
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Czerwień Nizura
Rozdział 1.
Nie przypuszczałem, że będzie to aż tak bolesne. Tak intensywne.
Gwizd wiatru mieszał się z łopotem warstw piór i skóry młócącej mgłę. Szare obłoki tłamsiły żółte światło dnia zmuszając mnie do wytężenia wzroku. Otulony grubymi szmatami, przesiąkniętymi dusznym zapachem bestii nie widziałem zbyt wiele. Przesłona litościwie chroniła przed pędem powietrza, wirującym śniegiem i ostrymi jak sztylety kawałami zamarzniętej skały, boleśnie obijającymi się o moje drżące z zimna i wysiłku ramiona. Zziębnięte dłonie oparłem o łęk siodła, zbolałe nogi przywarłem do umięśnionych boków stworzenia. Czułem jak z każdym ruchem masywnych skrzydeł jego ciało spina się i rozluźnia, na przemian, niczym perfekcyjnie działający czasomierz. Pęd powietrza ogłuszał, kazał zanurzać się nieustannie w cuchnącej rzeczywistości szarych szmat. Oczy piekły, podrażniane zmęczeniem i mrozem.
Pomruk zwierzęcia, mój jęk, byłem wykończony. Wiatr wył razem z moimi mięśniami, które powoli odmawiały posłuszeństwa. Lodowy podmuch smagnął mnie przez szmaty, liznął bladą skórę. Zeszliśmy na dół, między gęsty dym pachnący węglem. Lód nagle znikł, śnieg tańczył zmieszany z szarymi strzępami, skrzydła ubijały je w wiry wijące się wokół nas na podobieństwo smoków żerujących na naszym wysiłku. Żółć słońca przysłoniła ciężka, opasła Czerwień.
Czarne, niskie wzgórza, pokryte popiołem, przetkane jaskrawymi kryształami. Oblepione czerwoną łuną świadkowały rzezi. Ktoś krzyczał. Ja? To zwierzę ryczało ludzkim głosem.
-------------------------------
– Zbladłeś.
– To nic. Jedz, nie martw się.
Zegar wyrwał mnie z odrętwienia. Trzymał ten relikt, choć dawno przestał wskazywać poprawną godzinę, nawet wskazówki nie poruszały się tak, jak powinny. Ale wciąż tykał, bardzo głośno. Potarłem skronie, wciągnąłem pachnące słodyczą powietrze. Przede mną na białym, lśniącym od bezbrudnej emulsji talerzyku spoczywał kawałek ciasta.
– Sam je upiekłeś – zauważyłem.
– Co? Ach tak… Poczułeś?
– Właśnie nic nie poczułem.
– To dobrze. Ale herbata…
– Smaczna.
– Splamiona.
– Nie mów o Tym w ten sposób.
– Zapomniałem.
Ubrany był w czarny obcisły golf, syntetyk, jak wszystko, co nosił. Siedział przy tym samym, okrytym koronkowym obrusem drewnianym stole, na identycznym antyku co ja. Rzeźbione krzesło, purpurowy wyściółek. Lubił takie rzeczy. Przynajmniej były wygodne. Meble i żywność kupował tylko Nietknięte. Resztę akceptował, mimo wstrętu do Technologii. Zauważyłem, że schudł, posiwiał jeszcze bardziej. Tylko oczy miał tak samo żywe szare i błyszczące niczym tafla szkła. Włosy zaczesywał do tyłu, staroświecko. Grube oprawki osadzał na koniuszku nosa. W szkłach nie było już Czerwieni, wyleczył wadę w kilka dni, najwyższa jakość. Po prostu się przyzwyczaił. Nie oszczędzałem na nim, choć bronił się jak mógł.
Zastukał widelczykiem o talerz, gdy nabierał porcję sernika. Ruchy miał ciągle sprawne, mimo, że odmówił jakichkolwiek wszczepów, dożylnych, neuronowych. Żadnego sztucznego przedłużania tego, co nieuniknione, mówił. Wiedziałem, że zmieni zdanie. Ja zmieniłem. Sam nie wiem, ile Tego w sobie teraz mam.
– Dostałem kolejny list – powiedział w końcu. Lubiłem go słuchać. Mówił dostojnie, jak król – z gratulacjami.
– Po to przyszedłem.
– Pożegnać się?
– Też.
– Przecież już nie musisz.
– Ale chcę.
– Chryste, synu…
Widelczyk brzęknął jękliwie. Milczałem. Gdyby nie zegar, grobowa cisza panująca w tym ponad dwustumetrowym apartamencie przytłoczyłaby nas, niczym płyta jakiegoś średniowiecznego grobowca. Patrzyłem w zielonkawą, lekko naznaczoną czerwienią toń herbaty pływającej w syntetycznym kubku. Filiżanki niestety nie wytrzymały próby czasu.
– Rozmawialiśmy o tym – powiedział, trochę spokojniej. Obaj wiedzieliśmy, że nie ma sensu się o to awanturować – Który to już raz z kolei? Traktują cię jak bohatera. Ty już nic nie musisz.
– Chcesz przecież zbudować tą chatę, nad jeziorem.
– Chcę ją zbudować z tobą, nie za pieniądze, które dadzą mi za twoją kolejną głowę.
– Nie straciłem jej ani razu.
– Kiedyś stracisz. Nie jesteś nieśmiertelny.
– Nie ma sensu odkładać tego, co nieuniknione.
– Przestań.
– Nie przestanę.
Powiedziałem to trochę za szorstko. Starannie ogolone policzki drgnęły mu niezauważalnie. Dopił herbatę. Był zły. Jak zwykle, jak wyjeżdżałem z kolejnym kontyngentem.
– W przyszły wtorek – powiedziałem – W przyszły wtorek nas zabiorą.
– Dali ci chociaż dobry przydział?
– Wciąż myślisz o tym w kategoriach… militarnych.
– Tam giną ludzie. Jak mam o tym myśleć? W kategoriach rolniczych? Górniczych? Uprawiacie tam przemysł?
– Koniec końców, tak.
– Przestali nas szprycować tą pieprzoną propagandą lata temu. Nie chcę jej znów słyszeć. Nie w moim domu.
Telewizor stał w kącie, regularnie odkurzany przez zasilany Czerwienią automat, najwydajniejszy na rynku. Dywany, niezmierzone połacie podłóg. Wszystko lśniło. Chodził po podłogach, patrzył na dywany, dotykał ich miękkiej powierzchni. Ale telewizora nie włączał. Od dziesięciu lat. Zapomniał nawet co w nim puszczają. Nie należał do wyjątków. Nowoczesne plazmy zalegające w mieszkaniach niczym dziwaczne dzieła sztuki lub prymitywne lustra nie stanowiły rzadkości. Ludzie woleli chodzić do barów. Tam telewizory działały bez przerwy, ogromni, błyszczący karmiciele umysłów. Suche fakty. Czasem jakiś widok, bezpośrednia transmisja z dalekich zakątków świata. Nic więcej. Ludzie nie chcieli oglądać niczego innego. Musiałem się tam przejść choć raz przed wyjazdem. Najlepiej dzisiaj.
– Martwię się, to wszystko – rzekł w końcu.
– Wiem. Dziękuję ci.
Nawet się uśmiechnął. Dziś to rzadki widok, uśmiechnięty człowiek. Szczerze, wbrew rozsądkowi i przeczuciu, że źle się dzieje. Poczułem, że czas się zbierać. Jeszcze godzina, a nie pozwoliłby mi wyjść.
----------------------------
Ulica była pusta, pogoda zniechęcała do spacerów. Szary wór wiszący nad miastem zwiastował ulewę i szybką noc. Pierwsze latarnie zaczynały jarzyć się niepewnie, jakby oczekując z niecierpliwością na właściwą im porę doby. Nie miałem nic przeciwko temu. Dzień był zimny i mokry, każdy chciał go skończyć jak najszybciej.
Na zachodzie pożółkła tarcza słońca oświetlała molochy w centrum, szklane kolosy celujące w chmurny sufit. Wisiał dużo wyżej niż tutaj, jakby szaro – złote kłęby dopasowywały się do sterczących pod nimi monstrualnych wież. Najniższe miały kilometr, mieszkalne. Wyższe były tylko biurowce. Mógłby tam mieszkać, ale nie chciał jak wielu mu podobnych, gardzących miastem, tłumem. Ja mieszkałem. Miejski zgiełk wypierał z głowy różne myśli, czasem nieodpowiednie, czasami te dobre. Czułem się tam bezpiecznie, wysoko, wśród chmur.
Na połyskującą fioletem czarną kurtkę upadła pierwsza kropla. Przyspieszyłem kroku, żwir zazgrzytał pod butem. Szklane drzwi zdobił błękitny neon, zygzakowata reklama jakichś luksusowych fajek. Faliste linie niebieskawych diod prawie zburzyły kamienną skorupę, w którą zmieniła się dzisiaj moja twarz. Jakby bliskość rzędów butelek whiskey, czystej, Naznaczonej, wszystko jedno, sprawiała mi dziką przyjemność. Najpierw czułem wstyd. Potem wyrzuty sumienia i tak wypalał alkohol, wymieszany z zapachem sztucznego drewna i dymu.
Lada lśniła żółcią, gorące żarówki rozgrzewały ciemne wnętrze baru. Stoliki w głębi tonęły w mroku. Widziałem ludzkie sylwetki, słyszałem strzępy rozmów. Ktoś wstał, rzucając obok mnie gotówkę. Brzęk drobnych stłumiła gruba warstwa papierowego banknotu o niskim nominale. Błękit dochodzący od drzwi spowił niskiego mężczyznę w kapeluszu i czarnym płaszczu. Spieszył się, rozglądał nerwowo. Jakby mnie rozpoznał i chciał znaleźć się jak najdalej. Mógł wrócić z Krateru. Mógł chociaż słyszeć. Nawet być ze mną, gdy…
Barman nalał kolejną szklankę. Ładną, wystylizowaną na szkło. Minerał pozostawiał na bursztynowym płynie czerwonawy odbłysk. Tym chętniej mi się piło. Wszczepy pozytywnie reagowały na inne pochodne Czerwieni. Mężczyzna nie był stary, ale na jego ziemistej twarzy malowało się doświadczenie i, co wcale mnie nie zdziwiło, skrajne wyczerpanie. Pracą, może całym życiem. Oparł popękane łokcie o półkę z likierem, niedbale zakasane rękawy śnieżnobiałej koszuli opadły mu na owłosione przedramiona. Łysiał, choć spokojnie powinno go stać na odpowiednią kurację.
Sączyłem whiskey powoli, gapiąc się w monstrualny, migoczący ekran rozpięty nad ladą. Przez plazmę przewijał się lodowaty krajobraz, pełen bieli i odcieni błękitu, pusty i spokojny. Dźwięk był wyciszony, z głośników, zamiast chopinowskiego utworu zwykle ilustrującego śnieżne pustkowia, leciał nieśpieszny jazzowy kawałek. Saksofon, pianino.
– Zmienić?
Barman miał ochrypły głos, przeżarty substytutami tytoniu. Widocznie w poszukiwaniu najlepszego lubił eksperymentować z różnymi mieszankami, suto porcjowanymi. Spostrzegłem, że jestem jedynym gościem zainteresowanym tym, co dzieje się na ekranie. Pokręciłem głową. Ten ciepły jazz dziwnie pasował do lodu i śniegu, błękitnego nieba rozpiętego nad białymi wydmami. Po chwili do saksofonu i pianina dołączyła nieznana mi solistka. Brzmiało nieźle. Zatopiłem się w dźwiękach i cieple bijącym z żarówek, wciąż miałem na ramionach parującą resztkami chłodu narzutę.
Wtedy widoczek przecięły czarno czerwone paski pełne dobrze znanych mi liter i cyfr. Zacisnąłem usta. Wiedziałem że teraz nie tylko ja i barman patrzymy na tę kanonadę danych. Trwało to chwilę. Po kolei goście odwracali wzrok, niektórzy wychodzili. Suche fakty dotyczących ekonomicznych profitów, szereg zmian klimatycznych, przyzwyczailiśmy się do tego. Spojrzałem na zegar obok plazmy. Pełna godzina. Przyszedł czas na wyświetlanie danych o sytuacji w Kraterze. Terminy. Zabici. Plony. Upiłem łyk. Trunek mną zakołysał, rozgrzał żołądek. Chryste, rekordowe liczby.
Barman patrzył teraz tylko na mnie. Na moją nieruchomą, średnio przystojną twarz. Bezbarwne oczy.
– Pan tam jedzie… – spytał ostrożnie, jakby stwierdzając coś oczywistego.
– Tak.
– Który już raz?
Powiedziałem.
Zamarł w pół słowa, machnął delikatnie dłonią, znów oparł się półki, jakby na coś czekał. W jego oczach kłębiły się pytania. Ale o nic nie pytał. Byłem mu wdzięczny.
Udałem się do wyjścia, patrząc, jak na zewnątrz latarnie rozświetlały po kolei szary bruk bombardowany deszczem. Byłem ostatnim gościem. Widząc jak się zbieram, barman niespiesznie podszedł do plazmy, wciskając stosowny rząd klawiszy. Słodka solistka i wtórujący jej saksofon umilkli. Rozległ się stłumiony odgłos odkodowywania przekazu wideorelacji z Krateru. Poprawiłem kołnierz i pchnąłem drzwi, czując się jak tamten mężczyzna w kapeluszu.
Zawsze starali się pokazywać najmniej drastyczne obrazy. Wiedziałem, że tym razem nie będzie to możliwe.
Rozdział 2
Staliśmy ściśnięci w ciemnym wnętrzu podziemnego transportowca. Rozchybotany pojazd trząsł się gwałtownie i mruczał otoczony mechanizmami, których działania żaden z nas nie starał się nawet pojąć. Byliśmy trepami z mieczem na plecach i zbroją na barkach. Wiedzę o Technologii Czerwieni posiadali mądrzejsi i cwańsi od nas. Organizatorzy. Zbawcy świata. W Kraterze to oni sprawowali nad nami władzę.
Wywietrznik zasilany czerwonawą mgiełką pracował na pełnych obrotach. Mgiełkę można było znaleźć wszędzie, w bazie, transportowcach, pełzła po ziemi, po tej skostniałej od zimna skorupie przywalonej tonami popiołu. Wynalazek Siewców. Wydajny, oszczędny. Szmuglowanie tego czegoś poza Krater przynosiło tylko dalsze pytania. Wraz z przekroczeniem Krawędzi mgła gasła, umierała. Była bezużyteczna.
Uwolniłem głowę od natrętnych myśli. Co nieco już wiedziałem. Innych rzeczy zdążyłem się domyślić. Żółty emblemat na moim ramieniu jednoznacznie świadczył, że nie jestem tu pierwszy raz. Wiedziałem, jak mniej więcej przeżyć. Wystarczyło trzymać się reguł. O ile pamiętam, zaraz mieliśmy usłyszeć je po raz tysięczny.
Wstrząsy szarpały naszymi ramionami uczepionymi kurczowo zimnych poręczy. Czułem ich ziąb, mimo grubej warstwy materiału obszywającego rękawice. Pancerze zgrzytały obcierając się o siebie. Koszmarny sen starodawnego wojownika. Odkryty brzuch i pachwiny, powleczone jedynie ciemnym syntetykiem, śliskim w dotyku, szczelnie przylegającym do ciała. Barki i przedramiona okute w ciężki minerał. Przypominał metal, ale z pewnością do żadnego nie należał. Pod tym względem Krater był jałowy. Zapasy spoza Krawędzi korodowały w zastraszającym tempie. Technika znana przez nas w domach i miastach obracała się w złom pod jego wpływem. Czerwień nie znosiła materiałów spoza jej matecznika. Nienawidziła. Odmawiała współpracy.
Rozruszałem głowę w ciasnym kołnierzu chroniącym szczelnie kark, odsłaniającym gardło. Nagolenniki sięgały powyżej kolan, ważyły więcej niż reszta zbroi. Uniemożliwiały bieg. Dzięki nim byliśmy jak posągi, nie do ruszenia. Taka taktyka. Wróg miał się rozbić o nas jak fale o skały. Wróg… Kto jeszcze tak o nich myślał?
Pięćdziesięciu mężczyzn. Krótko obstrzyżonych, wielu przywiązywało do tego wagę, nie wiem czemu. Żadnych wytycznych w tej sprawie. Hełm obcierał skórę, przylegał tak szczelnie, że zdawał się być częścią nas, nie tego dziwacznego rynsztunku. Ta kwestię omawiali z nami wielokrotnie. Mieliśmy krwawić, nie ginąć. Ginąć zaś krwawić tak obficie, jak tylko się da.
Diody, a przynajmniej tak o nich mówiliśmy, zajaśniały błękitem zwiastując koniec podróży. Wstrząs, ktoś zaklął. W ciszy słyszałem jak tłum wokół mnie oddycha, przytupuje zniecierpliwiony. Było mi tak wszystko jedno, psychoanalityk frontowy machał na to ręką. Skoro przeżyłem, byłem twardy. Dam sobie z tym radę, bywały cięższe przypadki.
Stopniowo zamieniałem się w kamień. Obojętny na wynik starcia. Obojętny na wszystko. Dopiero gdy przed nami stanął barczysty człowiek bez pancerza, w granatowym kombinezonie, poczułem przypływ adrenaliny. Więc jednak zostało we mnie coś z człowieka.
Mężczyzna był wysoki, twarz miał posągową, jakby ciosaną dłutem. Ogolona głowa błyszczała w świetle diod, światło odbijało się od jego wąskich oczu, wciśniętych głęboko w czaszkę.
– Sektor Czwarty – zaczął – To trochę inna zabawa.
Mówił starając się dobierać najwłaściwsze słowa. Kiedyś tacy jak on przemawiali patetycznie, zagrzewali do walki. Ginęły tłumy, nieproporcjonalnie duże do zebranych plonów. Siewcy byli wściekli. Spostrzegliśmy, że nie tędy droga.
– Organizacja wolała uniknąć zupełnych żółtodziobów. Choć cześć z was jest tu pierwszy Sezon… – ciągnął dalej oparty o ledwo zarysowane w ciemnościach masywne drzwi – Nie mniej jednak, traktuję was jak profesjonalistów. Mniej lub więcej zaprawionych w bojach, że tak się wyrażę. Przewaga jest spora, można to zakończyć bez strat. Mamy lepszą pozycję. Sektor to niewielka jednostka w porównaniu z Polami. Teraz, o co chodzi Siewcom i Organizacji…
Mężczyzna potarł gładko ogolone policzki.
– Dzisiaj pobawicie się w górników – rzekł po krótkiej pauzie – Bo widzicie, to cholernie prestiżowa robota, nie każdy się do niej nadaje. Złóż jest coraz mniej, potrzeba nowych i to szybko. Plony utrzymują się na rozsądnym poziomie, ale złoża… Ujmę to tak, dzisiaj cześć z was posłuży za nawóz. Wasze flaki i osocze zbudują kiedyś ulice wypełniających miasta, zerżnie się z nich barowe kieliszki i nowe pancerze służące następnym pokoleniom. Taka karma, chłopcy. Nikt was do niczego nie zmuszał. Sektory nie bez przyczyny oznaczone są na mapach odcieniami czerwieni. To może być prawdziwa jatka. Potrwa tylko chwilę. Jak już wspomniałem, teren jest niewielki, stłoczycie się na nim tak jak tłoczycie się teraz, czując na plecach oddech waszych kumpli. Teraz zasady. Żadnych dezerterów. Spójrzmy prawdzie w oczy, bez wsparcia naszego i Siewców, nie przeżyjecie w Kraterze tygodnia. Bez wsparcia naszego i Siewców jesteście bezbronni. Jeśli uda wam się opuścić Sektor traficie na Pola. Jeśli nie na Pola, to znajdą was Siewcy. Nie muszę wam mówić, że wycisną z was każdą kroplę krwi, którą jesteście im winni za te grube pieniądze, jakie dostajecie wy i wasi bliscy. Żadnego szaleństwa, postępujcie zgodnie ze strategią i Prawami. Zdarzali nam się sukinsyny, wybijający swoich, całe odziały. Siewcom nie zależy na śmierci, tylko krwi. Krater nie pozwoli wpędzić was w szaleństwo. Gadki szmatki o niepoczytalności i chwilowym obłędzie nie przyniosą skutku. Większość z was jest tu dla pieniędzy. Wiem, że niektórzy przyjechali tutaj się zabawić. Nie pochwalam takiego sposobu myślenia, ale skoro Siewcy nie mają nic przeciwko, to ja też nie. Nie pochwalam też samobójców. Ale znów, jeśli chcecie zaspokoić Krater z siebie samych, proszę bardzo. Widzę u niektórych grymas obrzydzenia. To dobrze, macie szansę dotrwać końca Sezonu. Nie będę mówił o profitach, bo nie byłoby was tutaj, gdybyście nie wiedzieli o co chodzi. To wszystko. Siec po gardle, bo brzuchu. Brudno. Nie zapraszaliśmy tu rycerzy, ale nie chcemy też socjopatów i wyrzutków. Postarajcie się ulokować gdzieś pomiędzy. Obyście dożyli waszych wypłat. Włóżcie hełmy.
Poczułem się jak nowicjusz, nasuwając na skronie osłonę z ciężkiego minerału. Wróciły wspomnienia. Sektor Czwarty, dotąd jałowy. Widocznie Krater zaczynał ekspansję. Tłum zafalował, hełmy tłumiły przyspieszone oddechy. Plecy drętwiały od wsuniętego w nie ostrza. Karbowana krawędź miała jedno zadanie. Uczynić rozprysk szerokim i efektywnym. Mężczyzna nie wspomniał o jednym, podzielając najwyraźniej zdanie tych, którzy uważali to za zwykły przesąd.
Miałem teorię, głupią, nielogiczną, ale Krater rządził się innymi prawami, niż reszta cywilizowanego świata. Mogłem więc mieć trochę racji. Agresja. Bez niej nie urośnie na ziemi nawet kryształek minerału, nawet strąk Posocznicy. Krater się nią karmił. Mieliśmy wykrzesać z siebie wściekłość, rozpacz i gniew, poskramiając je jednak na tyle, by nie przemienić Siewu w prymitywną masakrę. By żadna śmierć nie poszła na marne. Pół globu nas dopingowało, drugie pół miało nas w pogardzie. Pół żyło dostatnio, choć obarczona poczuciem winy. Pół głodowało, ucztując jedynie na poczuciu czystości i spokoju sumienia. Dziś nie było mi dane roztrącać, kto miał rację. Wrota bezszelestnie śmignęły w górę.
Czułem swoje serce. Żywy młot bijący w mojej piersi. Myślałem, że ją rozsadzi. Osłona na nosie gniotła go, zmuszając mnie bym wdychał przesiąknięty zapachem węgla opar wiszący wokół nas. Twarde obuwie zgrzytało o twardą jak skała ziemię, spostrzegłem, że to nie kamień, lecz gleba wysuszona na wiór. Spragniona. Słońce nie dochodziło tak nisko, czerwonawy blask sączył się spod niektórych skał, którymi upstrzony był płaski, zatopiony w cieniu krajobraz. Rozbiegliśmy się. Tamci też.
Bezimienne sylwetki. Wyszarpnąłem miecz, zaśpiewał, szorując o metalową pochwę, wtórując krzykowi któregoś z naszych. Zwalił się na ziemię, potem padł następny, wybiegli zbyt szybko, poza szereg. W górę strzelały czarne strumienie, przeciwnik znał się na rzeczy. Przede mną wyrósł jeden, chwiał się, podtrzymywał rozcięty brzuch. Ktoś z naszych biegał jak szalony raniąc tylko wroga i biegnąc dalej, na oślep. Głupiec objuczony ciężkim worem wyrzutów sumienia. Zarąbały go własne ofiary. Ciąłem tak, jak umiem najlepiej, po gardle. Miecz zgrzytnął o wysoki kołnierz, strącił hełm, krew bluznęła mi w oczy.
------------------------
Przemoczony i zziębnięty oparłem się o drzwi. Prześlizgnąłem szczeciniastym policzkiem po gładkiej jak lustro powierzchni. Hol był pusty, subtelnie oświetlony żółcią. Ciepło oblepiało moją skostniałą skórę, z której wyparowały resztki wypitej na przedmieściach whiskey. Musnąłem dłonią klamkę, substancja liznęła moje palce, szczypnęło. Po chwili drzwi ustąpiły, posmakowawszy znajomej woni mojej skóry. Powoli, bezszelestnie, błyszcząca tarcza zagłębiła się w mrok mieszkania, pustego jak hol. Przestąpiłem próg, mieszkanie momentalnie przebudziło się z letargu.
Drzwi na powrót wpłynęły w próg, scalając się ze ścianą. Przedpokój rozświetliły diody otaczające zamknięte przejście strzegące dostępu do dalszych pokojów, głęboki fiolet początkowo poraził mnie swoją jasnością. Przymknąłem gwałtownie powieki, skrzywiłem się. Dom, widząc moją reakcję, pospiesznie przytłumił światło. Rzuciłem niedbale mokrą od deszczu kurtkę pod prostokątne lustro odbijające moją niewyraźną sylwetkę. Zapach syntetycznego ubrania przetkanego wodoodporną emulsją wypełnił pomieszczenie. Wilgoć zaczynała powoli wchłaniać się w materiał, nadając mu kolor połyskliwej czerni. Przeczesałem włosy, potarłem powieki. Czułem się źle.
Pchnąłem drzwi. Otworzyły się lekko cicho, nie lubiłem tych ciężkich, skrzypiących, staroświeckich, w których zakochiwały się starsze pokolenia. Pokój powitał mnie ciepłym pomarańczowym światłem, sunącym po podłogach, otaczającym bar i bielącą się w ciemności kanapę. Mebel stał samotnie otoczony błyszczącym parkietem. Przed nim były jedynie rozjarzone kolorami tęczy molochy skrzące się w rozrywanych przez wiatr strzępach deszczu.
Okna, od podłogi po sufit, zajmowały całą długość pokoju. Okna na świat. Na tryskające barwami miasto zalewające go aż po horyzont. Rzędy kilometrowych wież ociekających błękitem, naszpikowanych światłami, pnących się jedna po drugiej ku czarnemu niebu. Walczących o dominację, próbujących prześcignąć inne w wysokości i majestacie. Usiadłem na kanapie i patrzyłem na koncert barw, mimo narastającego głodu i pragnienia. Wilgoć z włosów spływała na materiał półgolfu, nie miałem nic przeciwko. To przyjemne uczucie, potęgowane miękkim dotykiem materiału oblekającego mebel, wysączało ze mnie zmęczenie i napięcie, pozostawiało błogi spokój, poczucie bezpieczeństwa. Materiał ciasno przylegał do ciała, zdawałem się tonąć w jego objęciach. Siedziałem więc bezmyślnie obserwując przez niczym nie zakryte okna taniec deszczu, błękitne wieże, pajęczyny żółtych ulic i krwistoczerwonych świateł pełznących prawie kilometr pode mną, we mgle zniekształcającej ich blask. Siedziałem ponad minutę, mieszkanie powoli zaczęło rozjaśniać pokój, uruchomiło głośniki. Po cichym trzasku z czarnych membran ulał się szum saksofonu, potem płacz klawiszy, harmonijny, nie tworzący nawet melodii. Poczułem jak znów zamieniam się w głaz.
Nie, nie znowu.
Drgawki nadeszły jak zwykle. Gwałtownie i nieoczekiwanie. Postępująca drętwota i światłowstręt pełzły po mnie kanałami mojego krwiobiegu, przedzierając się pospiesznie pobudzony przez Wszczepy system ochronny. Stopniowo coraz słabiej, wolniej. W końcu drgawki i paraliż skapitulowały, zduszone solidnym zastrzykiem endorfin. Pot skroplił mi lodowate czoło, młot w mojej piersi uspokajał się, oczy znów widziały błyszczące od kropel deszczu okna, nie zasnutą popiołem i czerwoną mgłą ziemię.
Spróbowałem wstać, zawroty głowy rzuciły mną o kanapę. Myślałem, że mała wycieczka mnie uleczy. Myliłem się, lekarstwo znajdowało się setki kilometrów stąd. Za Krawędzią.
Miotałem się chwilę, to próbując wstać, dowlec do kuchni i zagrzebać wypalone w moim umyśle obrazy pod zwałami taniego żarcia, zatopić wspomnienia o zapachu węgla drażniącym nozdrza w Tkniętych napojach. W końcu sięgnąłem ku smukłemu pulpitowi stojącemu tuż obok kanapy. Dotyk moich palców wywołał konsoletę, przede mną zakwitł rozedrgany obraz, lista kontaktów. Ana. Tata. Vallian Industries. Nic więcej. Musnąłem pierwszy z brzegu. Zadrżałem, gdy linia głosu zafalowała gwałtownie, ale nie, to tylko nerwy.
– Halo?
– To ja.
– Wiem.
Cisza. Głos sączył się przez głośniki. Był wszędzie, w całym mieszkaniu. Tonąłem w nim, bezbronny.
– Przeszkadzam? – spytałem ochryple.
– Ty miałbyś mi przeszkadzać?
– No tak…
– Coś się stało?
– Chce cię zobaczyć. Po prostu.
– Teraz?
– Jutro. Muszę.
Cisza.
– Przyjdź – usłyszałem w końcu.
Dzięki Bogu.
Linia przestała falować. A ja wstałem. Ogłupiały zastrzykiem hormonów, stąpając po szczątkach wspomnień o szarej ziemi i czerwonej mgle.
Rozdział 3
– W istocie, mamy dzisiaj chmurny dzień!
– Wydaje mi się, że nie masz na myśli wyłącznie pogody. Zgadza się, ostatnie wydarzenia dały nam sporo do myślenia, ale miejmy nadzieję, że przez te czarne, wiszące nad nami chmurzyska przesmyknie się jednak chociażby maleńki promień prawdy… Moim i państwa gościem jest pan Van Sleed z Vallian Industries, witamy!
– Dobry wieczór panu, dobry wieczór państwu.
– Pan i pańska korporacja byliście dotąd nieuchwytni. Żadnych wywiadów, nieodebrane telefony…
– Proszę nie przedstawiać Vallian jako źródła matactw i mrocznych tajemnic… Mam świadomość, że sprawy naszej korporacji wywołują ostatnio gorące dyskusje, ale daję słowo, jesteśmy naprawdę zajętymi ludźmi, którzy ciężko pracują, aby nam wszystkim żyło się lepiej. Czynimy wielkie starania, aby nasze nagrania i raporty były regularnie składane na ręce wszystkich zainteresowanych, czyż nie należy nam się odrobina zaufania?
– Czemu więc właśnie teraz zgodził się pan na wywiad bez żadnych warunków? Termin, miejsce, wszystko do naszej dyspozycji, byłem naprawdę zdziwiony, gdy odebrałem od pana telefon z prośbą o spotkanie. Czy przypadkiem nie zrobił pan tego po to, by osobiście ogłosić światu: spokojnie, wszystko gra?
– Sugeruje pan, że nagrania i raporty stały się dla opinii publicznej niewiarygodne, a moja osoba miałaby odwrócić tą tendencję.
– Cóż, w świetle ostatnich wydarzeń…
– Wydarzeń? Proszę mi więc powiedzieć, co takiego pana martwi.
– Nie tylko mnie, panie Sleed. Krater martwi ostatnio wielu ludzi.
– Krater, nie Vallian Industries.
– Co więc z Dareckiem Meckiem? Czy to nie jest wystarczający powód do zmartwień?
– Patologiczna działalność Mecka i jemu podobnych wciąż pozostaje patologią, panie redaktorze. Marginesem.
– Marginesem. Dereck Meck zgromadził w swoim „marginalnym” otoczeniu bagatela sześciuset ochotników. Sześciuset gotowych na wszystko ekstremistów odpowiedzialnych za przynajmniej tysiąc porwań i rytualnych morderstw, tylko tyle udało się im bowiem udowodnić.
– Panie redaktorze…
– I nikomu nie ujdzie chyba z pamięci fakt, że Dareck Meck oraz jego najbliżsi kapłani, jeśli mogę ich tak nazwać, byli w przeszłości pracownikami Vallian Industries…
– I nikt nie będzie temu zaprzeczał. To, co działo się na obrzeżach Krateru… Było strasznym, strasznym koszmarem, z którego na szczęście daliśmy radę się obudzić. Dareck Meck i jego ludzie nie stanowią już zagrożenia. Ponieśli surową karę, zostali unieszkodliwieni.
– Podobno wielu z nich udało się zbiec.
– Nonsens.
– Czy nie znajdą naśladowców?
– Naśladowców w czym?
– Meck i jego kult nie porywał ludzi dla okupu. Jego organizacja była sektą dokonującą bardzo brutalnych, rytualnych mordów w obrębie Krateru.
– Taka patologia zdarza się i poza jego granicami. Mamy ciężkie czasy. Chce pan wmówić ludziom, że Vallian Industries trudni się tym samym? Że Krater to wyłącznie miejsce okrutnych zbrodni, a nasza korporacja to brygada doświadczonych katów? Poza Krawędzią nie jest bezpiecznie. Nigdy nie twierdziliśmy, że Krater to oaza spokoju. Ale mogę zaświadczyć, że Vallian z działalnością Mecka nie miało nic wspólnego. To pan sugeruje? O, przepraszam, to sugerują pańskie wiarygodne źródła?
– Bazuję wyłącznie na wiadomościach, które szeroko znane są naszym słuchaczom. Miałem jednak nadzieję, że powie im pan coś więcej. Na przykład ile jest prawdy w tym, że działalność Mecka miała sens?
– Słucham?!
– Nie krył się ze swoimi zamierzeniami. Głosił… interesujące poglądy.
– Absurd.
– Czy rzeczywiście ludzkie płyny organiczne są w stanie wpływać na powierzchnię Krateru w taki sposób, że przyspieszają wzrost chociażby specyficznej flory, którą ostatnio Vallian tak chętnie eksportuje na zachód?
– Ludzkie płyny organiczne..?
– Krew.
– Wspominałem, że mój stosunek do plotek wykwitłych na chorych teoriach Mecka jest delikatnie mówiąc lekceważący.
– Zamilkł pan.
– Cóż więcej miałbym dodać? Sekty, kulty, rytualne obrzędy, Vallian wiele nauczyło się po incydencie z tym zbrodniarzem. Jestem w stanie zagwarantować, że podobne akcje nie będą miały miejsca już nigdy. Zadbaliśmy o to.
– Jest pan pewny siebie. Tak bardzo zna pan Krater, że ręczy pan za tę krainę?
– Krater to dzicz. Wciąż niezbadana. Ale jest też źródłem tylu wspaniałych rzeczy, że dziwię się, iż nie zapytał pan o korzyści płynące z działalności Vallian Industries.
– Zmonopolizowaliście rynek.
– A kto inny mógłby z nami konkurować? Kto inny był w stanie przeprowadzić badania na tak szeroką skalę, że udało nam się wydrzeć Kraterowi to, co z niego najlepsze?
– Dobrze, czym więc zajmuje się Vallian Industries.
– Głównie badaniami i eksploracją Krateru. Wciąż nie wiemy jeszcze wszystkiego…
– A mimo to handlujecie produktami przetworzonymi z surowców z Krateru.
– Wciąż nie wiemy jeszcze wszystkiego, ale wiemy dość, by te surowce przetwarzać w cuda, jakich nasza cywilizacja jeszcze nie widziała… W tym tygodniu oddaliśmy do użytku pierwsze kilometrowe drapacze chmur zbudowane za cenę niższą od domu jednorodzinnego… Nasi inżynierowie produkują materiały elastyczne jak guma i twardsze niż stal, metale lżejsze od powietrza, to nie są żarty, panie redaktorze. Biochemia i biotechnologia, inżynieria, a nawet przemysł spożywczy, to magia! Magia, której uczy nas Krater. I zapewniam pana, w swoich szeregach posiadamy dość specjalistów ze wszystkich dziedzin nauki, żeby tę magię sprawnie wykorzystać. Jesteśmy otwarci na współpracę. Jeśli przyjdzie do nas ktoś, kto potrafi sprostać nowym wyzwaniom, przyjmiemy go. Nie mamy nic do ukrycia. Uśmiecha się pan.
– Ale nie mam do powiedzenia wesołych rzeczy. Wielu… specjalistów powracało z Krateru i, prawdę mówiąc, ich relacje bywały wstrząsające… W Kraterze życie, no właśnie…
– Wygląda trochę inaczej. To chciał pan powiedzieć? Istotnie, w glebie, skałach oraz powietrzu zaszła pewna… modernizacja. Całkowita modyfikacja składu chemicznego i właściwości fizycznych, słowem mutacja istniejącego krajobrazu na niespotykaną dotąd skalę. Ma pan rację, zanotowaliśmy te sensacyjne zmiany również w królestwach flory i fauny. Co ciekawe, całkowita transformacja i wytworzenie tego specyficznego ekosystemu dokonała się w niezwykle krótkim okresie czasu.
– Fantastyczne stworzenia, istoty żywcem wzięte z legend… To niesamowite, ale i niepokojące, musi pan to przyznać.
– Tak, sam jestem pod wrażeniem tego, jak Krater wpłynął na żyjące w nim zwierzęta i rośliny.
– Krater nie był niezamieszkany, panie Sleed.
– Obszar przed jego powstaniem nie był niezamieszkały. Nie ma żadnych dowodów, że w jego obrębie wciąż przebywają ludzie…
– Albo przebywali. Może teraz wyglądają inaczej? Inaczej się zachowują, nabyli fantastyczne cechy jak inne gatunki, ale…
– Wiem, do czego pan zmierza. Powtarzam, Krater nie dokonuje już mutacji. Ludzie wkraczający na jego teren są bezpieczni. Przynajmniej pod strażą naszych najemników.
– Nie o to pytam.
– Ach, tak… Rozczaruje pana. Również w tej kwestii nie ma wiarygodnych dowodów, że zamieszkujący Strefę ludzie przetrwali powstanie Krateru. Lecz w istocie, korzystamy z pomocy… Magów, jak formułuje to opinia publiczna. My nazywamy ich Siewcami.
– Czemu?
– Bo to rozsądniejszy termin, niż określenie jednoznacznie sugerujące, że uprawiają oni czary rodem z bajek dla dzieci.
– Ludzie z nikąd. Niezwykle inteligentni, tajemniczy. Nieludzcy, tak mówią o nich świadkowie. Może to nie ludzie?
– Tylko wytwory Krateru? To… prawdopodobne.
– Proszę powtórzyć, bo szykuje się nam sensacja.
– Proszę nie robić z tego sensacji! Powtarzam, nie ma żadnych dowodów… Siewcy nie stanowią zagrożenia. Są nam życzliwi, ułatwiają nam pracę. Wiedzą, że i my stanowimy dla nich cenną pomoc.
– Jakie są ich cele?
– Zapewniam, że zarówno ich cele jak i metody, którymi do nich dążą nie przypominają metod jakie stosował Meck. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie.
– Jeszcze jedna kwestia. Głód. Pomór bydła.
– Cóż, działalność Vallian Industries, obejmuje również pomoc humanitarną, o ile państwa borykające się z powyższymi problemami ją przyjmą.
– Nie mam pretensji do tej sfery działalności korporacji, wręcz przeciwnie. Państwa… produkty uratowały i wciąż ratują życie setek istnień. Ale jak długo tak można? Nie tylko Krater jałowieje stopniowo przekształcając się w pustynię, lecz także jego obrzeża. W promieniu setek kilometrów gleba jest zupełnie jałowa. Mało tego, obszar powiększa się z miesiąca na miesiąc…
– Przesadza pan.
– Dostajemy informacje z całego świata o problemach ze zwierzętami i niszczeniu roślin, również tych nieuprawnych, co do tej pory się nie zdarzało. Zachodnia półkula zaczyna gnić. Wschód pustynnieje. Czy Vaillian Industries, zamiast wymyślać zastosowania dla nowo wyprodukowanego rodzaju betonu nie mógłby zająć się ratowaniem ekosystemu przed niszczącej działalności Krateru?
– Niby w jaki sposób? Nasza działalność ogranicza się wyłącznie do eksploracji Krateru. Zostaliśmy do tego zobowiązani międzynarodowymi umowami, co więcej nie ma żadnych dowodów, jakoby wymieranie roślin i zwierząt zapoczątkowało zjawisko postania Krateru, szanowny panie. Współczujemy każdemu, kto cierpi z powodu tych katastrof, ale jestem prawie pewien, że Krater nie ma z tym nic wspólnego.
– Siła wyższa?
– A czemuż by nie? Jesteśmy świadkami cudu. Czegoś niesamowitego, czegoś, co zrewolucjonizuje nasz sposób życia na zawsze. Możliwe, że powstanie Krateru nie było przypadkowe, tak jak nieprzypadkowe jest skłanianie ludzkości do zjednoczenia wysiłków w odkrywaniu tego cudownego daru, nawet tak gwałtownymi metodami jak odbieranie im dotychczasowych środków do życia. Być może właśnie to jest ostateczny sygnał, niebiański znak, byśmy zaufali tworowi, którym obdarował nas Stwórca? Być może ludzkość stoi u progu nowej jakości egzystencji, a warunkiem jego przekroczenia jest całkowita zmiana i wyrzeczenie się tego, co uznaliśmy za bezpieczne i wieczne?
– Wierzy pan, że Krater to dar od Boga?
– Wierzę w Krater, panie redaktorze. To mi wystarczy.
-----------------------------
Na ulicę wyszedłem wcześnie rano, chciałem uniknąć tłoku.
Podążałem bezkresnymi alejami zatopionymi w błękitnawej mgle. W mlecznej i niedostępnej przesłonie błyskały gdzie niegdzie kolorowe neony i światła latarni. Z gęstych kłębów wyłoniły się po chwili ciemne, niewyraźne sylwetki, kierując oszczędne, starannie wymierzone kroki w moim kierunku.
Razem z bezimienną ludzką masą płynąłem przez miejską marę próbując zebrać myśli. Przynajmniej udając, że próbuję chociaż zdobyć się na ten wysiłek. Mijały mnie bliźniacze, blade niczym ściana, zesztywniałe woskowe maski, kamienne figury płynące po mokrym od nocnego deszczu ulicznym bruku. Poruszały się szybko, jak zjawy. Ubrane w długie, czarne i szare płaszcze golemy. Setki, tysiące, miliony ludzi takich jak ja bez słów przemierzało Miasto, dzień w dzień, sunąc chodnikami, zatrzymując się na skrzyżowaniach, znikając w podziemnych przejściach i jamach otaczających nas monstrualnych budynków, pochłoniętych przez wygłodniałe kłęby stopniowo rzednącej mgły. A jednak w tej plątaninie zagubionych, sennych umysłów, w tym pozornie chaotycznym ruchu dało się ujrzeć zegarmistrzowską precyzję, jakby te miliony spragnionych zmiany i szczęścia umysłów nieustannie zjednaczały się w każdej sekundzie swojego istnienia, w doskonałym porządku tworząc zjawiskową harmonię tkaną gigantyczną, niewidzialną pajęczą nicią. Szedłem więc dalej, kreując jedną z nici naszej wspólnej miejskiej pajęczyny, podążając w stronę wyłaniającego się z mlecznych oparów czarnego, połyskliwego portyku. Wilgoć, zimno i tysiące wpatrzonych w pustkę par oczu zostawiłem daleko za sobą, choć od ulicy dzieliły mnie jedynie duże, szklane drzwi potężnego wieżowca.
Winda zabrała mnie setki metrów ponad mgłę, bezgłośnie sunąc okrągłym szybem w stronę niebios. Chłód zdążył spłynąć z mojej niewyspanej twarzy, ponaglany ciepłem bijącym z klimatyzatora. Piętra na ekranie uciekały szaleńczo, wreszcie drzwi rozsunęły się, wpuszczając do środka zapach róż i węgla.
Wstrzymałem oddech, tłumiąc delikatne drgawki, które przetoczyły mi się po plecach. Musiała przynieść ze sobą trochę materiałów. Niedobrze. Zgarbiony doszedłem na koniec rozświetlonego żółcią korytarza. Czułem się dziwnie, jak zwykle, kiedy bez pukania ani naciśnięcia dzwonka przestępowałem ten obcy, choć dobrze znany mi już próg, doświadczając wciąż tego samego dyskomfortu podczas naciskania na matową klamkę. Sczypnięcie, drzwi ustąpiły. Mieszkanie bez błędu rozpoznało stałego gościa.
Powietrze w mieszkaniu Any drgało zawzięcie, tułając się chłodnymi podmuchami po kątach apartamentu niemal bliźniaczo podobnego do mojej kwatery. Brak przedpokoju. Ana nie lubiła tracić czasu w garderobie.
Minąłem ciśnięte na podłogę przewrócone kamasze i krzesło, na którym spoczywały rzucone niedbale dwa płaszcze i stary sweter.
Przez szklaną ścianę dojrzałem falujące jezioro mgły. Znajdowało się wiele pięter pod nami, ale jego białe strzępy, szarpane północnym wiatrem unosiły się aż pod okna. Chmury zalewały horyzont, słońce bezwstydnie lizało jasnymi promieniami szare brzuszyska, łamiąc się i skrząc na powierzchni strzelających w niebo biurowych olbrzymów. Stałem nieruchomo, w końcu oderwałem wzrok od chmur i wieżowców, skupiając go na obserwującej mnie niskiej, szczupłej postaci. Na środku zagraconego szklanymi stołami pomieszczenia zjawił się piękny rudzielec, który nareszcie wywołał uśmiech na mojej udręczonej twarzy.
Była w białym kitlu, okrywającym ten obrzydliwy, szary i wyciągnięty karbowany sweter. Jej ulubiony. Blade, smukłe dłonie zanurzyła w kieszeni błękitnych jeansów mocno obtartych na kościstych kolanach. Chłodne, pobudzane wywietrznikami powietrze łagodnie poruszało spiętymi w koński ogon rdzawymi włosami. Zadarty nos, kilka piegów. Wpatrywała się w podłogę, czekając aż ściągnę przesiąkniętą chłodem kurtkę. Potem wystrzeliła we mnie bystrym spojrzeniem, jak zwykle, bez ostrzeżenia, taksując moją ciemną postać krwistoczerwonymi tęczówkami. Zadrżałem instynktownie. Wciąż miałem w pamięci jej stare oczy. Zielone. Przytępione mleczną zasłoną.
Zauważyła moje roztargnienie, nie miała nic przeciwko. Rzadko widywała mnie okazującego jakiekolwiek emocje, cieszyła się, kiedy mogła wywołać u mnie uśmiech albo przeciwnie, lęk.
Obdarzając mnie pełnym, wampirzym spojrzeniem spod łagodnie muśniętych fioletem powiek, Ana czekała na moją reakcję.
– Przerwałem ci pracę – zacząłem ochryple, nieporadnie próbując wypełnić uciskającą skronie ciszę.
Wskazałem na stos kartek na jednym ze szklanych stołów, tuż przy oknach. Mechaniczne przyrządy, opasły mikroskop, unoszące się ponad blatem kuliste, karmazynowe kryształki. I wielka czarna bryła pod błyszczącym w słońcu kloszem. Znów poczułem zapach węgla.
– Nie lubię jak przynosisz ją do domu – dodałem po chwili. Byłem zły.
– Gdybym tego nie robiła w ogóle byś mnie unikał – podeszła bliżej i przylgnęła lodowatą dłoń do mojej piersi.
– Ostatnio nie byłem sobą. Dlatego przyszedłem.
– Do mnie, czy do mojej pracy?
– Ana, wiesz, że nie. Do ciebie, tylko do ciebie.
– Napijesz się czegoś? Nie dam ci whiskey.
– Daj coś ciepłego, przemarzłem. I zdejmij kitel. Chcę ci coś pokazać.
Drgnęła zabierając dłoń, zanim zdążyłem jej dotknąć. Powędrowała zgarbiona do kuchni. Po chwili wróciła już bez białego fartucha, krokom Any wtórował syk automatu grzewczego. Wrzątek był gotowy po pięciu sekundach.
– Dziękuję, że wywietrzyłaś – powiedziałem przeglądając szpargały na szklanych blatach. Wzrok mimowolnie zahaczał o bryłę pod kloszem. Nie czułem już węgla.
– To automat. Zaczyna, kiedy tylko pozna, że wchodzisz. Nawet jeśli nie robisz tego zbyt często.
Przyniosła ciepły napój. Dymiąca, pachnąca różami czara wypełniona czerwonawym płynem. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
– Uzależniłeś się – powiedziała z wyrzutem, nawet pogardą.
– To Wszczepy – odparłem beznamiętnie – Są mi potrzebne.
– Akurat. Tata jakoś sobie radzi.
– Tata radzi sobie ze wszystkim.
– Kiedy następny raz?
– We wtorek.
– Mało ci jeszcze? – skrzyżowała ramiona na piersi, oparła się o stół. Patrzyła teraz na błyszczące wieże za oknem.
– Tym razem to nie to. Nie mówiłem nawet ojcu.
– Nie rozumiem… – W czerwonych oczach Any dostrzegłem iskrę, gdy przebiła mnie spojrzeniem – Zbliża się Siew.
– Czytaj.
Podałem jej papier wyjęty z wewnętrznej kieszeni kurtki. Zawahała się widząc rdzawe logo Vallian Industries. Zawiadomienie werbunkowe miało mały i skromny żółty emblemat. To tutaj, puszyło się na pół strony, podkreślając dodatkowo wagę dokumentu. Dwie linijki oszczędnego tekstu, podpis, pieczątka. Nic więcej.
– Korpus Ekspedycyjny? – Ana wykrzywiła twarzyczkę i spojrzała na mnie dziwnie – Nie jesteś przecież naukowcem. Nie znasz geografii Pól…
– Myślisz, że się pomylili?
– Zbyt długo dla nich pracuję, żeby nawet tak myśleć. To wykluczone – zmarszczyła brwi wpatrując się w podpis – Damien Luftfain… – przeczytała ledwo poruszając wargami – Wiesz, że to on odpowiada za kontakty z Siewcami?
– Nie wiedziałem.
– I że to przez jego ręce przechodzi wszystko, co łaskawie pozwalają nam uszczknąć z najgłębszych Sektorów Krateru?
– Nie cieszysz się?
– Niby czym, do diabła?
– Nie będę już walczył.
Ana przeczesała rude kosmyki opadające jej na czoło. Nerwowo.
– Trzeba było powiedzieć tacie – szepnęła – Bardziej byś go uspokoił, niż mnie. Sukinsyny… – syknęła po krótkiej chwili, przeczytawszy wiadomość jeszcze raz – Widocznie mają cię tam już za bohatera, legendę. Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś przeżył tyle Siewów i na dodatek chciał wracać na następne… Jesteś cenniejszy niż złoto, kotku. Do tej pory nie myślałam, że komuś będzie na tobie zależeć bardziej niż mnie.
Zakrztusiłem się wrzątkiem. Any jednak to nie rozbawiło. Stała przede mną omiatając moje przekrwione, błękitne oczy swoimi, błyszczącymi jak diody.
– Co to może znaczyć? – spytałem wierząc, że otrzymam chociaż mglistą odpowiedź. Nie denerwowałem się. Właściwie zupełnie nie wiedziałem co o tym myśleć. Ot, jadę, znowu i koniec.
– Zaszedłeś daleko… Głęboko. Widziałeś Pola i Sektory z bliska, ja nie. Masz chyba większe wyobrażenie o tym, co może na ciebie tam czekać. Oni… Nie wspominali o tym, sami nie byli pewni. Od jakiegoś czasu, nie wiem rok temu? Na pewno niedługo potem byłeś tam ostatni raz. Tam coś się wydarza. Regularnie się zmienia, ale – omiotła wargi koniuszkiem języka szukając myśli.
– Co takiego? – spytałem nie doczekawszy się odpowiedzi.
– Anomalie – podjęła z nagła – Zmiany. Rozumiesz? Krater się zmienia. A Krater nigdy się nie zmieniał. Teraz ty tam jedziesz, kolejny raz.
– I wrócę. Kolejny raz.
– Dobrze… Oby. Cholera, zdenerwowałem się, pewnie to nic takiego. Dopij, nie chcę już o tym rozmawiać. Miałeś wczoraj…?
– Tak.
– Szybko ustało?
– Od razu. A twoje…
Popatrzyłem głęboko w jej rubinowe oczy.
– Wciąż widzę – uśmiechnęła się smutno, potarła nos – Wciąż mam wobec nich dług. Wobec ciebie. Tęsknisz za moimi starymi oczami, tymi zielonymi? Nawet gdy nie potrafiły odgadnąć chociaż czy świeci słońce…?
Pocałowałem ją w odpowiedzi.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu zapragnąłem jednak zostać.
Rozdział 4
Poduszkowiec rwał do przodu, sunąc ponad szarą, spękaną ziemią w akompaniamencie ryczących silników. Rozpościerająca się wokół nas jałowa pustka zdawała się pochłaniać nikłe światło rozpostartego ponad rzadkimi chmurami słońca, wysysać wszystkie kolory. Skarlałe, wysuszone na wiór drzewka zanurzone w koronach ostrzonych porywistym wiatrem skał raz pojawiały się raz znikały, gdy pojazd obniżał i zwiększał pułap lotu. Pilot wiedział co robi, skaliste grzebienie, ukryte za mglistymi oparami bywały zdradliwe w swej niewidoczności.
Siedziałem wpatrzony w poszarzałe niebo widoczne przez szklane, skraplane co chwila krótkim deszczem, półkoliste zadaszenie. Poduszkowce Vallian Industries odbiegały standardem od zwykłych transportowców korporacji, którymi dotychczas podróżowałem. Miękkie kanapy, małe przestrzenie, tylko dla wybranych. Oprócz mnie do Krateru wybierało się jeszcze dwóch, milczących, ubranych w granatowe kombinezony mężczyzn oraz para starszych, sądząc po wysublimowanych manierach i specyficznych, arystokratycznych rysach twarzy wystarczająco bogatych ludzi, by móc pozwolić sobie na turystyczną wycieczkę po Krawędzi. Chociaż… Kto w tych czasach był jeszcze biedny?
Gdy Vallian przyznało się w końcu do tolerowania praktyk Derecka Mecka, wywołało to burzę tak silną i gwałtowną, że jedynie ostateczne przekonanie się społeczeństwa o częściowej trafności jego chorych teorii uchroniło świat od kolejnej wojny. Wojny, której i tak nie wygrałby nikt, oprócz Vallian Industries.
Na całym globie ocalało jedynie kilka miejsc, gdzie gleba była jeszcze w stanie urodzić jakiekolwiek owoce, zboża czy chociażby źdźbło trawy. Wysuszone pola, strawione zarazą plony, zniekształcone wpływem Krateru zwierzęta. Woda w morzach i oceanach najdłużej opierały się jego mocy. W cztery lata po Zdarzeniu, nawet największe akweny w świetle słońca błyszczały czerwienią. Krater zaczynał wpływać na zjawiska pogodowe. Na przemian ochładzał i ocieplał klimat, powodował monstrualne tsunami i trzęsienia ziemi, nienaturalnie przedłużał okres wegetacyjny ocalałych od jego specyficznego wpływu roślin zbijając z pantałyku najwybitniejszych uczonych. Z czasem zachęcał coraz bardziej do eksploracji swoich głębszych partii, ukazując kolejnym pokoleniom odkrywców ponurą prawdę.
W miejscu zwłok badaczy, rozszarpanych przez zniekształcone kreatury z Krateru wyrastały nieznane ludzkości rośliny. Z czasem Krater zaczął eliminować swoich nieostrożnych gości w o wiele bardziej widowiskowy sposób. Teoria o wykazywaniu oznak życia w najróżniejszych przejawach działalności Krateru nabywała nowej mocy, po tym jak ludzi miażdżyły skały gnane przez potężne huragany i rozrywały tajemnicze wyładowania atmosferyczne smagające zalegające nad nim chmury. Zjawiska te co pewien czas ustępowały, jakby w oczekiwaniu na reakcję. Gdy takowej nie było, Krater ponawiał swoje niszczycielskie działanie, piętrząc domysły oraz teorie. Krew, wnętrzności, nawet kości były systematycznie wchłaniane przez zmutowaną glebę i zastępowane przez twory roślinne i inne materiały, do tej pory znajdowane zakopane w grubej warstwie cuchnącego węglem popiołu, w ilości mniejszej niż śladowe.
Stopniowo Kraterem zaczęło interesować się więcej ludzi. Dereck Meck nie był jedynym mącicielem, który skorzystał z wiedzy Vallian Industries organizując krwawy Siew na własną rękę. Stopniowo tacy jak on, inteligentni manipulatorzy wyklęci przez społeczeństwo uczyli się przekształcać owe twory w bardziej przydatne ludziom rzeczy. Posocznica, jak ją później nazwano, rosła na ludzkiej krwi niczym żyto i pszenica stymulowane najlepszymi nawozami. Bez wody, bez słońca, którego promienie ledwo mogły prześlizgnąć się przez chmury pyłu, poiła się krwią i karmiła ziemią Krateru, w nieznany ludziom sposób przebijając jej twardą, popękaną powierzchnię i rosła, sięgając wzrostu wzgórz fałdujących ten niegościnny krajobraz. Walki gladiatorów, masowe obrzędy, rytualne zabójstwa… Ludzie głodowali, zachód pogrążał się w nędzy, wschód stopniowo chylił się ku upadkowi. Vallian próbowało okiełznać kryzys. Padały strzały i trupy. A Krater sycił się okrucieństwem, które wywołał, zwracając krocie w zamian za każdą ofiarę złożoną na ołtarzu swojego wiecznie głodnego brzuszyska. Staczano o te wytwory nieznanej natury prawdziwe bitwy, niczym ze średniowiecznych podań. Kierownictwo Vallian Industries, szybko dostrzegło w tym złoty interes, budując na zgliszczach cywilizacji stabilną pozycję organizatora brutalnych i specyficznych w swej naturze bojów. Po kilku szalonych, skąpanych w krwi latach pod znakiem okrutnego barbarzyństwa i wzajemnych oskarżeń, zaczęto respektować pozycję firmy ze względu na jej nieograniczone możliwości technologiczne, doświadczenie oraz kontakty z tajemniczymi Siewcami, którzy zdawali się coraz bardziej kontrolować Krater i jego demoniczną naturę, sami stanowiąc największą zagadkę sukcesu korporacji. Dziś Krater nie potrzebował ofiar, rytuałów ani ekstremistów. Vallian, obracając biliardami, ofiarowało każdemu, kto się do nich zgłosił olbrzymie profity. Ludzie powracający z boju za Krawędzią otrzymywali wszystko. Wszystko. Nędzę i patologię przekonwertowano w bogactwo i rutynę, a świat stojący na krawędzi zagłady za sprawą Krateru, dzięki niemu zapewnił sobie ewolucyjny skok, jednakże okupiony bolesnym, światopoglądowym szokiem. Ludzie stali się nieczuli i milczący, zamknięci w sobie. Setki, tysiące, miliony pustych powłok przemierzających swoje zamglone Miasta. Żyli z dnia na dzień, nie licząc dni i nieprzespanych nocy.
Ryk silników zwiastował ponowne obniżenie pułapu. Pasy krzyżujące się na mojej piersi przestały aż tak cisnąć, poduszkowiec zwalniał, a ja po chwili ujrzałem dlaczego.
Ponad horyzontem widzianym dokładnie przez szklane zadaszenie wznosiły się molochy z dymu i pyłu. Kominy brunatnych chmur. Wzdęte, opasłe brzuszyska ku którym nieubłagalnie zmierzaliśmy razem z kilkoma innymi pojazdami wynurzającymi się z mgiełki zalegającej tuż przy szarej ziemi. Dwa długie, czarne i błyszczące niczym opancerzone żuki transportowce ochotników gotowych na Siew wolno i dostojnie sunęły wzdłuż pasażu wzgórz upstrzonych ostrymi, przypominającymi kły olbrzymiego monstrum skałami. Fałdy szarego piachu przetaczały się po spękanym, jałowym gruncie w przeciwnym kierunku do zatopionego w ciemnych chmurach horyzontu. Poduszkowiec po chwili przyspieszył, wysuwając się na ostatnią prostą przed przekroczeniem Krawędzi.
Nigdy nie podróżowałem poduszkowcem, zawsze od tego wyniszczonego, bezbarwnego świata odgradzał mnie solidny pancerz transportowca, a zamiast nikłego słońca widziałem światło diod i lamp. Chciwie chłonąłem więc widok tytanicznej kurzawy, z której zaczęły wyrastać pierwsze wysmukłe, najeżone antenami wieże – zabudowania niezaprzeczalnie należące do Vallian Industries. Pomiędzy nami a ziemią widziałem inne opancerzone wozy i niewyraźne ludzkie sylwetki zbrojnej straży granicznej. Najemnicy korporacji patrolowali Krawędź dzień i noc, a olbrzymie działa obwiązane opasłymi, metalowymi linami niewiadomego mi użytku oraz przeznaczenia, celowały prosto w paszczę potwora, w którą w tej chwili wlatywaliśmy. Zrobiło się ciemno, potem jeszcze ciemniej. O szklany dach zaczął dudnić wiatr szatkujący blachę poduszkowca ostrym żwirem. Brunatne chmury zamknęły się wokół nas, zalśniły niebieskie diody, z głośników ulał się szum, potem spokojny głos pilota. Za chwilę będziemy na miejscu.
W niemal czarnej kurzawie majaczyło więcej ostrych wież i ogromnych kopuł, obleczonych niewiarygodnie wytrzymałą zbroją, wiecznie biczowaną przez huraganową bramę Krateru. Stopniowo zaczęło się przejaśniać, a bura kurzawa – ustępować miejsca szaremu, doskonale znanemu mi krajobrazowi. Wyrastające z ziemi miasto wież, magazynów, kopuł, las czerwonych kryształów, wielkich jak drzewa, szpikujących poszarzałe, niskie wzgórza, na których wznosiła się wschodnia baza korporacji. Poczułem zapach węgla, przeszył mnie dreszcz. Nie obawiałem się kolejnego ataku, wiedziałem, że tutaj to niemożliwe.
Byłem w domu.
-----------------------------
– Proszę, niech pan spocznie.
Damien Luftfain wskazał na krzesło, sam zajął miejsce za biurkiem skręconym z błyszczącego w świetle LEDowej lampy metalu. Bazę podłączono do prądu. Tu, tak blisko Krawędzi miało to jeszcze jakiś sens. Pomieszczenie było sterylnie czyste, dziwnie przytulne, mimo braku innych ozdób, niż abstrakcyjny obraz wiszący za plecami szefa Korpusu Ekspedycyjnego. I ciche, czego nie można było powiedzieć o otaczającym budynek terenie, wypełnionym ogłuszającym jękiem przewalającego się kilometr nad nami brunatnego huraganu.
Luftfain miał na sobie garnitur. Gładki i bardzo prosty, szary, spływający aż do czarnego paska krawat, pod spodem nosił śnieżnobiałą koszulę, złote spinki. Skórę orała mu pajęczyna cienkich, ledwo widocznych zmarszczek. Zawiła plątanina otaczała usta, oczy skryte za wielkimi, okrągłymi szkłami, zmarszczone w uwadze czoło, pełzła po długich palcach spoczywających na blacie, znikała za odstającymi od pociągłej twarzy uszami. Czarne włosy przetkane siwizną zaczesał do tyłu, idealny przedziałek. Nie był stary. Tylko jakby wysuszony. Przed nim leżał pęk spiętych niebieskim spinaczem kartek.
Uśmiechnął się, sprawiał wrażenie miłego, jakby bardzo zależało mu na załatwieniu ważnej sprawy, zrobieniu dobrego wrażenia. Nie wiedziałem, nie domyślałem się na czym ta sprawa, czy przysługa, o czym wspomniał tuż przy wejściu miała polegać. Do czasu.
– Pojawiły się opinie, że starania polegające na odsunięciu pana od dalszego wykonywania Siewu są niezgodne z Prawami i statutem korporacji – Luftfain przerwał grobową ciszę zalegającą w pomieszczeniu. Miał nieco ochrypły głos. Słaby, gasnący. Jakby pomimo bliskości tylu dobrodziejstw pochodzących z Krateru, konsekwentnie ich sobie odmawiał. Dlaczego? Nie odważyłem się zapytać – Postanowiłem jednak, że moja… nasza propozycja dla pana zostanie mimo wszystko złożona. I, że to pan podejmie ostateczną decyzję.
– Nie przyjechałem tu na Siew – odparłem zachowawczo, wpatrzony w srebrzystą powierzchnię biurka – Nie pracuję dla Vallian. Nie wiem co się dzieje… – potarłem twarz – Jakimikolwiek wyjaśnieniami uraczy mnie korporacja, będę jej dozgonnie wdzięczny. Dostałem pismo, stawiłem się.
– Jak pan sobie wyobrażał nasze spotkanie?
– Nie wyobrażałem sobie go. Po prostu… Miało się odbyć. I tyle.
– Zależało mi, żebyśmy spotkali się jak najszybciej. Jeśli jest pan zmęczony…
– Jestem. Mniemam jednak, że ma pan dobry powód, żeby szybko uporać się z tym, co zamierza. Poduszkowiec wciąż stoi. To na mnie czeka, prawda?
– Tak. W razie, gdyby nie przyjął pan propozycji.
– To coś ważnego.
– Bardzo.
– Proszę mi dać chwilę.
– Nie mogę – Luftfain zagryzł wargę, zmiął pęk kartek – Nie mogę. Im szybciej się pan zdecyduje, tym lepiej dla nas, dla pana. Zawsze może pan odmówić. Proszę mieć na uwadze, że mimo wszystko… Nie jest pan więźniem.
– Chryste, co to takiego? Jestem… Byłem…
– Trepem z mieczem na plecach. Tak, wielokrotnie wspominał pan to w rozmowach z naszymi przedstawicielami. Nie angażował się pan ani w sprawy korporacji, ani w eksplorację Krateru, wszystko to wiem. Tym dziwniej mi się z panem dzisiaj rozmawia. Tym gorzej się z tym wszystkim czuję.
Luftfain zdjął jeden ze spinaczy, poukładał kartki na biurku. Zmarszczył czoło, gdy wejrzał w jedną z nich.
– Pracuje dla nas pana znajoma, prawda?
– Tak.
– Wspominała o czymś, co pana zaniepokoiło?
– Mówiła bardzo mgliście. Krater… ulega zmianie, zmienia się… Tak to określiła.
– Coś jeszcze?
– Nie przypominam sobie.
Luftfain mruknął coś pod nosem, poprawił szkła, nabrał powietrza.
– Czy w trakcie pańskich… ekspedycji, zadań… Bitew, jakkolwiek zwykł pan to nazywać, a za każdym razem robił pan to inaczej – wskazał kolejną kartkę, zapisaną od góry do dołu – natknął się pan na zdarzenie… odmienne od innych, których doświadczał do tamtej pory?
Milczałem, zbierałem myśli. Cisza usypiała umysł, zaklejała usta.
– Nie wydaje mi się.
– Proszę sobie przypomnieć.
– Co mam sobie przypomnieć? O co tu chodzi?
Luftfain zrobił dziwną minę. Kluczył, szukał gruntu. Bał się skoku do wody, który mógł go utopić. Widziałem to wyraźnie. Byłem rozdrażniony, chciałem wyjść, zaczerpnąć powietrza, choćby był nim wiatr przesycony piaskiem, pyłem i popiołem.
– Dwa Siewy temu odbywał pan… bitwę w Sektorze Trzecim – Luftfain błyskawicznie odczytał znaczenie i powagę nuty zniecierpliwienia brzmiącej w moim głosie. Odłożył kartki, oparł się o krzesło. Patrzył błyszczącymi szkłami prosto w moje oczy – To był kolejny pański Sektor, stał się pan… legendą, dziwem. Jednym z najlepszych. Czy kiedykolwiek był pan chociaż ranny?
– Nie pamiętam.
– Nie. Nie był pan.
– Staraliście się to zmienić?
– Nikt z Organizatorów nie pragnął pańskiej śmierci. Jedyne nasze starania, jak pan to ujął, opierały się na zbadaniu fenomenu pańskiej… niezniszczalności.
– Szczęście, przypadek, umiejętności.
– Też tak uważaliśmy. Do czasu. Sektor Trzeci, wracając do tematu, pamięta pan?
– Nie bardzo.
– Analityk zadawał wtedy szereg dziwnych pytań.
Pociągnąłem nosem, prześlizgnąłem wzrokiem po ścianach. W końcu przytaknąłem.
– Ponoć się zgubiłem – powiedziałem – Nic wielkiego, zdarza się. To był ciężki bój, bardzo… owocny, jak się dowiedziałem później. Widoczność bliska zeru, bardzo silny wiatr. Zszedłem między skały.
– Zgubił się pan… – powtórzył – Luftfain – Pamięta na jak długo?
– Godzina? Może dwie – przeczesałem palcami włosy – Tak, dwie godziny, nie więcej.
– Co pan z tego pamięta? – szef Korpusu wydawał się być podniecony. Zdziwiło mnie to.
– Jak już wspomniałem, niewiele. Szara mgła, bardzo silny wiatr, piach sypał mi się do oczu. Popełniłem jakiś błąd? Zaszedłem w miejsce, w które nie powinienem zajść?
– Właściwie trafił pan w sedno.
– Nie rozumiem.
– Za chwilę, mam nadzieję, pojmie pan to samo, co i ja, tuż po przeanalizowaniu danych z czujników, które wykorzystujemy chociażby do przekazywania kodowanych transmisji poza Krawędź – Luftfain spojrzał na mnie interesująco, podając następną z rozłożonych na blacie kartek. Raport z jednej z potyczek, „Sektor III” widniało w nagłówku – A później wspólnie zastanowimy się co z tym wszystkim zrobić.
Zerknąłem nieufnie na mojego rozmówcę. Potem wejrzałem w ciąg danych na dokumencie. Dane uczestników Siewu. Szczegółowy scenopis wydarzeń, analiza taktyki, profile psychologiczne skreślone na podstawie zachowań, nie sądziłem, że coś takiego w ogóle powstaje. Pod moimi danymi widniała adnotacja ciut obszerniejsza, niż przy innych nazwiskach. Czas przebywania poza transportem. Niektórzy kilka sekund, obok identyczny czas zgonu. Rekordziści godzinę, pamiętam, że trwało to bardzo długo. Bardzo. Upewniłem się jeszcze raz. Godzina, dwie… Pięć? To godziny. Przed nim widniały dni.
– Coś… Coś się nie zgadza – podniosłem wzrok na Luftfaina. Wyraz twarzy szefa Korpusu świadczył o czymś innym.
– Według czujników na pancerzu i danych zsyłanych do bazy korporacji spędził pan w tych skałach nie godzinę, ani dwie, tylko dwa dni, pięć godzin i osiem minut.
– Może coś się posuło.
– Czyżby? Pamięta pan coś jeszcze? Gdzie pana znaleźliśmy?
– Niedaleko, prawda? Nie ruszałem się z miejsca.
– Pan został znaleziony czterysta mil dalej, na drugim krańcu Pół. Przez transport przeciwległej bazy.
– Bzdury.
– Przez dwa dni pokonał pan w poprzek cały Krater.
– Doskonale pamiętam, że wszystko trwało nie więcej, niż…
– Mimo, że szukaliśmy dokładnie tam, gdzie wskazywał radar. Był pan w tym miejscu przez ponad dwa dni, choć pana… nie było.
– Chryste…
– Nagle pojawił się pan z drugiej strony. Pstryk i już.
– Zaraz… Chyba nie można pokonać Krateru przechodząc przez jego środek…? – rzuciłem kartką o blat stołu. Nic nie zrozumiałem.
– To kolejna ciekawostka – odparł Luftfain – Słusznie, jak dotąd nam się to nie udało. Musieliśmy okrążać Krater, z przyczyn nie do końca przez nas pojętych. Najdłuższa ekspedycja trwała dwa tygodnie, dokładnie czternaście dni. To było dawno temu. Jeszcze przed pańskim uczestnictwem w Siewach. Nasz pojazd miał dotrzeć z tej bazy do dokładnie przeciwległej, Zachodniej. Lot według geografów Pól powinien trwać… dwa dni? Burze, wiatr, przeszkody, to normalne, gdyby utknęli, na przykład na skałach, rozbili się, spadli w popiół. Nie zrobili tego. Przez czternaście dni. Bez chwili przerwy pruli przed siebie. Ze znaczną szybkością. Utrzymując kurs, meldując się co pięć minut. Gdy dotarli do Sektora Trzeciego, radar zatrzymał się. Pytaliśmy o usterkę, ale nie, załoga utrzymywała, że cały czas lecą, pędzą do przodu. Radar ani drgnął, Mimo ekspedycji ratowniczej wysłanej w to miejsce, nie znaleźliśmy niczego. A oni wciąż poruszali się naprzód. Po czternastu dniach zawrócili. Droga powrotna trwała kilka godzin.
– Słucham?
– Dokładnie tyle, ile z punktu, w którym przystanął punkt na radarze.
Zamilkł, celował na mnie swoim szklanym spojrzeniem.
– Krater nie przepuścił przez swoje serce nikogo, prócz pana – powiedział w końcu.
Słuchałem z wzrokiem wbitym w abstrakcyjne malowidło.
– Byłem, w środku? – spytałem – Wewnątrz Krateru? Jak? Pamiętam, że…
– Był pan wewnątrz w każdym znaczeniu tego słowa – szef Korpusu pochylił się nad biurkiem.
– Tkwiłem w jednym miejscu. Nie ruszałem się, nie mogłem więc…
Wzrok Luftfaina przebijał mnie na wylot.
– Chcecie, żebym tym razem szedł dalej. Prawda? – szepnąłem.
Pokiwał głową.
– Być może przyniesie to… pewne odpowiedzi.
– Dlaczego teraz? – spytałem, czując jak pocą mi się dłonie – Dlaczego teraz, a nie poprzedniego Siewu…? Dlaczego wtedy to się nie wydarzyło?
– Siewcy analizowali przypadek. Byli w kropce. Oni – Luftfain poprawił okulary – Pamięta pan, jak poprzedni Siew odbył się w nieco innym terminie? Opóźniliśmy go ze względu na pańską osobę. Chcieliśmy zbadać reakcję Krateru.
– I co się wydarzyło?
– Wyszli sprawdzić, gdzie się pan podziewa.
– Kto wyszedł, do cholery?
– To chcemy ustalić. Najlepiej jak najszybciej.
– Nie pojmuję z tego ani słowa.
– Z Krateru powychodziło setki humanoidalnych istot głośno domagając się pańskiej obecności.
Jaja.
– Pan sobie ze mnie żartuje? – warknąłem.
– A wyglądam, jakbym to robił? – odparł śmiertelnie poważny Luftfain – Transportowce, bazy… Wszystkie nasze budynki i faktorie otoczyły… nie wiem, brodate dziwolągi postury i wzrostu goryla, komunikując się z nami w najróżniejszy sposób… Wykryliśmy słowa w siedmiu różnych językach, naszych, ludzkich językach. Wykrzykiwały je. Bazgrały na kamieniach wiadomości, wybijały rytm o metalowe rury.
– Nie, to trochę nienormalne.
– Co jest według pana nienormalne?
– Cała to rozmowa.
– Od jak dawna zmaga się pan ze swoją przypadłością?
– Słucham?
– Czuje pan aromat… węgla jak pan to określił, mimo, że wytwory krateru nie mają z węglem nic wspólnego. Drgawki, omdlenia.
– Chwila…
– Przed tegorocznym Siewem też kilku zauważyliśmy.
– Przecież Krater… Żadnych ludzi…
– Nie wiem, czy są to ludzie. Nie wyglądają na nich.
– A Siewcy? Muszą coś wiedzieć.
– W tym roku istoty z Krateru zamordowały już dwóch Siewców. Znów, domagając się, sądząc z haseł, które wypisywały na okolicznych skałach i kamieniach, pańskiego powrotu. Mam powody przypuszczać, że będziemy następni. Najemnicy patrolują Krawędź przez całą dobę. Ale nie mam żadnej pewności, że to coś nie przedostanie się na zewnątrz, by pana odszukać.
Zamarłem z dłonią na ustach.
– Nie wiem… Nie wiem co powiedzieć – wyksztusiłem.
Luftfain odłożył okulary, spojrzał na mnie wąskimi, błękitnymi oczami. Już się nie uśmiechał.
– Zamordowały Siewców – powtórzył – rozerwały ich na kawałki, jeśli mam być dokładny. A mimo to dwóch zapragnęło panu towarzyszyć w drodze do Sektora Trzeciego. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak bardzo pragną pojąć co tu się u diabła dzieje. To precedens. Podobne wydarzenia nie miały miejsca jeszcze nigdy w historii naszej działalności.
Pomieszczenie wypełniła nieznośna cisza, dzwoniąca w uszach. Oddychałem powoli, przetrawiając to, co usłyszałem.
– Na nic się jeszcze nie zgodziłem… – powiedziałem powoli, ostrożnie cedząc słowa.
– Wiem – odparł krótko Damien Luftfain – Ale błagam, żeby pan to jednak zrobił, Nizur.
Rozdział 5
Pięły się dumnie w górę, chłostane spopielonym wiatrem. Ocienione brunatną kurzawą, pylistym huraganem, który tego dnia nie przepuszczał ani jednego promyka wschodzącego słońca.
Byliśmy przy tych potężnych, strzelistych skałach wyrastających z pokrytej pyłem ziemi niczym drobiny kurzu, szliśmy w ich cieniu powoli, walcząc z podmuchami wichru skręcającemu ku nam znad pasma wzgórz okalających dolinę. Było zimno, lodowato, wietrznie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że już tego doświadczyłem, kiedyś. Dawno temu.
Siewcy parli do przodu, mimo trudów. Nie mogłem za nimi nadążyć, poruszali się jak zjawy, niemal płynąc ponad szarą, spękaną ziemią pofałdowaną bruzdami i pęknięciami. Falujące za nimi opończe, którymi przykryli swoje niesamowite ciała były brunatne jak huragan ponad naszymi głowami. Podziurawione, szarpane świdrującym tą opuszczoną krainę piach, wypłowiałe. Milczeli. Odwracali się co chwila, patrząc na mnie pustym wzrokiem zza czarnych jak smoła szkieł gogli opasających ich wysuszone twarze. Spod cienia obszernych kapturów wystawały jedynie ostre podbródki, trupioblade i pomarszczone. O metalowe kończyny dzwonił piach. Pazurzaste dłonie ściągały opończe, nie pozwalając mi przyjrzeć się istotom, z którymi przyszło mi podróżować. Towarzyszyli mi już wystarczająco długo, abym przyzwyczaił się do ich obecności. Cichej, lecz odczuwalnej w każdym momencie.
Dowiedziałem się, że ci władcy przemierzali swoje królestwo na piechotę. Że wiatr, pył i skały nie stanowiły przeszkody dla ich wytrzymałych organizmów, a tutejsze zwierzęta i kreatury nie przystępowały do ataku, na swój sposób czcząc i szanując tych wychudłych, półżywych półbogów. Szli zgarbieni, dostojnie wyciągając ręce w stronę zagrożenia. Gdy spinali mechaniczne ścięgna, ucichał wiatr. Przeganiali gestem czworonożne monstra, które wspinały się na skalne półki po to, aby popatrzeć na nas błyskającymi w ciemnościach ślepiami. Spojrzeniem usuwali z drogi kamienie i uschłe strąki Posocznicy. Znaleźliśmy się na Polach.
Podążałem za nimi, otulony w szare szmaty, kaptur i grubą opończę. Szedłem wsłuchany w gwizd wiatru i szczęk minerałowych płyt mojego pancerza. Otulał mnie szczelnie, jak zbroja. Był ciężki, niewiarygodnie ciężki. Nie dano mi żadnej broni.
Siewcy bez słowa ruszyli w mgłę i kurzawę. Poszedłem za nimi, nie licząc kroków ani godzin. Zgodziłem się. Żałowałem, ale się zgodziłem. Nie było już odwrotu.
Mijaliśmy kamienie, spłaszczone i szlifowane wiatrem. Rysy w nieznanych mi językach głosiły wielkie hasła. Skreślone były niedbale, szybko. Szliśmy obok wystających z ziemi totemów uwielbienia. Nie rozumiałem, co takiego ta nieszczęsna, pełna bólu kraina mi zawdzięcza. Czemu tak mnie pragnęła. Próbowałem tłumaczyć to pomyłką, nadmierną interpretacją tajemniczych zjawisk sprzed Siewów. Innością Krateru. Siewcy wędrowali do przodu, w nieznane. Nie wiedziałem gdzie jestem, czułem się zagubiony.
Skały wszędzie wyglądały tak samo, wilcze kły wspinające się ku niebu. Smród, już nawet nie zapach węgla odurzał mnie, drgawki tłumił ciężki minerał, z którego wykuto mój pancerz. Siewcy zatrzymali się, trwali obok siebie przygarbieni, bez słowa patrząc w nicość. Stanąłem obok nich, zadałem pytanie. Nie doczekałem się odpowiedzi. Ściągnąłem kaptur, pozwalając by lodowaty podmuch smagnął mnie po twarzy. Pożałowałem tego, ból rozlał się po skostniałej z zimna skórze. Jeden z Siewców zwrócił ku mnie zmumifikowane oblicze. Drugi wskazał coś na horyzoncie. Wtulając twarz w szary, pachnący brudem szal podążyłem wzrokiem za jego wyciągniętym palcem.
Przed nami rosło czarne wzniesienie. Wiatr rozbijał się o nie usypując u jego podnóża kupę szarego piachu i popiołu. Siewcy ruszyli z miejsca, podążyłem za nimi. Nie zareagowali, kiedy w brunatnych chmurach zakwitł krwisty płomień, świetlna kolumna, pędząc przez nieboskłon i znikając gdzieś w huraganie. Grzmot, świst, skuliłem się w sobie. Musieli odczytać wskaźniki z pancerza, komunikator zabrzęczał, ktoś coś mówił, niewyraźnie. Wyłączyłem go.
Wtedy sobie przypomniałem. Czarne wzniesienie, Sektor Trzeci. Siewcy poruszyli się nerwowo.
Zaalarmowany rozejrzałem się wokół. Wiatr zwalniał. Słabł, piach i pył opadały z nieba jak szary, dziwaczny śnieg, otulając nas grubą, miękką warstwą. Chciałem iść naprzód, ale moi towarzysze nie ruszali się z miejsc. Wkrótce i ja odkryłem, że nie mogę unieść stóp. Widoczność poprawiła się, lecz temperatura malała z każdą sekundą. Lód zaczął pełznąc po ziemi, znacząc ją dziwacznymi wzorami. Poczułem strach.
Pył, popiół. Nasze falujące ubrania. Czas zatrzymał swój bieg, kiedy czarne wniesienie drgnęło i zaczęło się otwierać.
Wyszło ich wielu, zbyt wielu, żebym mógł uciec. Czerwone, okrągłe ślepia zatopione w metalowych czaszkach patrzyły na mnie nieludzko. Krępe, metalowe cielska sunęły ku nam ze zgrzytem, brzmiącym w ciszy jak tysiące dzwonów. Mieli brody, włosy, nogi, ręce, wielkie jak bochny chleba dłonie. Potężną posturę, pancerze, na których lśniły niewiadome mi symbole. Poczułem, jak z każdym ich krokiem drży ziemia, a czarne wzniesienie zaczyna wchłaniać mnie. Pożerać.
Szedłem przez cienisty wąwóz. Czerwień flary rozdzierała ciemności. Dym ciągnął się za mną jak żałobny tren, jednostajny syk zakłócał zastygłą ciszę. Ogniste niebo wisiało nade mną w milczeniu. Mijałem Stwórców Świata, Władców Potępionych. Wiedli za mną pustym spojrzeniem, towarzysząc w drodze ku Czerni.
KONIEC
Uparcie kojarzy mi się to opowiadanie z "Piknikiem na skraju drogi" oraz "Delirium w Tarsys". Daibli wiedzą, skąd wziąl się Krater, podobnie jak diabli wiedzieli, skąd przylecieli Obcy. Ludzie ulegają przemianom, biosfera szaleje, poznawcza bryndza widoczna jak na dłoni, katastrofa coraz bliżej...
Nie nazwę tekstu wtórnym, bo własne skojarzenie nie daje do tego podstaw, poza tym dla nie znających klasyki temat może okazać się świeżym jak chrupiące bułeczki, ale powodów do piania z zachwytu też nie widzę. Można to nazwać powstrzymaniem się od głosu --- częściowym w pewnym sensie, bo wypada, by Autor wiedział chociaż tyle, że ktoś czytał.
To było o pomyśle i fabule, częściowo o protagoniście. Gdy natomiast o realizację chodzi --- nie jest zła. Powiedziałbym, że plasuje się w górnej strefie stanów średnich. Tu i ówdzie jakieś potknięcie, mała niedoróbka się znajdzie, ale nie taka, żeby zgrzytać zębami.
Dzięki za rzeczową, choć nieco... oszczędną opinię. Nie, nie wzorowałem się na żadnym z powyższych opowiadań, ot pomysł z mojej własnej głowy. Ewentualna zbieżność wątków zupełnie przypadkowa. Fajnie byłoby, gdyby ktoś jeszcze wpadł i podzielił się wrażeniami... Także nie wstydzić się!
Kawał tekstu, to też nie dziwota, że czytelników mało. Jak na razie przeczytałem 1 rozdział i o ile pierwsza scena do mnie przemówiła, tak dwie kolejne raczej znudziły. To, co mi się podoba, to warsztat i język, jakimi się posługujesz. Od strony technicznej trudno się do czegokolwiek przyczepić, a to już bardzo dużo. I to właśnie ze względu na tę umiejętność pisania mam zamiar tu jeszcze wrócić. Nie obiecuję, że doczytam do końca, zobaczymy, czy reszta jest ciekawsza od początku.
Poniżej zamieszczam kilka uwag do tekstu:
"- Dostałem kolejny list – powiedział w końcu. Lubiłem go słuchać. Mówił dostojnie, jak król – z gratulacjami." Jeśli chodziło Ci o to, że dostał list z gratulacjami, to lepiej byłoby to zdanie nieco zmienić, gdyż w takiej formie na pierwszy rzut oka nie wiadomo o co chodzi.
"Chcesz przecież zbudować tą chatę, nad jeziorem." zbudować kogo?co? - tę chatę.
"szaro - złote" raczej szaro-złote, po co te spacje?
"znów oparł się półki," nie lepiej 'oprał się o półki'?
Pozdrawiam