
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Miasteczko Madenhaggle należało niegdyś do najspokojniejszych miejsc w obrębie południowych ziem krainy Palavan. Jednak po wielkiej wojnie wszystko się zmieniło. Zmienili się mieszkańcy. Choć Madenhaggle zdołało uwolnić się spod jarzma okupantów, rzeczywistość została bezpowrotnie zniekształcona. Przemoc rodzi przemoc. Podczas wojny, nawet stado owiec może przeobrazić się w watahę wilków…
Przez ostatnie lata było wyjątkowo nieprzyjemnie. W mieście rozkwitał przestępczy półświatek, zdarzały się gwałty, rabunki, a nawet morderstwa. Do życia powołano więc specjalną grupę strażników, Milicję, mającą trzymać pieczę nad porządkiem i bezpieczeństwem publicznym. Na ulicach i w bramach coraz częściej znajdowano ludzkie zwłoki. Największą ich liczbę odnotowywano w pobliżu gospód i przydrożnych tawern. Wielu nieszczęśników zwyczajnie zamarzało, gdyż zima była ostra, a mróz nawet za dnia nieprzyjemnie kąsał skórę. Wszystkie zwłoki natychmiast przewożono do miejskiej trupiarni. Tam, po uprzednim zdjęciu z ciał odzieży, układano je w rzędach na kamiennej posadzce i nakrywano białymi prześcieradłami. Tylko twarze nieboszczyków pozostawały odsłonięte, na wypadek gdyby ktoś zechciał zidentyfikować zmarłych. Wielu przychodziło w rozpaczy i w smutku, nie znając losu zaginionych krewnych. Trupiarnia w tym okresie pełniła funkcję naturalnej lodówki. Zwłoki przechowywano tam przez kilka dni, a następnie wydawano rodzinie. Niektóre z ciał, nierozpoznane przez nikogo, spoczywały w bezimiennych grobach. Trupiarnia mieściła się w niskim, parterowym budynku, o mleczno – białych murach i kilku bardzo małych oknach. Od wewnątrz były jednak trwale zabite deskami, co niemal całkowicie ograniczało dopływ światła słonecznego. Za dnia, w czasie okazywania zwłok w celu identyfikacji, paliło się zazwyczaj kilka łojowych świec.
*
Późne popołudnie powoli ustępowało miejsca chłodnemu wieczorowi, a kryształki śniegu skrzyły się w ostatnich promieniach słońca. Z budynku starej piekarni, zaadoptowanej na siedzibę strażników z Milicji, dobiegały głosy dyskusji.
– Na demona, a niech to! – zaklął Starszy Dyżurny rozrzucając gniewnie kilka mocno już wysłużonych kart.
– Nie ma pan dziś szczęścia, szefie… – zauważył Młodszy Dyżurny, siedzący naprzeciwko.
– Jeszcze jedna partyjka!
– Jest pan pewien, szefie?
– Niech mnie piekło pochłonie, jeśli tym razem nie wygram!
– Jest mi pan winien już sto dwadzieścia pięć dukatów, sir… – zauważył ostrożnie Młodszy Dyżurny i sugestywnie odchrząknął. – Czy jest pan całkowicie pe…
– Jeszcze chwila i będę Ci winien kopa w tę chudą rzyć, rozdawaj! –Starszy dyżurny rąbnął pięścią w stolik i oblizał wargi. Blade światło sączące się z lampy naftowej, padało miękko na jego okrągłą twarz, ozdobioną sumiastymi wąsami.
– Skoro pan nalega, szefie…– zgodził się niechętnie Młodszy Dyżurny. Plik kart zaszeleścił w jego dłoniach.
Strażnicy rozpoczynali już kolejną partyjkę, gdy na posterunek wpadła z impetem kobieta. Wraz z nią do izby wleciała chmura białego puchu.
– Mój mąż… – wychrypiała, próbując złapać oddech – zaginął mój mąż!
Obaj dyżurni poderwali się ze stołków.
– Spokojnie, niech pani usiądzie – polecił młodszy i wskazał ręką podłużną, drewnianą ławę pod ścianą.
Kobieta otrząsnęła kożuch ze śniegu i na ułamki sekund zniknęła w kolejnej białej chmurze puchu. Następnie przysiadła posłusznie we wskazanym miejscu. Policzki i nos miała zaczerwienione od szczypiącego mrozu.
– Virgo, zaparz pani herbaty…– polecił Starszy Dyżurny, skubiąc czarne wąsy z nadmierną gorliwością. Mogła mieć co najwyżej trzydzieści sześć lat, pomyślał, i dalej świdrował kobietę spojrzeniem.
– Niech mi panowie pomogą – załkała cicho, ocierając perliste łzy z zziębniętej twarzy.
– Ależ naturalnie, od tego tu jesteśmy – odparł przymilnie Starszy Dyżurny poczym rzucił młodszemu ponaglające spojrzenie – a Ty na co się gapisz? Herbata, pamiętasz? Mam Ci przeliterować?
– Tak jest, szefie! Już się robi!
Młody strażnik odwrócił się niezdarnie na pięcie, ruszając na poszukiwanie imbryka i puszki z herbatą. Zapewne leżały gdzieś w kącie, oblepione pajęczynami, gdyż z reguły na posterunku gustowało się w innych trunkach. Między innymi w grzanym winie, grzanym piwie i w śliwkowej nalewce prababki.
– A teraz proszę mi opowiedzieć, co się stało… – zachęcił Starszy Dyżurny – Tylko dokładnie i powoli.
– Wczoraj po południu mąż udał się do brata – zaczęła kobieta roztrzęsionym głosem – zapakowałam mu butelkę śmietany, bochen chleba i trochę solonego mięsa…wie pan, bratu męża nie powodzi się najlepiej, a w domu trójka dzieci do wykarmienia. W dodatku zima taka ostra…
– Acha, i co dalej? – mruknął strażnik starając się skupić. Jakie piękne oczy…smutne, ale piękne! Kropelki łez osiadły na jej smoliście czarnych rzęsach a płatki śniegu topniały szybko w bujnych, ciemnych lokach okalających twarz. Co to była za twarz! W oczach dyżurnego zapłonęło dzikie pożądanie.
– Nie wrócił aż do dziś… – kontynuowała kobieta, rozcierając energicznie zmarznięte dłonie – na początku pomyślałam, że może postanowił przenocować u brata i bratowej. Nawet byłam zadowolona, bo na ulicach nie jest już przecież zbyt bezpiecznie, sam pan wie. Po nocy pałęta się mnóstwo podejrzanych typków, gotowi poderżnąć Ci gardło za parę miedziaków…lepiej nie kusić losu! Niektórzy powiadają, że w lesie zaczęły pojawiać się wilkołaki, choć ja w to nie wierzę. W końcu od lat nie widziano ich w naszych stronach, prawda?
– Co? A tak…nie widziano. Proszę kontynuować. – Temperatura ciała Starszego Dyżurnego była odwrotnie proporcjonalna do temperatury za oknem. Już dawno nie czuł się tak napalony, jak w ten mroźny, zimowy wieczór. Starał się słuchać, jednak w tej chwili najbardziej interesowało go jak kuszące kształty muszą kryć się pod tym cholernym kożuchem. Nie miał kobiety już ze dwa tygodnie, odkąd to po raz ostatni zaglądał do burdelu przy wschodnim trakcie.
– Zaniepokojona nieobecnością męża, udałam się dziś do jego krewnych… – Kobietą wstrząsnął potężny szloch. – Ponoć wyszedł po niecałej godzinie od przybycia, powinien więc był wrócić wczoraj do domu…jego brat i bratowa mieszkają zaledwie kilka ulic dalej! Szukam go od samego rana i nic. Na Bogów, coś musiało się stać!
– Pani herbata – Młodszy Dyżurny wrócił z dymiącym kubkiem. Zapachniało miętą i imbirem.
– Dziękuję – Kobieta pociągnęła łyk gorącego naparu. Rozkoszne ciepło rozlało się niemal po całym ciele.
– Nie zgłaszano od wczoraj żadnych śmiertelnych wypadków – zauważył młody strażnik – Jestem pewien, że mąż wkrótce wróci i wszystko się wyjaśni.
– A jeśli nie wróci? – Kobieta wybuchła gorzkim płaczem. – Może nie żyje albo…albo mnie zostawił… co Ja sama teraz pocznę? Nie mam nikogo oprócz niego!
Starszy Dyżurny przyznał w duchu, że chłop najprawdopodobniej jest martwy. Bo kto, do licha, nie chciałby wrócić do takiej ślicznotki! Kobieta dopiła herbatę i gdy trochę się uspokoiła, podjęła decyzję. W takiej sytuacji, jest zmuszona sprawdzić w jedynym miejscu, w którym jeszcze nie szukała…
– Na pewno jest pani w stanie tam pójść?
– Nie mam wyboru.
– Może zaczekajmy z tym do rana…
– Nie! Nie wytrzymam tak długo w niepewności!
– Dobrze…skoro pani nalega – Starszy Dyżurny nie był w stanie zbyt długo opierać się temu błękitnemu, błagalnemu spojrzeniu.
– Ale szefie!
– Żadnego ALE, Virgo. Pójdziesz z panią do trupiarni.
– Ja?! – wrzasnął Młodszy Dyżurny wybałuszając oczy.
– Nie dość, że jesteś głupi to masz jeszcze problemy ze słuchem?
– Absolutnie nie, szefie!
– Więc koniec dyskusji.
– Ale…
– No do kurwy nędzy! – pani wybaczy mój język, ale inaczej do niego nie dociera – rozkaz to rozkaz! Drałuj mi tam w podskokach, umarlaków się boisz czy co?!
– Skądże znowu, szefie! – odparował prędko młodszy dyżurny, siląc się na obojętność – żywych się trzeba bać, a nie umarlaków…
– No właśnie – przytaknęła nieśmiało kobieta.
Chwilę później maszerowali już wzdłuż ośnieżonej ulicy. Starszy Dyżurny, pod pretekstem przepisywania pergaminów z zeznaniami, pozostał w siedzibie Milicji. Leniwy buc, pomyślał gorzko Młodszy Dyżurny, osłaniając przedramieniem chudą twarz. Zimny wiatr uparcie ciskał do oczu wirujący w podmuchach śnieg. Kobieta podążała tuż za nim, niemal depcząc mu po piętach. Skręcili w najbliższą uliczkę i gdy dotarli na jej koniec, przystanęli przed niskim budynkiem, w którym mieściła się trupiarnia. Młodszy Dyżurny zdawał sobie sprawę, że identyfikacja zwłok w takich warunkach i o tak późnej porze jest cholernie trudna, więc po raz ostatni podjął desperacką próbę wyperswadowania tego pomysłu upartej kobiecie. Bez powodzenia. Chcąc nie chcąc, poprowadził ją do ciemnego przedsionka trupiarni. Niemal natychmiast w ich twarze uderzył specyficzny zapach i kobieta odruchowo zakryła dłonią usta. Młodszy Dyżurny po omacku natrafił na metalowy uchwyt przy ścianie i wyjął zatkniętą w nim pochodnie. Po chwili, nasączony naftą gałgan rozjarzył się ogniem, i pomarańczowy blask oświetlił dwie wystraszone twarze.
– Proszę za mną – rzucił niepewnie Młodszy Dyżurny i pchnął drewniane drzwi.
Zawiasy zaskrzypiały upiornie i weszli do pomieszczenia, w którym przechowywano nieboszczyków. W nocy nie paliła się żadna ze świec, z racji, iż rzadko okazywano zwłoki tak późną porą. Światło pochodni, ściskanej kurczowo przez dłoń strażnika, rysowało jednak w mroku kontury leżących ciał. Ruszyli więc powoli wzdłuż ułożonych na podłodze zwłok. Było ich co najmniej dwadzieścia i kobieta z przerażeniem przyglądała się kolejnym martwym twarzom. Za każdym razem przełykała głośno ślinę. Byli dopiero w połowie pierwszego rzędu, gdy nagle pod ścianą na końcu pomieszczenia rozległ się przeciągły jęk. Młodszy Dyżurny i kobieta podskoczyli niemal równocześnie.
– Kurwa jak tu zimno! – wychrypiał niski, męski głos.
Strażnik powoli obrócił się w lewo i wyciągnął przed siebie dygoczącą rękę. Płonąca pochodnia oświetliła podnoszące się powoli zwłoki. Białe prześcieradło, którym było przykryte, osunęło się miękko na podłogę. Trup wyraźnie się trzęsąc, zwrócił ku niemu zdziwioną twarz.
– O, Bogowie! To przecież… – wydusiła z siebie przerażonym głosem kobieta i osunęła się bez życia na kamienną posadzkę.
– Na trzy głowy smoka z Varsvaldii, gdzie ja jestem?! – Trup rozejrzał się dookoła przestępując z nogi na nogę. Dłonie włożył pod pachy.
Młodszy Dyżurny zastygł w bezruchu, sparaliżowany strachem. Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe, a włosy na karku stanęły dęba. Zamrugał z niedowierzaniem, gdy trupi głos zwrócił się wprost do niego.
– Panie, pomóż pan, bo lada chwila zamienię się w bryłę lodu! Gdzie moje ubranie?
Strażnik jęknął i upuścił pochodnie. Nie wiele myśląc, rzucił się w kierunku drzwi i z rozmachem rąbnął w nie nosem. Zaklął siarczyście krzywiąc się z bólu, lecz pchnął ile sił w rękach. Minął przedsionek i jak pocisk wypadł z budynku. Gdy wybiegł na skąpaną w zimowej nocy ulicę, obejrzał się za siebie.
– To tylko zwidy, to tylko zwidy… – powtarzał do siebie jak mantrę – To przecież umarlak, a umarlaki nie mówią i nie chodzą! Zwidy, zwidy, zwidy…o jasny gwint!
Z sieni trupiarni wyłoniło się nagusieńkie ciało nieboszczyka i ruszyło sztywno naprzód, jakby miało w tyłku kij od miotły. Młodszy Dyżurny był pewien, że umarlaki z pewnością nie powinny też przeklinać. Jego mózg wysłał ciału ponaglający impuls, więc ponownie rzucił się do ucieczki. Pokonał zakręt ulicy i poślizgnął się na oblodzonej drodze, przykrytej zdradziecko świeżym śniegiem. Runął jak długi, jednak pozbierał się błyskawicznie i w końcu udało mu się dobiec do posterunku Milicji. Dopiero tam po raz drugi obejrzał się za siebie. Szybko tego pożałował, widząc jak słabo oświetloną drogą biegnie ku niemu goła zjawa i wymachuje dziwacznie rękami. W przeciągu kilku sekund, młody strażnik naparł na drzwi i dał susa do środka. Kufel grzanego piwa zatrzymał się w pół drogi do ust Starszego Dyżurnego, który w osłupieniu obserwował jak jego podwładny barykaduje drzwi belką. Młody strażnik oparł się o nie plecami, dysząc ciężko.
– Coś taki zagoniony? – zapytał Starszy Dyżurny zanurzając wargi w piwnej pianie.
– Przybiegł…przybiegł tu za mną!
– Kto przybiegł?
– Umarlak! – wykrztusił Młodszy Dyżurny, charcząc i sapiąc.
– Nie pieprz głupot!
– Kiedy Ja nie kłamię, szefie! – zaperzył się strażnik – Trup…żywy trup! Przysięgam na zdrowie mojej matki!
– „Żywy” i „Trup” jak mniemam, wzajemnie się wykluczają – odparł sceptycznie Starszy Dyżurny i pokręcił głową z powątpiewaniem.
I wtedy usłyszeli donośny łomot. Zza drzwi dobiegało rozpaczliwe nawoływanie.
– Zlitujcie się, ludzie! Błagam, proszę mnie wpuścić!
– Odsuń się, Virgo – rozkazał Starszy Dyżurny po chwili namysłu i odstawił kufel na stolik.
– O nie! Niech go pan nie wpuszcza, szefie!!!
Młody strażnik jeszcze mocniej przywarł do drzwi rozkładając szeroko ręce. Rzucił przełożonemu błagalne, nieco obłąkane spojrzenie.
– Powiedziałem, odsuń się do cholery! – Starszy Dyżurny bez ogródek odepchnął go na bok i zdjął z haków grubą belkę. Powoli otworzył drzwi i do środka wpadł odrętwiały z zimna, nagi mężczyzna.
– O ludzie, ale mróz! – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Dajcie się ogrzać!
– To żaden nieboszczyk… – ocenił po chwili Starszy Dyżurny i łypnął groźnie na podwładnego – …ale jeszcze chwila i się nim stanie. Daj no jakiś koc, byle szybko…VIRGO!
Młodszy Dyżurny jęknął i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku starej komody, intensywnie pachnącej naftaliną. Drżącymi rękoma wydobył z niej nadgryziony przez mole koc w kratę.
– No szybciej, szybciej gamoniu! – ponaglił rozzłoszczony Starszy Dyżurny. Gdy już narzucił koc na szerokie ramiona dygoczącego mężczyzny, popchnął nieszczęśnika w kierunku kafelkowego pieca. – A teraz biegnij po doktora!
Młodszy Dyżurny nie protestował. Pozostając wciąż w głębokim szoku, wypadł z izby jakby goniły go wszystkie diabły z piekielnych czeluści. Mógł biec przez noc choćby na koniec świata, byleby tylko znaleźć się jak najdalej od tego przeklętego trupa. Godzinę później powrócił na posterunek w towarzystwie lekarza.
– Krasnolud?!
– Nie znalazłem nikogo innego, szefie.
– A doktor Cornelius?
– Zmarł kilka tygodni temu po tym jak zaraził się jakąś mało znaną chorobą od jednej ze swoich pacjentek…
– Zabawne – mruknął Starszy Dyżurny przyglądając się korpulentnemu krasnoludowi. Sięgał im co najwyżej do pasa, a jego rdzawo-ruda broda zapleciona w dwa warkocze dotykała kosmykami podłogi. – Pierwszy raz w życiu widzę lekarza-krasnoluda, niech mnie dunder świśnie!
– Jak krasnolud to od razu kilof w łapę i do kopalni, co? – odparował urażony przybysz.
– Taki wasz fach, czyż nie?
– To czysta dyskryminacja!
– Nie poznałem jeszcze pańskiej godności, panie…
– Knut. Knut Czerwonobrody ze szczepu Tuatiti.
– Derrek Butterbunk – odparł Starszy Dyżurny i skinął głową w powitalnym geście. – Proszę za mną, panie Knut. Mamy tu jednego zmarzlaka.
– Raczej umarlaka – poprawił w myślach Młodszy Dyżurny.
W drugiej izbie, opatulony kocem mężczyzna, rozgrzewał sine stopy przy piecu. Na jego widok krasnolud wybałuszył oczy i złapał się za głowę.
– Panie Niggs, pan przecież nie żyje! Co pan tu robi do ciężkiej cholery?!
– Ha! A nie mówiłem? – wypalił tryumfalnie Młodszy Dyżurny – To umarlak!
– Idioto! Przecież widzisz, że żyje!
Krasnolud odchrząknął ostentacyjnie.
– Wczoraj w nocy osobiście stwierdziłem jego zgon.
– No właśnie! Lekarz osobiście stwierdził zgon – upierał się Młodszy Dyżurny. – A to oznacza, że chłop musiał być martwy w stu procentach, sir.
– Znaleźliśmy go wczoraj w nocy – wyjaśnił krasnolud, wciąż niedowierzając własnym oczom. – Biedaczysko leżał w śniegu przed Rozbitym Kuflem…
– … to ta gospoda naprzeciwko cechu kowali? – upewnił się Starszy Dyżurny.
– Dokładnie ta – przytaknął krasnolud. –Niech skonam, sprzedają tam chyba najmocniejsze litrowe piwo w mieście… ale do rzeczy. Bardzo się zmartwiłem widząc, że to pan Niggs. Kilka razy spotykałem go wcześniej w gospodzie, swojski chłopina. Już po wstępnych oględzinach ciała było wiadomo, że nie żyje. Niewyczuwalne tętno, nieruchome źrenice, brak oddechu…
– Rozumiem – mruknął strażnik. – Mam jednak jedno dość istotne pytanie. Czy pił pan tego feralnego wieczora? Nie pytam rzecz jasna o mleko.
– Może i wypiłem jedno grzane piwo… – krasnolud wyraźnie się zawahał. – No dobra, albo dwa…ale potrafię rozpoznać nieboszczyka. Wiem, wiem, co sobie myślicie. Krasnolud i sztuka lekarska! Dobre sobie! Co on tam może wiedzieć? Powinien machać kilofem, a nie bawić się w doktora. Moja matka wciąż mi powtarzała, że przynoszę wstyd całej rodzinie. Ale ja jestem dumny, że wyszedłem z podziemia!
– Zaiste – skwitował Starszy Dyżurny. – Ale proszę powiedzieć, czy mógł pan się pomylić w ocenie stanu…zdrowia pana Niggsa?
– Jest to bardziej prawdopodobne, niż jego zmartwychwstanie. Tak sądzę.
Tymczasem domniemany nieboszczyk powoli dochodził do siebie i z uwagą przysłuchiwał się rozmowie.
– Kiedy już ustalicie czy jestem żywy czy martwy, może ktoś mógłby mnie poczęstować kieliszeczkiem czegoś mocniejszego? Do diabła, przemarzłem na kość.
– Widzicie? Żywy chłop – stwierdził Starszy Dyżurny tonem nieznoszącym sprzeciwu. – A jak któryś wciąż ma wątpliwości, to proszę bardzo, niech go pan ponownie zbada panie Knut.
W izbie dało się wyczuć konsternację.
– Panie Niggs… – wymamrotał krasnolud wbijając wzrok w drewnianą podłogę. – Ja pana niezmiernie przepraszam! Taka fatalna pomyłka…Cały spalam się ze wstydu.
Starszy Dyżurny zasiadł za biurkiem nad czystym zwojem pergaminu. Z szuflady wydobył kałamarz i gęsie pióro.
– Czy zechce pan złożyć skargę, panie Niggs?
– Raczej nie, panie władzo.
– To może małe zażalenie?
Pan Niggs pokręcił przecząco głową.
– Do licha, ten gość wysłał pana do trupiarni, naprawdę nie ma pan do niego żalu?
– Swego czasu wypiliśmy wspólnie kilka piw…rozumie pan, panie władzo, nie wypada donosić na kumpla.
– Może spiszemy chociaż jakieś krótkie zeznanie?
– Panie, daj pan z tym spokój! Byłem kompletnie urżnięty, i tak nic nie pamiętam.
– Zatem czy jest coś, co moglibyśmy dla pana zrobić?
– Naturalnie, jeśli dysponują panowie jakimś zapasem gorzałeczki.
– Virgo…
– Tak, szefie?
– Polej. Nam wszystkim!
*
Z czterech gardeł od godziny płynął wesoły śpiew.
– Miała baba koguta, tralala tralala!
– Wsadziła go do…do…
-…do wora sialala sialala!
-… a nie do garnka?
– Hej, Knut! Jak to leciało?
– Było coś o glucie.
– O bucie, barany!
– Ej, młody! – Starszy Dyżurny zwrócił ku podwładnemu przekrwione oczy. – Skocz no po jeszcze jedną butelkę!
– Kiedy mi niedobrze szefuniu…
– Nie jęcz! Prawdziwy mężczyzna pije do upadłego!
– Już mgły poranne snują się po wrzosowiskach… – zanucił krasnolud mrużąc oczy w kłębach siwego, cygarowego dymu.
– Strasznie wyjesz, Knut – zachichotał pan Niggs przy akompaniamencie głośnego beknięcia. – Opowiedz lepiej naszym panom milicjantom jak odbierałeś poród w She…Shre… w Sherrville?
– To jeszcze nie opowiadałem? – zdziwił się krasnolud i czknął. – Otóż, kiedy opuściłem góry tułałem się tu i tam, aż w końcu zawiało mnie do Sherrville, takiej jednej dziury na północ od warowni Akh Ne. Wezwano mnie do pewnej chaty, w której rodziła młoda kobieta. Mąż strasznie się niecierpliwił wyczekując pierwszego syna. Kobieta jęczała, wiła się w bólach, w końcu urodziła…i wiecie co?
– Co?
– Dzieciak zielony! Macki zamiast rączek!
– O kurka!
– Mąż zmartwił się, że może nie być ojcem…
– A kobieta?
– Wszystkiego się wyparła, ma się rozumieć.
– Niech to szlag! – pan Niggs nagle oprzytomniał. – Jeśli mowa o kobietach, żona urwie mi łeb. Która godzina?
– Kwadrans po drugiej.
– Jakiego dnia?
– Od dwóch godzin sobota.
– Niech to szlag! – powtórzył pan Niggs. – W czwartek żona wysłała mnie z pakunkiem do brata i do tej pory nie pojawiłem się w domu! Aż dziw, że jeszcze nie zaczęła mnie szukać!
– Zaraz, zaraz…
– Szefie!!!
– Wieczorem przyszła na posterunek jedna kobieta – zamyślił się Starszy Dyżurny. – Całkiem niezła. Poszła z tobą do trupiarni, Virgo. Gdzie ją zgubiłeś?
– Na Bogów, zapomniałem o niej w tym całym zamieszaniu! Ona zemdlała i…
– Coś Ty, zostawiłeś ją tam?
Cała czwórka błyskawicznie zaczęła trzeźwieć.
– Przepraszam, szefie…ja…
– Musisz po nią natychmiast wrócić!
– Sam?! – przeraził się Młodszy Dyżurny. – O nie! Nawet pod groźbą wrzucenia mnie do wrzącego oleju!
– Macie pod ręką jakiś olej, panowie? – zaciekawił się Starszy Dyżurny. W jego zmętniałych oczkach błysnęły szatańskie iskry.
– Obawiam się, że nie. – Krasnolud pokręcił kosmatą głową.
– Szkoda. Zatem idziemy wszyscy.
– Nie ma mowy! – zaprotestował Niggs. – Nie wrócę tam, po moim trupie!
– Niech mnie pan nie zmusza, Niggs, abym pana zabił – odparł spokojnie Starszy Dyżurny. – Już raz robiłeś za trupa, więc masz w tym wprawę. Cholibka, to może być pańska żona. Idzie pan z nami.
– Ja jestem gotowy – oznajmił hardo krasnolud wkładając na głowę czapę z lisów.
– Mogła wrócić do domu, szefie – zauważył nieśmiało Młodszy Dyżurny.
– Zgadza się. Ale jeśli wciąż jest w trupiarni to miejmy nadzieję, że jeszcze nam kobita nie zamarzła. No dalej, ruszać się!
Niezliczona ilość gwiazd błyszczała na czarnym firmamencie nieba, a sierpowaty księżyc rozświetlał mroźną noc. Szli gęsiego, rozglądając się nerwowo. Gdy zachodziło słońce, na ulicach robiło się niebezpiecznie. Cała czwórka – jak jeden mąż – wstrzymała oddech, kiedy zza rogu wytoczyła się grupka podchmielonych golemów. Każdy miał kark gruby jak noga słonia, pięści twardsze od skały i wyraźne kłopoty z koordynacją. Bełkotały coś ledwie zrozumiale o porachowaniu kości i rosnącym długu. Strażnicy odetchnęli z ulgą widząc, że nie są dziś skorzy do zaczepek, lecz dla ostrożności przyspieszyli kroku. W trupiarni było jeszcze mroczniej niż poprzednio. Młodszy Dyżurny zapalił kolejną pochodnię i głośno przełknął ślinę. Dookoła zalegała głęboka cisza, zakłócana jedynie przyśpieszonymi oddechami. Był pewien, że za moment wszyscy usłyszą jak serce szaleńczo tłucze się mu w piersi. Buchnął pomarańczowy ogień. Uniósł pochodnię wysoko nad głowę.
– Tam – wskazał niepewnie na majaczące w mroku kontury drzwi.
Ciemność zdawała się być tak nieprzenikniona, że zapalili jeszcze kilka świec. Nikły blask zamigotał na chłodnych murach. Rozglądali się nerwowo, poruszając w ciasno zbitej grupce. Spod kilku za krótkich prześcieradeł wystawały sztywne, białe stopy.
– Widzę ją, szefie! – jęknął przeraźliwie Młodszy Dyżurny. – Wciąż tam leży, tam gdzie wtedy upadła!
Podeszli bliżej. Chybotliwe płomienie świec trzymanych w dłoniach, osnuły bladym światłem kobiece ciało. Cztery pary oczu przyjrzały się dokładniej. Płomień pochodni rozjarzył się tuż nad siną twarzą kobiety i Niggs krzyknął, wytrzeszczając oczy.
– To Betsy! To moja żona!
– Masz Ci zrządzenie losu!
– Rany! Myślę, że ona…
– Knut, sprawdź czy żyje.
Krasnolud nie musiał nawet klękać. Wystarczyło, że trochę się pochylił. Po krótkich oględzinach, był już całkowicie pewien.
– Obawiam się najgorszego, panowie – westchnął ciężko odrywając gruby palec od jej nadgarstka.
– Zabraniam! Zabraniam ci to wypowiedzieć! – zadrżał Niggs.
– Martwa? – domyślił się Starszy Dyżurny.
– Najwyraźniej – przyznał cierpko Knut. – Brak jakichkolwiek oznak życiowych. W dodatku jest zimna jak mrożonka.
– Nie może być martwa! – ryknął Niggs i zaczął desperacko potrząsać żoną. – Betsy! Betsy wstawaj natychmiast, słyszysz?
– Moje najszczersze kondolencje – powiedział cicho Knut. – Pewnie była dla ciebie wszystkim?
– Nie – odparł sucho Niggs. – Ale robiła dobre obiady.
– Skoro jest już na miejscu, wystarczy ją tylko nakryć jakimś prześcieradłem… – zauważył Starszy Dyżurny. – Knut, pomóż mi ją przenieść na koniec rzędu…
– Łapy precz od mojej żony!
– Nie wygłupiaj się, Niggs! I tak już nic nie poradzisz.
Krasnolud złapał kobietę pod pachy, a Starszy Dyżurny za nogi. Oboje mieli nieprzyjemne wrażenie, że przenoszą kłodę. Ułożyli ją na końcu rzędu, tuż za ostatnim ciałem, i nakryli prześcieradłem, pod którym wcześniej leżał Niggs.
– To moja wina! – szlochał gorzko Młodszy Dyżurny. – Pozostawiłem tą biedną kobietę na pastwę śmierci!
– Przestań się mazgaić! – huknął Starszy Dyżurny i zdzielił go po głowie. – Po co się upierała, żeby tu przyjść? Milicja jest całkowicie bez winy, zrozumiano?
– Kiedy Ja czuję się winny, szefie…
– Więc lepiej przestań, jeśli nie chcesz abym zmienił Ci rysy twarzy! To wszystko przez niego!
– Coo? – odparował wściekle Niggs.
– To co słyszysz! – ryknął Starszy Dyżurny. – Nie trzeba było udawać pieprzonego umarlaka!
– Nie musiałbym, gdyby pan lekarz nie pomylił zalanego w trupa z nieboszczykiem!
– Wypraszam sobie! – oburzył się krasnolud. – Ta biedna kobieta zmarła najwyraźniej na zawał wywołany głębokim szokiem!
– Zamknij się!
– Sam się zamknij!
– Chyba jednak złożę tę skargę…
– A składaj! Proszę bardzo!
– Mam was już dosyć, wychodzę!
– Niech pan na mnie zaczeka, szefie!
Wszyscy czworo wypadli z trupiarni. Po raz ostatni łypnęli na siebie wyzywająco, poczym odeszli w przeciwnych kierunkach. Niggs ruszył prosto do Rozbitego Kufla ( należało wszak wypić za powodzenie żony w zaświatach i zapanować nad wzburzeniem ), a Knut postanowił jeszcze tej samej nocy opuścić miasto. Nie widział innego rozwiązania. Miał świadomość, że od czasu swego przybycia do Madenhaggle orzekł sporo zgonów, czuł z tego powodu lekki psychiczny dyskomfort. Ktoś też mógł w końcu odkryć, że tak naprawdę jest weterynarzem.
*
W ciemności rozległo się głośne kaszlnięcie. Mężczyzna usiadł i ze zdumieniem odkrył, że jest nagi. Pod białym prześcieradłem zadygotały chude nogi, a masywnym ciałem wstrząsnęły dreszcze. Nigdy w życiu nie czuł tak przenikliwego zimna, całe szczęście, że chociaż warstewka tłuszczu w końcu się na coś przydała. Spróbował się poruszyć, ale pośladki zdawały się przymarznąć do kamiennej posadzki. Ciszę rozdarł wyraźnie zdziwiony, zachrypnięty głos.
– Gdzie ja jestem, do jasnej cholery?!
Parę razy się usmiechnąłem, ale ogólnie, to średnio mi się podobało. Dziwna jest trochę reakcja męża po stracie żony, która spanikowana biegała i go szukała, a on na jej smierć zareagował jakoś strasznie obojętnie. Brakuje mi uzasadnienia tekiego zachowania.
Druga sprawa to to, że podczas kłótni w trupiarni delikwenci zachowują się chyba trochę za trzeźwo, w stosunku do sceny na posterunku, gdzie nawet słowa piosenki im się myliły.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Aha, i zakończenie nie bardzo do mnie dociera. Że niby ktoś inny też okazał się być żywy i obudził się w trupiarni?
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
"co Ja sama teraz pocznę?" - wielka litera dlaczego?
"- No do kurwy nędzy! - pani wybaczy mój język, ale inaczej do niego nie dociera – rozkaz to rozkaz! Drałuj mi tam w podskokach, umarlaków się boisz czy co?!" - dlaczego w środku kwestii dialogowej wstawione są myślniki, skoro mężczyzna cały czas zwraca się do kobiety? Niby nie jest to błąd, ale zawsze uważam, że myślniki powinny w dialogach odddzielać kwestię mówioną od "didaskaliów". Wszystkie inne są zbędne.
"Chyba jednak złożę tą skargę…" - tę
Dobra, rzeczywiście kilka razy się uśmiechnałem, ale poza tym, tekst nie wywarł na mnie właściwie żadnego wrażenia. Nie chodzi o to, że jest źle napisany - bo nie jest (no, może pomijając to nieszczęsne "tą"). Szczerze powiedziawszy, do tego opowiadania chyba najbardziej pasuje utarte, młodzieżowe sformułowanie "suchar". Chciałaś uraczyć czytelnika małą dawką czarnego humoru, ale po prostu ci nie wyszło. Ja w każdym razie tego żartu nie kupuję.
Kolejne opowiadanie o zombiakach? Jak serial jest, to każdy pisze, ale komiksu to nikt na oczy nie widział, ech... Do zombie (i prawie wszystkich opowiadań o nich) mam podejście pragmatyczne - kulka w łeb i poprawić lopatą.
I nie krytykuję tu w najmniejszym stopniu samego opowiadania, tylko tematykę.
niezgoda.b... Mam wrażenie, że przeczytałeś tylko tytuł opowiadania :D Bo tak prawdę mówiąc, zombiaka "z krwi i kości" to w nim nie ma ani jednego :D Pozdrawiam ;)
Prawie sam tytuł. Dokładniej kilka pierwszych zdań. No i straciłam cierpliwość. Może warto doczytać, bo mignęlo mi coś "magicznego" ale nie wiem, czy się odważę.