystarczyło podnieść wzrok na lustro, w którym zobaczyłem…

 

Była naga, popalona i potłuczona… odarta z ciała. Lewą rękę tuliła do siebie zaciskając dłoń w pięść i przykładając do brody. Prawą wyciągnęła do mnie, skóra przedramienia napęczniała pooparzeniowymi pęcherzami, kolor miała czarny, spalony. Połowę kobiecej twarzy określić należy mianem krwawej miazgi. Gałka oczna, w większości odsłonięta, biała była i szklista. Większość długich włosów zachowała. Drugą część napiętnowanej fizjonomii wykrzywiła w swoistym krzyku. Wizgu o pulsującej tonacji. Odgłosie jaki początkowo wziąłem za przeciąg. Zarazu rozsypała się. Runęła wraz z walącym się Hotelem, jak tłuczone szkło. Krzyczała.

 

Wrzasnąłem niczym zwierzę, czułem obłęd wwiercający się w ciało. Wyleciałem stamtąd, chyba na czworakach, drzwi nie były zatrzaśnięte.

 

Uciekłem jak najdalej poniosły mnie nogi. Z dwadzieścia metrów w głąb korytarza. Oparty o ścianę oddychałem szybko i płytko, nieprzytomnie patrząc przed siebie. Rozszerzone źrenice skryły tęczówkę, uczyniły moje oczy czarnymi (nie widziałem, co prawda, siebie wtedy ale…)

 

Byłem we wstrząsie.

 

***

 

Dosyć tego, starczy. Rozgrzebywać jątrzącą się ranę było domeną szaleńca. Jestem głupi, prawda, ale nie szalony. Jeżeli fortuna byłaby mi nieprzychylna i zdechłbym w lodowatym koszmarze, znaczyło to tyle, że zostaję tu razem z odartymi z ciała. Byłem pewien.

 

Czas najwyższy pakować manatki i wiać w promieniach zachodzącego słońca, kiedy mróz na nowo zetnie drogę.

 

***

 

Pakowanie manatek w moim wydaniu sprowadzało się do zabrania walizki z kiepskiej kryjówki. Odwróciłem się z sercem twardym i zimnym jak granit.

 

Stała tam. Drobniutka, krucha dziewczyna. Pierwsze takty pianina zagrały w pamięci.

 

– Co chcesz żebym zrobił? Pociął ich nożem? Motylek trochę za lichy żeby zabić człowieka, zresztą oni i tak są martwi.

 

– Nie wiem co ci powiedzieć.

 

– Niewiele jest tu do gadania.

 

Przytaknęła, spuszczając wzrok. Stała w progu, a Hotel zamykał ją w objęciach smutku i ciemności. Otaczał.

 

W pomieszczeniu wyraźnie pociemniało, żyłki pęknięć rozeszły się dalej po ścianach, suficie. Wciąż wpatrzona we własne pantofle zaczęła mówić.

 

– Spójrz na mnie Rupert, to nie jest łatwe. Błagać cię. Nie mogę oddychać, Rupercie. Jesteś wolny, możesz odejść jeśli chcesz. Nocą.

 

Parzyłem na jej drobniutką główkę, gdyby zastąpić te pełne usta mały dzióbkiem przypominałaby płochą ptaszynę. Delikatną, nieodporną na zło świata.

 

Niczemu nie była winna.

 

– Chcę dotknąć nieba Rupert, odlecieć lekka.

 

Nie miałem odpowiednich słów, nie żeby odmówić.

 

– Co jest w piwnicy? – Szepnąłem przez zaciśnięte zęby.

 

Odwróciłem głowę, kolejna sprawa jaką nie powinienem się interesować.

 

– Oszalała dusza tego, który nas więzi, jego gniew skuwa niczym kajdany. Wini nas za własną śmierć, cierpienia swojej rodziny.

 

Wpatrzony za okno, odparłem:

 

– Dotknij mnie. teraz.

 

– Zamknij oczy. – Usłyszałem jedwabiste.

 

Na moich plecach niczym zimny zefir spoczęła jej dłoń.

 

Wiedziony zmysłowym doznaniem chciałem spojrzeć w smutne oczy. Nie było jej. Ulotniła się, jakby nigdy nie istniała.

 

Stanąłem w progu wyglądając Asi. Nie było nikogo, uleciała.

 

Zagadnął mnie sąsiad spod 303. Głos miał rzężący, z niemieckim akcentem.

 

– Ruphercie… Ruphercie… Ruph…

 

– Jestem tu. – Przystanąłem przed drzwiami pokoju 303.

 

– Ruphercie, pohmożesz… pohmożesz nam?

 

– Ta. – Odwróciłem wzrok, patrząc gdzieś w bok, jakbym rozmawiał z nieszczęśnikiem oko w oko.

 

– Ruphercie, dobhy z ciebie faceth Ruphercie, więc czemuż zbhłondziłeś?

 

– Bo nie umiem kochać… ani wybaczać.

 

– Thuu – wydał tchnie nie umarły. – To thwa zbyt długho. Zbyt długho, Ruphert. Dasz mu radhy?

 

– Pożyjom uwidim, panie Herman. Teraz trza mi iść. Tej nocy, panie Herman, dowiemy się wszystkiego przed wschodem słońca.

 

– Dobhy z ciebie faceth Ruphercie. Pohwodzenia.

 

– Taa…

 

***

 

Niebo dogasało zduszone przez granat nocy. Pomarańczowy pasek równy z linią horyzontu odcinał się, wciąż podległy słońcu. Malał z każdą chwilą, znikając przysłonięty bezlistnymi koronami czarnych drzew.

 

Nie był to horror, dla mnie to jak tragedia. Oparłem się o mercedesa i upiłem whisky, paliło jak wódka z obcej ziemi, za słabo. Za mało byłem pijany, żeby móc przyjąć to, co zostało do zrobienia.

 

Wiatr zawiał mocniej. Koniec światła, zaczyna się Mróz. Postawiłem kołnierz kurtki. W bagażniku, prócz skrzynki zdobycznej whisky, miałem latarkę. Pstryknąłem ją na próbę. Działała.

 

***

 

Dwa razy wracałem do Hotelu i dwa razy zastałem go w innej formie, podobnie teraz. Cichy, pusty jak gdyby nigdy nikogo tu nie było, oczekiwał.

 

Czekał, był ciekaw czy się odważę.

 

Stanąwszy u szczytu schodów wiodących w dół do piwnicy, skonstatowałem że to co czeka niżej nie było złem. Było nie z tego świata więc i nazwać nie można tego naszym językiem.

 

Zatopiony korytarz, skąpany w przymrużonym świetle jarzeniówek czynił latarkę (dużą i ciężką) bezużyteczną. Z pewnością przyda się później w lochach poprzedzających interno.

 

Pierwszy krok był wymuszony, następne – niezależne od woli.

 

***

 

W końcu korytarza zwarcie mrugało żarówkami. Oświetlany był tym szybciej, im bliżej mi było do masywnych, stalowych drzwi (podobne dzielą grodzie w kadłubie statków).

 

Nawet jeśli miałem jakąkolwiek nadzieję, porzuciłem ją widząc, jak żarówki przygasają równo ze osłabnięciem jednostajnego zawodzenia, niezauważalnie przeszywającego podpiwniczenie.

 

Lampy zgasły, zapaliłem latarkę, po rurach rozszedł się zwielokrotniony metaliczny łomot, znany z rana. Serce miałem w gardle. Byłem martwy, jeszcze nie formalnie, ale wszystko zmierzało w najlepszym kierunku. Drzwi otworzyłem z pluskiem wody, promień latarki padł na wystający znad tafli szkielet. Nie był idealnie bialutki, zdawał się raczej szary. Dobrze wiedziałem, co potrafi tak dokładnie obrać człowieka z ciała. Para.

 

Rury nie były w żadnym momencie pęknięte, tyle że cały Hotel był w stanie sprzed katastrofy. Coś mi nie zagrało. Jaką siłą szkielet stał i… o Boziu, sukinsyn trzymał w ręku gazrurkę.

 

Puścił rurę kiedy padł na nią snop światła. Nie zatonęła, nie całkiem. Była zagięta, za kolankiem musiała być zaślepiona. Kawałek wystawał nad wodę. Podryfowała w ciemność.

 

– CZEGO TU CHCESZ?

 

Głos kościotrupa nie brzmiał, jak dźwięk kształtowany ludzkimi strunami głosowymi (no bo i niby jakim sposobem?), był odległy, głęboki i skrzypiący. Bałem się takiej furii, niemal mogłem poczuć ją na skórze.

 

Wygląda na to, że kiedy skończy będzie po mnie. Szlag by to, ale miałem ochotę się napić. Czerep gapił się, zaszczękał zębami (strasznie głośno). Dna oczodołu czaszki nie można było dojrzeć, zalegała tam ciemność i absolutna pustka.

 

– Wiem co się stało, znalazłem raporty. Dlaczego ich tu trzymasz? Przecież to wszystko Wierzbicki.

 

– WIDZIAŁEM ŻONĘ, SPADŁA TUTAJ PO EKSPLOZJI. ŻYŁEM JESZCZE.

 

– Wiem, wiem o…

 

– NIC NIE WIESZ! – Z ucha pociekła mi krew, tak wrzeszczał. – PRZYJEŻDŻASZ Z WALIZKĄ PEŁNĄ HEROINY! PEŁNĄ LUDZKIEGO NIESZCZĘŚCIA. JEST NA NIEJ KREW KAŻDEJ Z OSÓB, KTÓRE PRZEZ NIĄ ZGINĘŁY, I SĄ W NIEJ DUSZE WSZYSTKICH DO KTÓRYCH TAFI! ŚMIESZ MI MÓWIĆ O CZŁOWIECZEŃSTWIE?

 

– Nie w swoim imieniu tu przychodzę.

 

– ZAMILCZ! – Cienki pisk zaczął drażnić uszy. – CÓRECZKA, PŁONEŁA NA GÓRZE, SŁYSZAŁEM JEJ KRZYK. SŁYSZAŁEM MOJEGO ANIOŁKA. BOŻE, DLACZEGO!

 

Wrzeszczał, pisk z każdym jego słowem nabierał wyższego tonu. Kiedy krzyczał, krew lała mi się z uszu strumieniami. Nogi ugięły się pode mną, byłem jak sparaliżowany. Padłem w wodę.

 

Pod powierzchnią PISK zelżał. Czułem że za moment stracę przytomność. Częściowo odzyskałem władzę w członkach. Wyciągnąłem nóż i rozciąłem głęboko przedramię.

 

Impuls zakłócił wszystko, pozwolił zerwać się do pionu. Wstałem i wyrżnąłem z całą siłą prawym sierpowym w żuchwę mojego nemezis (co nie było trudne, widać ją było jak na dłoni). Przestał krzyczeć, choć cios nie zrobił na nim większego wrażenia. Dosyć był zaskoczony. Pisk ustał, ale dwie igły wciąż wbijały się w moje bębenki.

 

Umysł miałem ogłuszony bólem, oczy rozbiegane.

 

Szkielet ruszył na mnie, złapał i cisnął z nieziemską siła. Rozbiłem się obok tytanicznego pieca. W ciemności widziałem ogromny, obły zarys. Wczołgałem się w plątaninę rur. Kostucha dozorcy rozgięła je jakby były z plasteliny. Tym razem zacisnął lodowate, trupie palce na mojej szyi. Nie dusił, chciał żebym spojrzał na niego, pokazać czym się stał.

 

Uciekałem wzrokiem, odwróciłem głowę. Właśnie podczas jednego z takich desperackich uników, kątem oka, dojrzałem gazrurkę, którą szkielet walił w rury. Dryfowała po wzburzonej powierzchni wody. Puste oczodoły również ją dostrzegły. Byłem szybszy. Trafiłem go w skroń, sądząc po odgłosie chyba pękła, na gazrurce nie zrobiło to większego wrażenia. Trup nie puścił, potrząsnął mną, poprawiłem drugi raz i na odlew.

 

Wpadłem w lodowatą wodę, ledwo dychałem, cudem się nie zachłysnąłem. Znowu wycelowałem w głowę, zasłonił się ręką. Siadło i na ręce, targnęło kościotrupem w bok.

 

– Twoja córka płacze tutaj. – Wycharczałem. – Skazana na wieczną agonię.

 

Zamierzyłem się znowu, tym razem w kość udową. Zachwiało nim również.

 

– Żona jest jednym ciągłym jękiem paniki.

 

Dostał znowu, wywierało skutek. Widziałem to.

 

– Dla nich tu jest piekło. A ty wyjesz w piwnicach i walisz w rury, jak ostatni idiota.

 

Znowu dostał, tym razem bardzo pechowo dla mnie. Uderzyłem go w korpus, moja broń utknęła w nim, zakleszczona między kośćmi żeber.

 

Złapał mnie jedną ręką. Postawił przed sobą. Nie mogłem odgiąć głowy, trzymał za szczękę. Zamknąłem oczy, dla mnie to był koniec. Poddałem się, czekałem.

 

Puścił. Padłem bezwładnie w wodę, jedynie zakrwawiony łeb wystawał mi ponad jej taflę. Kościotrup odwrócił się.

 

– MOŻESZ ZABRAĆ SWOJĄ DUSZĘ, I TAK JEST PUSTA. – Zabrzmiało.

 

Odszedł.

 

***

 

Zatoczyłem się błądząc po ciemku, ogłupiały z bólu szukałem wyjścia. Padłem u szczytu schodów wiodących do piwnicy. Nie zaryłem o paszkę, przytrzymała mnie drobniutka Asia.

 

Nie mogłem zerknąć w smutne oczy. Ryczałem jak dziecko. Malutka uklękła i siadła na stopach. Moja głowa spoczęła na jej udach.

 

– Nie dałem rady… – Słowa przerywały spazmy płaczu, usta kleiła ślina i krew. – Asiu… – ryczałem – nic nie mogę… nie mogę. – Zemdlałem.

 

***

 

Mróz dotkliwy, jak smagające ciało języki ognia, pierwszy do mnie dotarł. Otwarłem oczy, za oknem jeszcze ciemno. Zarazu, wespół z mrozem, zagrały ból i odurzenie odbierając przytomność.

 

***

 

Obudziłem się znowu. Asia głaskała mnie po czaszce. Szybko cofnęła rękę, widząc że jej dotyk wywołuje dreszcze na moim ciele.

 

– Musisz jechać, Rupert, niebawem wstanie świt, a wtedy…

 

– Dobrze, Asiu. Teraz posłuchaj…

 

– Nie, Rupert, nie chcę tego.

 

– Posłuchaj…

 

***

 

Odjeżdżał. Włączył radio, chciał zagłuszyć myśli. Usłyszał same piski i trzaski, kakofonię.

 

Przyspieszył. Na łuku prowadzącym do bramy radio złapało mocną falę. Przykuło jego uwagę i mercedes wyślizgnął się spod kontroli. Ratując sytuację, Rupert wywijał kierownicą, niosło go bokiem. Auto wypadło z trasy, wykręciło się o kolejny kąt trafiając w drzewo.

 

Rupiljus wyrżnął potężnie o boczną szybę wozu. Pajączek rozszedł się po niej jak rysa na pękającej tafli lodu.

 

– RMF MAX! – Zagrało mu w głowie nim przegrał walkę o świadomość.

 

Tego Rupert nie pamiętał, dla niego wszystko skończyło się po wyjściu z Hotelu.

 

***

 

Łomotanie gorączkowe, szybkie. Czułem to jakby tłuczono moim łbem o ścianę. Łup, łup, łup.

 

Chłopak (ten sam, który poprzedniego ranka proponował wizytę w warsztacie) walił w okno mercedesa otwartą dłonią.

 

Wysiadłem. Hotel stał naprzeciw zrujnowany, rozdarty potworną siłą eksplozji jaka rozszarpała go od wewnątrz.

 

– Myślałem, że pan zamarzł. – Odezwał się dzieciak chuchając w nagie dłonie.

 

– Nie, mam swoje sposoby na mrozy. Znowu się szwendasz, jak wczorajszej nocy?

 

Spojrzał na mnie dziwnie. Wełniana czapa przysłaniała mu brwi i opadała na oczy.

 

– Widział mnie pan ledwie dwie godziny temu.

 

Zerknąłem na zegarek. Szósta trzydzieści sekundnik właśnie ruszył.

 

– Nie, nie szwendam się. Mieszkam tutaj, w ocalałej części budynku, z mamą i rodzeństwem.

 

Chłopak spostrzegł z jakim skupieniem wpatruję się w zgliszcza.

 

– Leżeli tutaj – podjął temat – nikt nie wiedział o ich śmierci, przez długi czas.

 

Upieczone ciała szarpały dzikie zwierzęta, dziobały ptaki. Słyszałem te opowieści za młodu.

 

– Ciężko wam się żyje, chłopcze?

 

– Ciężko, na szczęście wiosna przyjdzie i tutaj. Mam nadzieję, że nie będzie zbyt późno.

 

– Chłopcze.

 

– Tak, proszę pana?

 

– Masz tu pieniądze, prawie wszystko co mam. Wam przyda się bardziej niż mnie. Muszę ruszać w dalszą drogę.

 

– Jakby chciał pan wymienić tą szybę, mój brat ma…

 

– Nie trzeba. Trzymaj się, młody, opiekuj się matką.

 

– Dziękuję, proszę pana.

 

– I w razie czego…

 

– Wiem – ubiegł mnie gnojek – nigdy tu pana nie było.

 

– Bywaj zdrów.

 

– Do widzenia.

 

– Może i do widzenia.

 

Wtedy rozległo się szczekanie spod lasu. Dzieciak odwrócił się.

 

– Znowu ten rumuński pies biegnie na złamanie karku. – Z pomiędzy drzew wybiegł znajomy czarny burek.

 

***

 

Wrzuciłem następny bieg. Zostało jedynie odjechać i była jeszcze sekretna obietnica, że nie zapomnę, wrócę dokonać żywota wśród umarłych. To będzie prawdziwe święto zmarłych, trzeba wierzyć że pożyję wystarczająco długo.

 

***

 

Myślę, że zasłużyłem na to co mi zrobił. Nie byłem dobrym człowiekiem.

Koniec

Komentarze

Szczerze mówiąc, to ja kompletnie nie rozumiem zakończenia. Tekst przeczytałem, ale bez jakichś szczególnych emocji. Miało być chyba podniośle i dramatycznie, ale nie czułem takiego czegoś. Opisy nie wyłołały ani niepokoju, ani współczucia.

 

Z technicznych spraw to sporo było niezgrabnych zdań, ale z lenistwa nie robiłem łapanki.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

"ścigane zwierze" - zwierzę

"Wsiadłem w auto" - nie wiem jak Ty, ale ja wsiadam DO auta.

" Zardzewiałą tablicę wskazującą hotel ustawiono głęboko na poboczu, w tej chwili była całkowicie we władaniu lasu. Uschły bluszcz oplatał ją, świerk chował jej część w gałęziach i wyrastało przed nią wątłe drzewko. Znak kierował w wyboistą, polną drogę." - trochę pokręcone

"Łomot wytrącił mnie ze snu (trwającego nie dłużej niż mrugnięcie okiem) w bardzo osobisty sposób." - osobisty? 

Interpunkcja w niektórych miejscach kuleje. Czasem stawiasz przecinki wyraz za wcześnie.

Oraz, jak wspomniał Fasoletti, sporo niezgrabnych zdań.

Uff... Pierwszy komentarz za sobą :)

Dało się to przeczytać, o dziwo. Zaczynam od takiego stwierdzenia, ponieważ nie jestem fanem tekstów o duchach i temu podobnych niesamowitości.

Podoba mi się niejednoznaczny bohater. Dla równowagi nie podobają mi się, gdyż są całkowicie zbędne dla pomysłu i dla fabuły, odwołania do PRL. Dokładnie to samo można powiedzieć / napisać o wielkich korporacjach i menedżerach dnia dzisiejszego, poza tym nieuzasadnione włażenie w politykę nie służy, moim zdaniem, literaturze rozrywkowej. Wystarczyłby sam Wierzbicki i jego własne motywacje.

Szkoda, że tekst jest usiany błędami w zapisach dialogów, brak w nim wielu przecinków, sporo tak zwanych kulawych zdań.

Nowa Fantastyka