- Opowiadanie: Sroka - Dowcip bez brody cz. I

Dowcip bez brody cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dowcip bez brody cz. I

W tym rozdziale drogi czytelnik dowie się, czego niektórzy nazywają paladynów palantynami, czego niektóre potworności nie występują stadnie i co uczynić by nie złapać źwierza nader zgryźliwego?

 

Czy widział kto kiedy skradającego się krasia? A skądże znowu. Powiecie, iże krasie są za toporne, by się skradać i to po temu. Bynajmniej – krasie bardzo dobrze się skradają, zaś to, że nikt ich nie widział podczas tejże czynności jest najlepszym dowodem na krasnoludzki kunszt w tej dziedzinie. Jeśli zaś kto widział ten dziw nie przeżył dość długo by móc podzielić się z kimś takowymi doświadczeniami wzrokowymi. Wdzięcznymi więc niepomiernie mogą być czytelnicy autorowi, iże za jego przyczyną będzie im dane uwidzieć ten cud zaisty, bo i od krasia skradającego się przypowieści ten cykl zaczniemy.

Noc w nowiu pieściła ucho muzyką świerszczy i śpiewami ropuch. Gwiazdy dawały blady poblask, oplatzając świat delikatnym rozjaśnieniem nocnych mroków. Wysokie sitowie nieomal wcale nie poruszało się, im dalej od rzeki tym żółtsze, mieszające się ze stepową trawą. Jednako im bliżej wody gęstsze było i zielenią się pyszniło niemało. Leniwy, letni wiatr z czasu na pałkach pogrywał. Przez tę gęstwinę zaś przedzierał się wypisz wymaluj książkowy przykład cnej rasy zwanej krasnoludami. Gęstwina wysoka zakrywała ten przypadek w całości, gdy ciężkie, bojowe buciory zdawały się ledwo stykać z podmokłym terenem. Wprawne oko wyłapywało, a doświadczona stopa badała wprzódy stabilność terenu. Z łosiej skóry spodnie chroniły nogi przez ostrością listowia, zaś kurta skórzniowa w tej chwili przez ukąszeniami spłoszonych komarów. Jednako każdy, kto miał pojęcie o wojaczce wiedział, że wzmocnienia jej były rozmieszczone należycie i umocowanie ćwiekowaniem, zaś ostre spore ćwieki na łokciach bynajmniej nie jeno ozdobą były. Prawica krasiowa co i rusz wspierała się na stylisku topora wsuniętego w pas, jakby sprawdzała, iże jest on, gdzie winien być. Szyszak wyłożony był skórą od środka, ta zaś wystawała spod niegoż aż na kart. Dopiero spod tej płachty wystawał długi, płomiennej barwy warkocz, u dołu związany sznurkami z kulkami mosiężnymi na końcach. I wszystko nieomal było, jak należy, gdyby nie jeden, jedyny szczególik…. Kraś nie miał brody. Powiecie niemożliwe? A właśnie, że możliwe. Zagadka gładkiego lica do rozwiązania nader prostą była choć i zaskakującą. Krasnolud był, jest i będzie krasnolidzicą, zwaną Faligią Ognistowłosą (mam nadzieję, że pochodzenia przydomku tłumaczyć juźli nie trza nikomuż?).

Oczywista pojmuję, że dla czytelnika nader szokującym jest fakt obaczenia krasnoludzicy. Toć widzi się je nader… W sumie nie widuje się ich wcale. Nie dlatego, że krasie rozmnażają się poprzez pączkowanie, lecz po temu, iże krasie nad wszystko co miłują (piwo, złoto, mordobicie) najmocniej miłują swe samice. Gdy taki kraś ku chwale swego bambra wypija kolejny kufel krasnoludzkiego zagryzając szynką z wołu, dla chwały swego ramienia rozwala paszczękę kogoś, kto nieopatrznie się nawinął, dla chwały czegoś tam grabił, wykuwał, wydobywał i co tam jeszcze, krasiowa była tym, co dawało mu siłę do tych wielkich czynów. To ona podawała ziółka, gdy łeb pękał po kuflu za wiela, to ona opatrywała czerep, który w drodze pewnych nieszczęśliwych wypadków roztrzaskał się o nazbyt twardą część pobliskiej przestrzeni, ona rodziła kolejne pokolenia tej pełnej przymiotów rasy, karmiła, leczyła, dbała, cerowała… A to i tak nie wszystko, bo każdy kraś wie, że samice krasiowe są najcudniejszymi na świecie i lepiej trzymać je w chałupach, bez ryzykowanego prezentowania ich urody całemu światu.

Faligia była wyjątkiem, lecz nie poprzez brak krasy, tudzież inszych przymiotów właściwych dla krasnoludzic. Ona poza tymi wsiemi zaletami posiadała jedną wadę – wolała zająć się samczą stroną żywota. Ojciec jej nauczył swą jedynaczkę, jaki toporem młócić, opowiadał o swech wyprawach, podbojach i zaraził Ognistowłosą chęcią zasmakowania w samczym życiu. Oczywista rejwachu było co nie miara, gdy obrała swą ścieżkę życiową. Obecnie Faligia była w sumie wyklętą samotnicą, jednako nigdy nie pożałowała swegoż wyboru. Teraz jej ślepia zielone, jako szuwary pobliskie, czujnie biegały w koło, uszy nasłuchiwały – polowała. Wiedziała, że gdzieś tu jest, czuła jego bliskość, wiedziała, że samą nie jest. Uczyniła kilka kolejnych kroków, lewicą odchyliła nieco sitowie i uwidziała go. Całkiem okazały, jednak bez problemu ubić winna i zebrać zarobek. Utopek wyglądał, jak winien wyglądać utopek – wysoki, chudy, zielonoskóry i oślizgły. Jego czarne włosy, mimo iż siedział w kucki na brzegu wydawały się mokre, jakby dopieroż wynurzył się z toni rzecznej. Zdawał się nic nie robić, jeno trwać i sycić si e tą nocą, w jaką zwyczajem swej odmieńczej rasy spędzał na brzegu. Nomadowie zamieszkujący pobliskie stepy jednako mieli dość potwora, bo jak spędzić nad rzekę bydło, gdy ten siedzi gdzieś tam pod taflą i wciąga trzodę za łby pod powierzchnię topiąc?

Samica puściła sitowie, splunęła w dłonie i wyciągnęła topór z pomrukiem nieomal nieuchwytnym dla ucha. Uniosła swój oręż, jak należy, nad głowę, niespiesznie, by traw nadwodnych nie poruszyć nazbyt, przerzuciła ciężar ciała na prawicę i odetchnęła pełną piersią, chwilę kontemplując nad kilkoma kolejnymi ruchami swemi.

– Adanie! – Krzyk jej wzywający boga wojny nastąpił w sekundę niespełna po tym, jak wypadła całym swem jestestwem na odmieńca. Jednako ta chwila pozwoliła krasiowej wybić się na nodze i ruszyć do przodu niczem taran. Utopek zdążył jeno podjąć próbę odwrócenia się w nadziei poderwania swej marnej persony i skoku ku napastnikowi, gdy ostrze topora bojowego sięgnęło jego barku i odrąbało ramię lewe. To zawisło jedynie na jednym ścięgnie. Dopiero co spłoszone wrzaskiem krasicy ptactwo, poderwało się jeszcze wyżej słysząc bolesny skowyt poczwary padającej na plecy ku swej prawicy powalone siłą uderzenia. Nim zielonoskóre dziwadło połapało się i podjęło jakie kroki, by ratować swą zmoczoną nader rzyć, kolejny cios odrąbał mu głowę.

Pierś Faligii unosiła się niecierpliwie, gdy stanęła nad truchłem. Oddech wciąż opowiadał o krótkim, ale nader silnym wysiłku. Chwilę nasłuchiwała, bardziej w odruchu, niźli z potrzeby. Utopki nie były stadnymi poczwarami, jednak strzeżonego Adan strzeże. Zabrała się za oczyszczanie ostrza trzciną z juchy, gdy jednak coś zmąciło jej słuch – ciche, nieuchwytne nic, jednak stanęła prosto zaniechawszy czynności i znów poczęła nasłuchiwać. Czuła w sobie niepokój. Ten pradawny, zwierzęcy instynkt, który towarzyszył każdemu porządnemu wojakowi drgał w niej niecierpliwie, ostrzegawczo. Mógł coś oznaczać, ale mógł i być zwykłą nadpobudliwością po dopiero odbytej walce. Jak nic było to jakieś spłoszone źwierzę, jednak była i niewielka szansa, iże to czymś więcej było. Cisza znów zaległa, cisza wczesnej, letniej nocy pełna świerszczy i żab. Nagleli spokój ten ostał przerwany pluskiem, a i kolejnym. Odwróciła się, kątem oka dwa cienie dostrzegając z wody wyłaniające się. Wciąż umysł samicy krasiej pojąć nie mógł, jakim cudem kolejne dwa utopki znalazły się w tej samej rzece tako blisko siebież, jednako nie czas teraz był na rozważania myślicielskie ino na obronę. Uchwyciła ponownie należycie topór, dłonie pulchne zaciskając na nim, aż żyłki pod skórą zadrgały. Jede był głębiej w wodzie po prawo, wtóry bliżej po lewicy, ku temu zaś zwróciła się licem piegami usłanym. Dwa kroki i noga prawa w muł zagłębiła się, więc lewicę wbiła w twardszą powierzchnię stabilizacji szukając. Czekając na przeciwnika. Odmieniec z piskiem przeciągłym z gardzieli dobytym rzucił się na nią, ledwo woda w kołoż niego dość płytką się stała i nie hamowała ruchów nader. Topór śmignął na skos w prawo z nad głowy, jednak poczwara gotowa na to uskoczyła na bok wtóry nieco. Faligia wyciągnęła nogę i przekręciła się ku niemuż znów toporem zamachując się. Kąt jej oka wyłapywał ruchy wtórego potwora, gdy myśl zaniepokojona była faktem, że tamten coraz bardziej za nią. Wreszcie by zaskoczyć przeciwnika dokonała trudniejszego i mniej skutecznego zamachu od dołu lewego, zaś ostrze o żebra utopka zazgrzytało jego pisk bolesny zagłuszając poniekąd. Szarpnęła stylisko ku sobie, a od prawicy ciachnęła przez brzuch przeciwnika jadąc i flaki przegniłe wilgocią wyciągając na wierzch. W tychże ostrze się nieco zapętliło, zaś utopek upadając nazad i ją za sobą pociągnął. Puściła stylisko z lewicy i o kleiste podłoże się wsparła niem, jednak zagrożenie za plecami nazbyt bliskim się stało w miedzy czasie. Trzecia z poczwar wybiła na jej tyłach i rzuciła się wprost na plecy krasiowej. Juźli czuła jego odór za sobą i kontemplowała na szybko, co zrobić, gdy jakiś ruch usłyszała w sitowiu. Głuchy warkot, dźwięk kłapnięcia i utopek ostatni leżał po lewicy jej. Spojrzała uważniej spod utytłanego w błocku warkocza i ku swemu zaskoczeniu obaczyła, jak wilcza paszczęka gruchocze mu kark bijąc pianę. Nie jedno widziała, nie jedno przeżyła, wszak była krasnoludzicą w kwiecie wieku, jednako wilka szarego na stepach, który rzuca się na utopka, gdy obok istota rozumna – w życiu. Nie pojmowała tych faktów, jednak myśli gnane adrenaliną pojęły szybko, iże wilk uratował jej życie, a przynajmniej skrócił walkę i odgonił zagrożenie. Zaprzestała próby powstania znad ścierwa odmieńca, jej instynkt kazał jej dać pierwszeństwo w działaniu wilkowi, wszak tak szalone źwierzę, jak to, najpewniej rzuci się na nią zaraz, zaś ją kolejna potyczka czeka.

Para ślepi wilczych odbiła światło gwiazd, nie odrywały się chwilę dłuższą od zielonej pary oczy samicy. Po chwili jednak wilk cofnął się na pewną odległość i jakby rozluźnił swą postawą. Mimo, że mięśnie pod futrem drgały, postawa była spięta i gotowa do obrony, Faligia była w stanie założyć się o roczny składzik beczek z krasnoludzkim w piwniczce tatusia, że basior nie zamierzał jej zaatakować. Od razu uznała, że był samcem, bo był postawny nade i w kłębie przewyższał znanych jej przedstawicieli tejże rasy. Niespiesznie wstała pragnąc ukazać, że i ona atakować nie pragnie. Odłożyła topór na bok powoli, zaś do uda po nóż myśliwski sięgnęła i ruszyła do pierwego zabitego utopka, by mu odciąć do cna łapę. Uznała, że wilk w stepie zagubiony pewnie jadła szukał i zdeterminowany nawet przy niej zaatakować postanowił. Rzuciła w pół drogi miedzy niemi rękę i czekała. Wilk trwał chwilę dłuższą patrzając to na nią, to na dar, wreszcie niepewnie ruszył i obwąchał mięcho rozwodnione. Podniósł łeb, prychnął i pokręcił nim na boki, by wreszcie wycofać się na swe miejsce i na zadzie przysiąść.

– Ja ci się nie dziwię… – odparła, sama przed sobą nie potrafiąc wyjaśnić, czego do wilka gadać poczęła. Może by w tonie głosu zawieszenie broni obwieścić? – Jak poczekasz, to mam w jukach nieco suszonej wołowiny.

Wilk patrzył na nią tym typowym dla swej rasy rozumnym wejrzeniem, jednak Faligię coś w nim zastanawiało, jeno na razie nie pojmowała co. Nic złego niby, jednak coś było nie tak. Odgoniła na bok tę myśl i ruszyła do topora, teraz do cna umorusanego w jusze , błocie i rzęsie wodnej.

– Teraz wezmę topór i obetnę łby utopkom. Nie denerwuj się, do ciebie nic nie mam – gdzieś w jej głowie zaświtała myśl, że za długo podróżuje sama, skoro wdaje się w pogadankę z obcym basiorem. Po chwili pojęła, co jej nie pasowało od dłuższej chwili. Zatrzymała się, spojrzała na wilka i nie uwidziała kuśki – To ty samica jesteś… Coś ty żarła, a?

Wilk zdawał się w pełni skoncentrowany na moczeniu se rzyci wilgotną glebą i gapieniu się na poczynania drugiej wciąż żyjącej istoty w tej okolicy. Istota zaś ledwo ujęła topór zabrała się za obrąbywanie łbów poczwar, psiocząc przy okazji pod nosem. Im bardziej adrenalina ją opuszczała, tym bardziej była wściekła. Wódz nomadów mówił o utopku, jednym, nie trzech… Gdyby nie pomoc wadery krasnoludzica mogłaby teraz gryźć wilgotną, lepką ziemię. Cena, jak za jednego utopka była uczciwa, nadspodziewanie uczciwa, ale za trzy? Zapewne nie zgodziłaby się na tak marną zapłatę, jednak wzięłaby zlecenie. Tylko, że wtedy byłaby przygotowana na potrójny problem. Podejrzewała, że nomadzi świadomie przemilczeli fakt istnienia grupy odmieńców, by znaleźć chętnego do roboty. Nie wierzyła, by mieszkając na tych terenach nie zauważyli, ile jest ataków na bydło. Te mogły być po dwa, trzy na raz przy jednym wodopoju, mogły też występować w jednym czasie na sporej odległości wzdłuż rzeki. Prosty ludź to nie do końca idiota, jakby prosto nie myślał. Zawsze swój rozum ma. Wreszcie związała trzy łby kłakami, niosąc je z boku swego na odległość wyciągniętej ręki. Nie chciała się upaprać skalaną juchą jeszcze mocniej. Nie oglądała się za się, wiedziała, że wadera podąża za nią w bezpiecznej odległości. Była to kolejna zagadka dzisiejszej nocy. Reszta powoli się rozwiązywała, choć takie zagęszczenie utopków wciąż ją zastanawiało.

Ogień płonął wysoko, a świerszcze i żaby ucichły dawno uznawszy, że pora zbyt późna na koncerty. Trzy łby wisiały przywiązane do pala, zaś Faligia siedziała na skórach dzieląc suche mięso. Wiedziała, że wilczyca jest blisko, czuła ją. Jej koń też czuł drapieżnika i czasem rżał nerwowo wzdrygając się. Nie był to żaden koń do ścigania o wysmukłych pęcinach, ni wielki bojowy, co stałby w cieniu, jak jaki monument. Był to koń rasy salatdzkiej, ulubionej przez krasie. Niewysoki, acz szeroki w kłębie, o mocnych pęcinach. Od wieków te niewysokie koniki służyły rasie górników-wojowników tak w kopalniach, jako i w boju. Ogier naszej bohaterki był bieły w łaty brązowe, maści zwanej powszechnie srokatą. Miał zdobne futro w koło kopyt, podcięty ogon, by się nie szargał i pętał w czasie pordóży, i splecioną w warkocze grzywę z wplecionymi mosiężnymi koralikami.

– Wylazła psia jucha – zawołała w ciemność, teraz pełną, jak oko wykol, gdy ognisko zaznaczało się jasnością w koło. Kawał mięsa poleciał nieco dalej, zaś drugą część poczęła kroić swem nożem myśliwskim i wkładać do ust swech. Od kilku miesięcy nie miała tyle wrażeń, co w ten jeden wieczór, więc gdy wadera wychynęła z ciemności i ułożyła się przy suszonce juźli się nie dziwowała. Dojszła do wniosku, iże bestia była oswojoną, bo i nie płochą była i wyrośniętą nadmiernie. Inszego wyjaśnienia nie widziała za nic.

W ciszy spożywały spóźnioną kolację, zaś na jej koniec wilczyca potwierdziła podejrzenia krasnoludzicy, podchodząc bliżej i kładąc się u stóp. Krasiowa niespiesznie wyciągnęła dłoń do poznania, a w czas niedługi i głaskać poczęła źwierza. Dłoń pulchna nagleli wstrzymała się, gdy palce zagłębione w sierści trafiły na drobinki twarde.

– Masz pchły. Trza dziegieć załatwić i zabrać się za porządki – para wilczych ślepi wbiła się w nią z buntem jakobym – O nie! Dwoje źwierzów mi wystarczy, stada nie chcę. – znów jej dłonie powróciły do pieszczot, jednocześnie na ślepo próbując wyłapać cósik i zgnieść, jednak praca była żmudna – Jak się zwiesz?

Wadera, jakby rozumiejąc zaburczała coś, jednak wymówić tego nie łza było. Mimo to nasza bohatyrka uznała, że to przedstawienie się jednak i ostatni dźwięk przerobiła na wymowny bardziej.

– A Łof nie może być? – uderzenie parokroć ogonem o murawę uznała za zgodę. Sięgnęła po bukłak z krasnoludzkim i juźli , potem mlasnął o podniebienie – Nie za młoda jesteś na takowe trunki? To nie woda… – dźwignęła się jednak i do juków ruszyła, by z miską wrócić drzewnianą i nalać nieco, ot tak dla hecy. Ku jej zaskoczeniu jednak wadera poczęła chłeptać zadowolona – Nu, psia jucha, konkurencja do piwa mi się trafiła.

W spokoju wypiły swoje i zajęły się kontemplacją roztańczonych płomieni, jakby umęczone tak nadmiernie, że i polec do snu w stanie nie były.

– Wiesz… Pamiętam pewną historyję, co mi się kojarzy z tym twoim źwierzyńcem. Chcesz posłuchać? – kolejne uderzenia ogona uznała za potwierdzenie chęci, więc i zaczęła bajdurzenie – Jest to opowieść o cnym paladynie, śpiącej królewnie i pocałunku. W jednym królestwie na zachód od Gór Wiecznych był król, jak to król. Miał żonę – królową i córuchnę zwaną królewną Larenią. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden feler, którym była królewna w całej swej okazałości. Król, jej ojczulek, był mimo wieku dojrzałego, wciąż przystojnym mężczyzną, takoż i matka wciąż była otulona żywymi echami swej krasy wciąż nie uspanej jesienią żywota. Jednako Larenia, tak się wymieszała, tak wykićkała, że nie dość, iże brak jej było do krasy elficzej, to nawet i kanonom ludziów nie podoływała. Niby uszka drobne po mamusi, podbródek zacny po ojczulku, usteczka pełne, jako rodzicielki, ale razem nie łza było uznać dziewki choćby za stojącą obok krasych. I za nic król i królowa nie wiedzieli, jak to paskudztwo za mąż wydać, zwłaszcza, że i polotną takoż panna nie była specjalnie. Żeby choć mądra, to by wsparciem dla męża przyszłego była, ale tak? Ni jako ozdoba salonu, ni jako gospodyni na włościach. Toć nie godziło się rozpowiedzieć, że rodzice gotowi i zapłacić chętnemu, by jeno to paskudztwo z zamku zabrał. Wreszcie i królowa wpadła na koncept. By nie wzbudzać niepotrzebnego zamętu nigdy nie zdradzała się z tym, iże jest magiczką. O fakcie tym wiedział jeno jej małżonek i kilku najbliższych dworzan. Plan królowej był prosty: skoro córka była nie dość atrakcyjną w żadnej mierze uczyni ją taką za pomocą magii. Odrzuciła wszelkie pomysły z czarami upiększającymi, bo wszak żaden czar nie trwa wiecznie. Wściekły zięć, co by wreszcie prawdziwą twarz oblubienicy poznał, i wojnę mógłby przynieść, zaś w najlepszym wypadku odesłać królewnę do domu rodziców skandal międzynarodowy wywołując. Inszego więc fortelu trza było użyć. Prawdę wiekuistą postanowiła królowa wykorzystać – każdy samiec do polowania skory, a zawżdy goni za źwierzyną nieuchwytną. Więc i Larenię należało takowąż uczynić. Królowa rzuciła na córkę czar, zaklęła ją w baszcie narożnej zamku, zaś heroldzi wyruszyli w świat rozgłaszając wieść, że król rękę córki odda temu kto ją ze złego czaru uwolni. Coraz szerzej opowiadało się, że Larenię zaklął jakiś złośliwy mag, że jeno pocałunek miłości zbudzić ją może, a księcia czekają trzy próby na każdym poziomie baszty, na której szczycie królewnę złożono. Złośliwy zaś magik miast demonów i inszych do strzeżenia księżniczki zagadki ostawił. Oczywista para królewska nie była kompletnymi idiotami i wybrała zagadki, jakie każdy w miarę przyzwoicie wykształcony młodzian mógł rozwiązać. Jednako ku ich zawodowi książęta, królewiczowi, rycerze przyjeżdżali uwolnić zaklętą i zawżdy na koniec ogłaszali kapitulację. Poczęli się poważnie zastanawiać nad zmianą zagadek na dziecinnie proste, gdy przez pięć wiosen nikt królewny nie uwolnił, jednako jeśli kto wbrew przysiędze opowiedział o zagadkach, jakie w wieżycy czekały? Co wtedy? Podstęp mógłby się wydać.

Piątej wiosenki wreszcie i przybył na dwór nie kto inszy, jeno cny Hardor Czysty o reputacyji nieposzlakowanej, jako i jego przydomek. Paladyn ten słynął od dobrej dekady silną dłonią, mistrzostwem we władaniu orężem, nader rozsądną myślą i czystą duszą godną rycerza w służbie ludzkości. Para królewska nie wierzyła we własne szczęście. Sądzili, że juźli w życiu córki się nie pozbędą, chyba, że mieszczan, czy insze tałatajstwo do zdjęcia czarów dopuszczą, a tu sam Hardor. Może nie królewicz, nie książę, jednak z drzewem genealogicznym pełnym królów, hrabiów, sukcesorów, skoligacony z najzacniejszymi domami ludziów na tej części kontynentu. Jego reputacja obrońcy dobra zaś nieposzlakowaną była. I ten wzór cnót wszelakich nie dość, że postanowił się ustatkować po latach świętej tułaczki, przedłużyć swój ród, to jeszcze na matkę swych dzieci wybrał królewnę Larenię. Jednako z wtórej nie było się co dziwić, cóż by lepiej ukoronowało karierę tak czcigodnego paladyna, niźli uwolnienie królewny od czaru, w dodatku dowodząc, że umysł posiadał tak bystry, jako rękę wprawną. Wkroczył wiec do sali tronowej zapowiedziany przez herolda, a oczy całego dworu przeniosły się na niegoż. Włosy, jak czarny jedwab, teraz juźli lekko przetkane srebrnymi niciami, ścieliły się na jego barkach. Lico było piękne w swej surowości: prosty nos, choć nosił ślady wprawnie złożonego złamania, oczy czujne niczem jastrzębia w locie, usta pełne okalała idealnie przystrzyżona broda kryjąca nieomal całą bliznę na policzku lewym. Jego zbroja, wyglansowana na połysk była i świeciła się, jak psie jajca na wiosnę… Bez urazy Łof. O czym to? A tak… Zbroja była zaiste pyszna, pełna płytowa, inkrustowana złotem zdobnie. Widać było, że wyjszła spod dłoni nie lichego kowala, ino istnego mistrza fachu. Nawet i hełm, co go niósł pod lewym ramieniem dopasowany był należycie. W rytm jego kroków wsio brzęczało należycie, lecz skrzypienie żadnego starych skórzniowych zapięć, czy rdzy w zakamarkach usłyszeć nie było w stanie nawet najwprawniejsze ucho. Na turkusowej pelerynie spływającej po plecach szerokich, dumnie poruszającej się w rytm kroków wojaka, pysznił się herb rodu jegoż. Nie dało się zaprzeczyć – chodzący ideał cnego palantyna… się znaczy paladyna… jeden pies… ech, wybacz… W każdym bądź razie kandydat idealny, a na pewno idealny w dwójnasób po tylu latach oczekiwania, przyklęknął przed parą królewską na jedno kolano, złożył swój miecz i hełm i przyobiecał mieczem, jako i myślą swą królewnę oswobodzić, jakiem Hardorem Czystym się zwał. Cały wieczór rozprawiano, wymieniano się uprzejmościami. Damy dworu nieomal z rozpaczą patrzały, jak ten ideał męskości niebawem znajdzie się poza zasięgiem ich marzeń, a w duchu marzyły, by i jego czysty umysł zawiódł, zaś którąś z nich uwidział jako swą oblubienicę. Kolacja jednam, mimo dwóch, czy trzech efektownych omdleń dam dworu, przebiegła wprawnie i bez większych wpadek. Przed północą król, królowa, paladyn, jako i orszak królewski ruszyli ku baszcie. Służba wprawnie oświetlała im drogę i zgrabnie dokonywała korekt drogi, gdy okazało się, że jego królewska mość wypił o lampkę za wiela. Pod wieżycą królowa pobłogosławiła rycerza, a król uścisnął mu prawicę i po ojcowsku poklepał w ramię. Hardor po chwili zniknął za odrzwiami z łuczywem w dłoni bez lęku wchodząc w mroki chłodnych murów.

Wspiął się po schodach na pierwy poziom, a tam obaczył drzwi zawarte, torujące drogę, zaś obok nich stolik. Na stoliku stała plansza z drewna, na niej zaś scenka rodzajowa: po środku plansza była wyłożona płatkami turkusowymi rzeka, na niej zaś łódka z wgłębieniami na dwie figurki i szczelina, po której łódka przez rzekę mogła się przeprawiać. Bliżej paladyna na brzegu ustawiono we wgłębieniach sześć figurek, z czego trzy figurki przedstawiały dumne elfy, a pozostałe trzy orki. Po drugiej stronie rzeki było kolejne sześć wgłębień. Przy planszy pergamin, juźli nieco podniszczony wielokrotnym użyciem, leżał. Hardor ujął go i przeczytał uważnie treść zagadki:

„Przeprowadź trzy elfy i trzy orki na drugą stronę rzeki. Jeśli podczas przeprawy na jednym z brzegów będzie równo bądź więcej orków niźli elfów, to ci drudzy zostaną ubici. Pamiętaj też, że na drugi brzeg zawżdy dwoje płynąć musi.”

Paladyn przesuwał powoli pochodnią nad planszą, myślał, poburkiwał i stękał nad rozwiązaniem się głowiąc. Nie minął jednako kwadrans, gdy odpowiedź miał w swej głowie ułożoną, zaś zabrał się za rozwiązywanie łamigłówki. Najpierw do łódki wsadził dwa orki, zaś na drugim brzegu ostawił jeno jednego orka, z wtórym zaś powrócił. Do łódki dołożył kolejnego orka i powrócił z dwoma na drugi brzeg. Powrócił pustą łódką, zaś zabrał dwa elfy i te ostawił na drugim brzegu, lecz do łódki wsadził dwa orki. Z temi powrócił, wysadził ich, zabrał trzeciego elfa i orka, by na wtóry brzeg przewieźć. Na koniec powrócił z orkiem po orka i z nimi przepłynął.

Zamek szczęknął zaraz, a drzwi lekko się uchyliły. Paladyn tylko uśmiechnął się sam do siebież uśmiechem nażartego kocura i ruszyła na piętro kolejne krętymi schodami. Jeśli łamigłówki tak prostymi, to dziwił się, że nikt do dnia dzisiejszego księżniczki nie uwolnił. Wiedział, że jego intelekt nader bystrym był, jednak, że w koło aż takie cymbały były, to pojąć nie mógł. Ledwoli wspiął się wyżej znów zastał zamknięte drzwi i stół.

– Co do… – Juźli miał przekląć, jednak wszak paladynowi nie łza. Mimo to zagadka do gustu mu nie przypadła, bo na blacie dziesięć mieszków tkwiło i waga z wskaźnikiem. Wszak rycerz to nie jaki mierny krasnoludzki bankierzyna. Mimo to podszedł bliżej, wetknął pochodnie w uchwyt i ujął pergamin, by zagadkę odczytać:

„Masz przed sobą dziesięć mieszków z monetami. W dziewięciu z nich znajdują się fałszywe monety ważące dwie uncje, natomiast w jednym mieszków są prawdziwe monety ważące trzy uncji. By otworzyć drzwi w otwór w ścianie przy nich włożyć musisz worek z prawdziwymi monetami. Pamiętaj jednako, iże gdy poczniesz używać wagi czas na umieszczenie właściwej sakwy wyniesie jeno minut dwie.”

Teraz to spochmurniał paladyn. Nie miał pojęcia, jak zważyć dziesięć worków w minutę. To było niemożebne. Począł chodzić po izbie w te i na zad myśląc usilnie, główkując. Ta zagadka była trudniejszą zdecydowanie. Ważył worki w dłoni, podejrzewał, który to właściwy, jednak pewności nie miał. Krążył juźli tak od dobrej godziny, gdy podszedł do wagi i począł ją oglądać. Na szali uwidział wgłębienia ledwo widoczne. Zacukał się nad niemi. Wreszcie rozwiązał sakwę, zajrzał do niej. Wgłębienia tożsame były wielkościowo z monetami. Znów począł krążyć i kontemplować. Wreszcie natchnienie przyjszło. Rozwiązał po kolei wszystkie mieszki, roztarł dłonie i powyjmował przy mieszkach monety: z pierwego jedną, z wtórego dwie, z trzeciego trzy i tak dalej, aż do ostatniego. Na koniec począł we wgłębieniach układać monety po kolei wyjęte z każdego worka. Gdy ułożył wszystko i spojrzał, ile strzałka wskazała. Waga wskazała sto czternaście uncji. Odpowiedź była oczywista, to w czwartym mieszku były prawdziwe monety, cztery wiec złożone na sobie zgarnął z szali, wrzucił do sakwy i szybko wsunął we wgłębienie w ścianie. Po chwili zamek szczękną i zwolnił kolejne drzwi.

Hardor Czysty odetchnął z ulgą i wyjął z uchwyty pochodnie, a ruszył ku górze. Już tylko jedna zagadka odgradzała go od jegoż królewny, jako i od połowy królestwa, od perły w koronie jego cnej kariery. I znów zastał zawarte drzwi oraz stół. Był pewien jednak, że podoła, wszak on zawżdy zwyciężał. Zaskoczony odkrył, że drzwi posiadają klamkę. Jednako rozsądnie nie ujął jej, lecz za pergamin się zabrał. Obok niego leżały dwie blaszane patery, zaś na każdej z nich dwa długie knoty, nieopodal zaś patyczki drewniane.

„Obydwa knoty palą się po godzinie, wyznacz dzięki nim kwadrans, a przez ten czas dłonią klamkę naciskaj, potem zaś ją puść. Ani krócej, ani dłużej.”

Hardor znów umieścił łuczywo w uchwycie i krążyć począł kontemplując nad rozwiązaniem. Za czas pewien juźli wiedział, co czynić mu wypada. Zapalił od żagwi patyczek i przypalił knoty, jeden z jednego końca, drugi z obydwu. Pozostało mu czekać. Gdy drugi knot dogorywał znów przypalił patyczek i podpalił nim koniec wtóry pierwego knota, gdy z drugiego ostał dym jeno. Szybko przeniósł dłoń na klamkę i trwał naciskając ją póki knot nie wypalił się. Wtedy dłoń cofnął. Po chwili zamek puścił.

Wreszcie mógł pójść po swą królewnę, na najwyższą wieżę, na jej najwyższe piętro i cała ta reszta dupereli. W komnacie sześciokątnej, na samym jego środku tkwiło łoże, jakimś magicznym blaskiem otoczone. Tiule delikatne opadały wkoło niego spod powały i osłaniały śpiącą, ścieliły się po podłodze. Cny rycerz odsłonił firany, chwilę walcząc z niemi pierwej. Ledwoli przebił się przez materie zbaraniał do szczętu, gdy uwidział oblubienicę.

– O Bogowie – jęknął widząc całkowity brak krasy królewny. Nie wyobrażał sobie, by taka maszkara miała mu dzieci zrodzić, równie nieudane. Jak z taką na balu się pokazać, w gościnę pojechać? On, marzenie nie jednej białogłowy, konkurent do najlepszych rąk i to to? Nie wiedział, co począć? Wspomniał jednak wreszcie, iże królowa opowiadała, że zagadki same się odnawiały magicznie, gdy kolejni bohatyrowie nie zdołali uwolnić Larenii. Mógł się więc spokojnie wycofać, opowiedzieć, że nie udało mu się. Najlepiej powiedzieć, że nie utrzymał klamki na końcu, bo skurcz go chycił. Ale nie, wszak przysięga zabraniała opowiadać o zagadkach. Ha, starczyło więc, by rzekł, iż do trzecich drzwi dotarł. Jednako odczuwał pewien niesmak – tyle jego starań, zmarnowana noc i nic z tego ma nie mieć? Spojrzał na królewnę, zacukał się i wzruszył ramionami. Na żonę to to się nie nadawało, więc budzić jej co nie było pocałunkiem, ale każda baba pod kiecką ma to samo, wszak nie raz to sprawdził. Oczywista nie oficjalnie, był Hardorem Czysty, nie jakim tam jebaką wioskowym. Fakt faktem, że od miesiąca przeszło nie miał okazji obcowania z kobietą. Uporał się więc jakoś ze zbroją na tyla, by móc rozsupłać portki i swój oręż wyciągnąć w pełnej okazałości. Zadarł suknię piękną i na królewnie legł. Długo nie trwało, jak skończył swe boje, może z kwadrans najwyżej. Zeszedł z godnością sobie właściwą z królewny, poprawie siebie, ją, tiule i rzucił ku śpiącej:

– Pocałunek na drugiej schadzce. Teraz się nie godzi – rozbawiony niezgorzej swem dowcipem ujął żagiew i ruszył do wyjścia. Z żalem pożegnał się z parą królewską i dojechał nie pragnąc ich czasu cennego mitrężyć. Nikt go nie wstrzymywał, rozumiejąc, iże tak wielki wojownik nie podołał i zapewne swój wstyd pragnął skryć.

Dnia następnego Hardora Czystego obudziło swędzenie w kroczu, a począł się orcować. Swędzenie powracało dzień w dzień o wszelkich porach, a co czas jakiś. Po około tygodniu odkrył stado mend. Pojąć nie mógł jakim cudem, dopiero potem zastanawiać się począł. Jego wspomnienia podsunęły mu myśl, że jego berło po obcowaniu z królewną nie było ubroczone krwią dziewictwa. Pojął, iż na swe nieszczęście, że nie tylko on najwidoczniej skorzystał jeno z nagrody pocieszenia postanawiając brzydactwa nie budzić.

Krasiowa zakończyła i przerzuciła swój warkocz na wtóre ramię, zaś na waderę spojrzała. Wilk wyszczerzył kły, pewnie po temu, że był czochrany przy ogonie, jednako wyglądał, jakby się śmiał, zwłaszcza, iże ogonem o murawę uderzył kilkakroć.

Dnia następnego Faligia wyruszyła skoro świt ku nomadom. Jej wałach niespiesznie przedzierał się przez szeleszczące, stepowe trawy, co i rusz oglądając się za się nerwowo, bo drapieżnik nie dość, że noc z niemi spędził, to i dalej podążał ich śladem. Letnia pora, tu zwana porą suchą, była męcząca. Powietrze zdawało się stać w miejscu, zaś jego suchość drażniła krtań. Oddalali się od rzeki, a kolejna woda dopiero za dwa dni drogi była. Jednak nie tak daleka droga ich czekała. Słońce nie wskazywało południa, gdy na widnokręgu zamajaczyły namiotu pośród traw skryte. Krasiowa wjechała dumnie w krąg między nimi, a z jej lica widać było brak kontentu. Powód był oczywisty dla wielu, którzy „powitali” ją w osadzie – przy siodle dyndały trzy łby utopków. Ognistowłosa zeskoczyła z konika i ruszyła do chaty wodza, przy jej nodze nagleli zaś pojawiła się wilczyca szara. Wódz wyjszedł przed namiot z mieszkiem odliczonych monet, jednak wzrok jego uciekał podejrzliwie. Pod jego nogi zlądowały trzy łby odrąbane.

– Wszystkie? – ozwała się samica.

– Tak – odparł niechętnie ludź spozierając koło swych stóp.

– Co tak dużo? Tyle utopków na stepie?

– Nie mam pojęcia – odrzekł nazbyt prędko zdać by się mogło.

– Nie chędoż – jej niedowierzanie poparła warknięciem wadera, może nie bardzo groźnym, lecz znaczącym. Widać szybko zaakceptowała nową panią swoją i wyczuwała juźli po kilku godzinach znajomości jej nastroje. Wilczyca usiadła na zadku futrzastym i wbiła ślepia w wodza uparcie.

– Sprawa już załatwiona – rzekł, odchylił jednako poły namiotu zapraszając do środka, widać domyślił się, że łatwo się nie wymiga, skoro krasnoludzica powróciła zwycięsko, choć świadomie posłał ją w, poniekąd rzec by można, pułapkę. Faligia wejszła, a i wilczyca miała zamiar się władować do środka, lecz skóry opadły przed jej pyskiem. Źwierza miejsce było na dworzu, nie w namiocie. Wódz usiadł, krasnoludzica usiadła, a żona wodza podała w miseczkach alkohol na skwaszonym kozim mleku pędzony. Nasza bohatyrka zachwyconą nie była tym… czymś… ale skoro goszczą… upiła z pewną dozą niesmaku i odetchnęła. Jednak gorzałę da się nawet z buta zrobić, uznała w myślach.

– Więc? – zagadnęła.

– Moja córka… Młoda była, zakochała się i nie słuchała rozsądku. Nie docierało, że on żonę ma juźli, rodzinę. Latała za nim jakby ją co opętało. Żona z nią rozmawiała, wyjaśniała, otrzymała przyrzeczenie, iże córka poprzestanie. – kobieta jeno pokiwała głową i rozchlipała się, z każdym zdaniem coraz bardziej zawodząc – Zajszła w ciążę. Nic nie wiedzieliśmy. Głupio zrobiła, ale jeszcze głupiej, iże poszła jemu powiedzieć niźli nam – dłoń człeka zacisnęła się i o kolano z sił całych rąbnęła, jakby to miało ulżyć bólowi, jaki się na licu ludzia odmalował – Utopił ją sukinsyn, ciężarną… Potem ja tego skurczysyna utopiłem w tym samym miejscu…

Krasiowa nawet nie chciała wiedzieć jakimi sposobami wójt wyciągnął z człeczego, gdzie mu córkę utopił i czego. Jednak teraz juźli wiedziała, czemu utopków było troje: dziecko, dziewczyna i kochanek. Nagle straciła swój rezon, by o potrójną zapłatę walczyć, wzięła jeno z ziemi mieszek umówiony.

– Nic nie słyszałam – powiedziała na pożegnanie. Człeki w miastach nie popierały takiego rozwiązywania problemów. Sam fakt, że rodzice córki bronili byłoby źle widzianym, a co dopiero wymierzenie samowolnie kary.

 

Koniec

Komentarze

o mroku

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Mam bardzo mieszane uczucia co do tego tekstu. Niby powinno być fajnie, że jest inaczej niż zwykle, ale jednak nie jest. Tekst męczy, a do tego kombinowane zdania bardzo czesto są totalnie bez sensu, albo mają sens inny niż zamierzony i wychodza kwiatki typu "trzcina z juchy"...

www.portal.herbatkauheleny.pl

Doczytałem do połowy, więc całości tekstu ocieniać nie będę. Pierwsze co rzuca się w oczy, to okropny blok tekstu, dlatego radzę edytować całość póki jeszcze jest na to czas i poszczególne akapity oddzielić dodatkowym enterem, aby całość ucyznić bardziej znośną dla oczu. W fragmencie, który przeczytałem natknąłem się na całe mnóstwo literówek, które, mogę się o to założyć, wynikają z faktu, że Autorka nie przeczytała swojego dzieła przed wrzuceniem go na portal. Trzecia sprawa to przecinki, tych wyraźnie brakuje.

Na plus zaliczam ciekawą, choć czasami zgrzytającą narrację. Opowiadanie jest napisane w ciekawy sposób, Autorka używa iście nadzwyczajnego języka, choć to nie zawsze niesie ze sobą pozytywne odczucia. Czasami intrygująca odmienność, może zamienić się w groteskową dziwaczność - trzeba mieć na uwadzę, aby nie przekroczyć tej granicy :)

Podsumowując, chętnie dokończę czytanie, jeśli tylko pojawią się prześwity między tym nieładnym blokiem, a byłbym wniebowzięty, gdyby przy okazji choć część literówek magicznie wyparowała.

Pozdrawiam serdecznie,

Clod :)

„Gwiazdy dawały blady poblask, oplatzając świat...” - literówka.

 

„Szyszak wyłożony był skórą od środka, ta zaś wystawała spod niegoż aż na kart.” - literówka, bo chyba chodziło o kark?

 

„Krasnolud był, jest i będzie krasnolidzicą” - Krasnoludzicą?

 

„Nie dlatego, że krasie rozmnażają się poprzez pączkowanie...” - Pączkowanie? Zważywszy stylizację języka, tuszę, iż w czasach w których opisywana rzecz się dzieje, terminu podobnego nie znano jeszcze...

 

„Gdy taki kraś ku chwale swego bambra wypija kolejny kufel krasnoludzkiego...” - co dokładnie rozumiesz tu przez słowo „bamber'?

 

„...wolała zająć się samczą stroną żywota. Ojciec jej nauczył swą jedynaczkę, jaki toporem młócić, opowiadał o swech wyprawach, podbojach i zaraził Ognistowłosą chęcią zasmakowania w samczym życiu. Oczywista rejwachu było co nie miara, gdy obrała swą ścieżkę życiową.

Powtórzenia wielce nieżyciowe. Poza tym „jaki toporem młócić”? No i zużywasz sporo zaimków...

 

„...trwać i sycić si e tą nocą...” - sycić się, raczej - „...w jaką zwyczajem swej odmieńczej rasy spędzał na brzegu.” - Nocą „w jaką”, czy może nocą, którą?

 

Tyle, co mi wpadlo w oko na początku, ale też przyznaję, że tak napisany tekst trudno jest czytać uważnie i dokładnie, bo trudno się skupić, umysł odlatuje gdzieśtam, znajdując ciekawsze zajęcia.

Niestety, nie znalazłam w sobie dość siły i woli, by przedzierać się przez opowiadanie dalej. Stylizacja jest zbyt męcząca i miejscami zrobiona na siłę. Specjalistką w tej dziedzinie nie jestem, ale wiele zdań mi zgrzyta swą konstrukcją.

 

Może ktoś odporny doczyta i oceni fabułę, ja niestety odpadłam. ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Lekką zgrozą powiało już na wstępie.

W tym rozdziale drogi czytelnik dowie się, czego niektórzy nazywają paladynów palantynami, czego niektóre potworności nie występują stadnie i co uczynić by nie złapać źwierza nader zgryźliwego?

W tym rozdziałe Drogi Czytelnik dowie się, dlaczego niektórzy nazywają paladynów palantynami, dlaczego niektóre potworności nie występują stadnie i co uczynić, by nie złapać źwierza (ź?) nader zgryźliwego. Kropka, nie znak zapytania.

"Pobiegałem" po tekście i muszę stwierdzić, że jest bardzo "łaciaty". Niektóre zdania zgrzytają jak tramwaje na ciasnym zakręcie, niektóre przeciwnie, nawet mile brzmią, stylizacja raz przeszkadza, bo przesadna albo chybiona, raz pobrzmiewa harmonijnie...

(...) na waderę spojrzała. Wilk wyszczerzył kły, (...) ---> jak wadera, to wilczyca, jak wilk, to basior.

Brzydko musiałabym to określić, i nie wiem, czy damie wypada publicznie... Wysławianie się w taki sposób, w jaki wyraża się narrator ogólnie źle mi się kojarzy, powiedzmy z puszeniem się i wpadnięciem w pułapkę "och-jakże-jestem-wspaniały'ości" i tym podobnymi zjawiskami.

Zdaniom wodolejnym mówię zdecydowane "nie".  

 

Nowa Fantastyka