- Opowiadanie: pawelczas - Szabla i Płomień: Prawda cz 1

Szabla i Płomień: Prawda cz 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szabla i Płomień: Prawda cz 1

 

 

Zajazd „Pod ubitym zającem” na trakcie z Czechrynia do Kijowa, w przeciwieństwie do wielu innych na Ukrainie, był schludnie utrzymany i jak do tej pory udało mu się uniknąć spalenia, pomimo tego, że graniczył z najbardziej dziką częścią Rzeczypospolitej– Dzikimi Polami. Być może była to zasługa patronatu jednego z magnatów, lecz tego zarówno szlachta, jak i zwykłe chamstwo wiedzieć nie mogło. Pewne za to było to, że ten, kto jest właścicielem karczmy zarabia na gościach nie mało czerwonych, które następnie przeznacza na zachowanie przybytku w dobrej kondycji. Cóż bowiem innego można powiedzieć o posesji, w której nie ma zgniłej deski i obmurowanej u podstaw kamieniami. Był to budynek piętrowy, pokryty strzechą. Przy niej stała stajnia, w której goście mogli pozostawić swoje konie oraz wozy, o które dbali stajenni. W środku było dość chłodno, jednak lato roku pańskiego, 1643, było niezwykle upalne, a więc taki przybytek był niczym oaza na pustyni. Główna sala składała się na nie palony teraz komin, kilka długich ław, lady oraz trzech alkierzów. Osobą prowadzącą karczmę, w przeciwieństwie do wielu innych, nie był żyd, tylko łysy i bardzo kościsty kozak, ubrany w prostą koszulinę i hajdawery. Do pomocy miał trzy służki, dwie z nich korpulentne, ale z dużymi piersiami. Trzecia zaś niezwykle chuda i przez twarz zdawało się, że była córką owego kozaka. O ile ktokolwiek z przebywających osób chciał spoglądać w jej oblicze. W „Pod ubitym zającem” aktualnie nie było chłopstwa, które czyniło swoją powinność na polach swoich panów. W jednym alkierzu przesiadywało właśnie pięciu szlachciców, ubranych w żupany, hajdawery oraz czarne buty, które były oznaką, że nie należeli specjalnie do najbogatszych. W większości uzbrojonych w szable, na których klingach widniał napis „Sigismvndvs III Rex” oraz w popularne w Polsce batorówki. Wszyscy już jednak na tyle spici, by wymyślać zabawy dla zabicia czasu. Jak na przykład „polowanie na wilka” przy użyciu samopałów i wypchanej głowy tego zwierza. Przez karczmę przechodziły huki, najczęściej niecelne lub też trafione w trofea obok. Ostatni stał był jednak celny, co spotkało się z ogólnym entuzjazmem zebranej tam szlachty:

 

– Ha, panie Michale! Iście strzał godny naszych przodków– zakrzyknął jeden z nich, najtęższy, ale i z największym wąsem– ale to wina pewno rozwodnionej gorzały, żeśmy nie trafili. Ech, czemuż ja nie mam czekanika, co by tę mordę kozacką obuszkiem potraktować.

– Panie Krzysztofie, opanujcie że waszą złość, że zezowate oko macie i myli się wam wilk z niedźwiedziem– odpowiedział mężczyzna, którego tęgi nazwał Michałem. Ten– w przeciwieństwie do Krzysztofa, był chudy, ale bardzo wysoki– ale ci powiem, co ci powiem. Ale ci powiem, że rację macie, że alkohol w tym zajeździe jaki otruty musi być. Hejże, kozacze! Przynieście nam jeszcze po flaszce gorzałki, ale teraz nieochrzczonej, bo bizurmanu posmakujecie.

Kozak tylko skłonił się szlachcicom i natychmiast zaczął iść w stronę piwniczki. W tym czasie chudy szlachcic odłożył samopał na stół i podsunął go w stronę kolejnego mężczyzny, tym razem najbardziej ponurego w całym towarzystwie. Nie był on za wysoki i miał całkowicie ogolony łeb. Spojrzał gniewnie w stronę pistoletu, a następnie na podającego go mu:

 

– Nudzi mnie już ta zabawa,panie Michale– rzekł, zakładając ręce na piersi– ale pomysł pana Krzysztofa mi się bardzo podoba i myślę, że nic się nie stanie, jak pociachamy sobie kozaka szabelkami.

– Tfu, panie Andrzeju– odpowiedział mu siedzący koło niego szlachcic, uderzając o stół– broń chcecie sobie stępić na tym tępim łbie.

 

Po karczmie przeszła po raz kolejny salwa rubasznego śmiechu już wszystkich zebranych mężczyzn. Po chwili jednak wszystko ucichło, w chwili, gdy kozak wyszedł z piwnicy z flaszkami wódki:

 

– Pan Stanisław ma rację– przyznał kolejny z piątki, tym razem najbardziej barczysty– szable swą zostaw na przeciwnika, na którego nie szkoda będzie stali. A jeśli kozak raz jeszcze przykozaczy, to jego główka spocznie na tacy!

 

Po chwili wyszczerzył zęby, słuchając śmiechy towarzyszy. Sam zaś sięgnął po samopał i bardzo niepewną ręką zaczął go czyścić i ładować ponownie. Przymykając jedno oko bardzo chwiejnym ruchem ręki starał się wycelować w wilka:

 

– Idę o czerwońca, że trafię w sam nos. Jeślim tego nie zrobię, tom nie jest Wężowski!- zakrzyknął, wystawiając język, by się bardziej skupić

 

Pośród szlachciców doszło do chwili skupienia, spoglądając tylko na rękę pana Wężowskiego i na chwilę, gdy wystrzeli. Nie minęło nawet pięć sekund, gdy z samopału wyleciała kula, która trafiła jednak ścianę. Czwórka mężczyzn po raz kolejny zaczęła się śmiać, a w międzyczasie podeszła jedna ze służek, stawiając przed szlachtą zamówioną gorzałę. Krzysztof, pomimo tego, że najstarszy, to i najbardziej chutliwy, uszczypnął dziewkę w pośladek, a następnie klepnął. Po chwili spojrzał na strzelającego mężczyznę, który ze zdenerwowaniem na twarzy, odkładał pistolet:

 

– I co, panie Adamie? Żeście już nie Wężowki ino Zezwski!

– Ja wam dam Zezowskiego, panie Kalina…– rzekł, już o wiele bardziej zdenerwowany szlachcic, sięgający powili do szabli.

 

Wiszący już w powietrzu pojedynek przerwało na szczęście otwierane właśnie drzwi, przez które do zajazdu weszły dwie postacie. Pierwsza z nich, był to szlachcic, średniego wzrostu, jeszcze dość młody, choć już miał dobrze zadbane wąsy. Włosy miał czarne, lecz obcięte krótko. Ubrany był w beżowy kontusz, błękitno– czerwony żupan, hajdawery oraz wysokie, czarne buty. W dłoni trzymał czapkę z orlimi piórami, zaś za pasem zwisała czarna pochwa wraz z szablą husarską– przedmiotem, który był najczęściej w posiadaniu albo bardzo wprawnych szermierzy albo towarzyszy ciężkich znaków, jak husarze czy też pancerni. Drugi osobnik był zdecydowanie bardziej dziwaczny od szlachcica, który właśnie wszedł. Już na pierwszy rzut oka dało się w nim rozpoznać pludraka, nawet nie po stroju, ale po trójkątnej bródce i krótkich wąsach. Na głowie miał kapelusz z szerokim rondem i piórami, zaś spod niej wystawały długie, rude włosy. Sam mężczyzna był ubrany na modłę zachodnią– czarną kamizelkę, białą koszulkę z koronkami, obcisłe spodnie oraz wysokie buty. Przez ramię miał przewieszoną czarną pelerynę, zaś przy pasie rapier, zwany też przez szlachtę polską „rożnem”. Szlachcic ukłonił się w stronę przebywających gości, ci zaś odpowiedzieli skinięciem głową. W chwili, gdy „fircyk” ściągnął czapkę i ukłonił się dworsko, szlachcice nic nie odpowiedzieli ani nie zrobili żadnego ruchu. Zasiedli w jednym z alkierzy. Gdy już spoczęli, ubrany po polsku mężczyzna zakrzyknął po rusku w stronę kozaka:

 

– Hej, kozacze! Wina przedniego dla mnie i mojego kompana!

 

Kozak ponownie ukłonił się i zszedł do piwnicy po trunki. W tym samym czasie piątka szlachciców spoglądałaz zaciekawieniem w stronę dwóch nowo przybyłych szlachciców. Najwięcej iskier było w oczach pana Andrzeja, który baczył na czarną szablicę przybysza. W swoim województwie słynął jako jeden z największych rębajłów i nie raz już za morderstwa dostał pozwy sądowe, na które jednak się nie stawił. Był świadom, że coraz bliżej było mu do infamii, czym jednak kompletnie się nie przejmował. Wszak nie było bardziej znamienitego szermierza od niego, a przynajmniej w jego województwie. Jako najbardziej trzeźwy ze wszystkich, powstał z miejsca, chcąc iść w stronę przybyłej kompanii, jednak jego dalsze zamierzenia spotkały się z silną ręką pana Stanisława:

 

– A wy gdzie, panie Andrzeju, ha? Zaczepki znowu szukamy, bo się nudzi? Nie zapominajcie, że jeszcze dziś dzień ruszyć musimy dalej w drogę i pozwolić sobie nie możemy na marnotrastwo sił.

– Macie racje, panie Krzysztofie– odpowiedział rębajło, ponownie siadając przy stole i zmieniając ton na bardziej donośny– wszakoż to tchórz i podejść się sam boi, bo pilnować swojego pludry musi.

– Ano– załapał zaczepkę pan Wężowski, spoglądając na Michała we wrednym uśmiechu– pewno to jakiś sodomita, skoro się razem trzymają.

 

Żaden jednak ze szlachciców siedzących niedalekim alkierzu nie zareagowało, tylko spokojnie i cicho ze sobą rozmawiali. W chwili, gdy chuda służka przyniosła miód do ich stołu, ci tylko skinęli głową i ponownie wrócili do rozmowy. Zaś pan Michał ciągnął dalej:

 

– Patrzcie no, panowie bracia. Chudzina chudzinom przyniosła napitek. Jeno się przeznaczenie tak zgrało. A może to rodzina?

– Oj zamknijcie się, panie Andrzeju– powiedział pan Krzysztof, nalewając sobie do pucharu gorzałki– wy tylko byście burdy i bury wszczynali. Azali to dobrzy ludzie są, zostawcie ich w spokoju.

 

Aby ostudzić zapały szlachcica, tęgi mężczyzna podał w jego stronę napitek. Łysy jednak odsunął go od siebie i natychmiast powstał z miejsca, a zaraz za nim pan Adam, będący jego najbliższym kompanem i nie pierwszy raz stawając wraz z nim do szabel. Odtrącając przechodzącą niedaleko służkę, podeszli do stołu, przy którym siedział ów szlachcic z cudzoziemcem. Zaraz potem pozostała trójka powstała z miejsca i zaczęła się zbliżać w tamtym kierunku. W tym samym czasie pan Andrzej ruchem ręki odtrącił kubek z miodem szlachcica z czarną szablą. Pan Wężowski, trzymając rękę za pas, spoglądał dumnie na tę scenę. Po chwili rębajło zagaił gniewnie:

 

– A cóż to, panie szlachcic? Wylaliście miód, zacny półtorak. A może już wam nasze polskie napitki nie smakują i wolicie te pludrackie ścierwa, co powstają z sodomii?

 

Na te słowa cudzoziemiec powstał z miejsca, lecz jego towarzysz szlachcic uspokoił go ręką:

 

– Zostaw go Thomas…– rzekł spokojnie. W jego głosie dało się wyczuć ruski akcent, co było dowodem na to, że nie pochodził z korony– Nie wiem, kim jesteście panie szlachcic i czego chcecie, lecz jeśli na szable chcecie mnie wyzwać bądź pana White’a– droga wolna.

– Patrzcie, no, panowie bracia!- zakrzyknął zadowolony pan Andrzej, obracając się do swoich towarzyszy i otwierając ręce szeroko– a jednak nie taki tchórz, jakiego gośmy malowali!

 

Zaraz po tych słowach, wykonał obrót do siedzących jeszcze dwóch szlachciców, uderzając o stół:

 

– Pewno, że staję, panie szlachcic– odpowiedział gniewnie, a w tym samym czasie powstał i mężczyzna z czarną szablicą.

– To tyś mnie wyzwał, psi synu. Biorę pana White’a i twoich kompanów na świadków– odpowiedział, wąsem poruszając.

– Jako żywo!- zakrzyknął pan Krzysztof, podchodząc ostatecznie do owej dwójki– lecz burd nie róbcie w karczmie, ino przed nią wyjdźcie. Hejże, Kozacze! Dawaj miodu, bo tu na co patrzeć będzie

 

**

 

 

Poletko przed zajazdem łączyło się zaraz gościńcem, więc nie było specjalnie duże. Pod nogami oraz kopytami znajdował się zwykły piasek, zazwyczaj dość dobrze ubity, jednak w lato– suchy i kruchy, przez co ciężko było się poruszać. Wedle słońca było gdzieś dwie godziny po południu, a na niebie nie było żadnej chmurki. W chwili, gdy szlachcice wyszli z chłodnej sali, musieli porozpinać swoje żupany i wycierać głowy z potu. Pan Krzysztof podszedł do szlachcica z czarną szablą i wziął od niego kontusz oraz pochwę, z której wyciągnął szablę husarską:

 

– Posłuchaj mnie, asan– rzekł po chwili tęgi szlachcic– może jednak z pola ustąp. Nie masz większego rębajły nad pana Andrzeja Kwiatowskiego, herbu Odyniec. Widział ja go w walce– tęgi żołnierz, ale i morderca straszliwy.

– Dziękuje waść za dobrą radę– odpowiedział szlachcic, rozpinając guziki żupanu– nie mniej za obelgę muszę naciąć temu szlachetce jaką bliznę, by wiedział przez kogo została ona uczyniona.

 

Zaraz po tym wykonał kilka młynków swoją szablą i podszedł do pana White’a, który tylko ściągnął kapelusz i ukłonił się. Szlachcic odpowiedział mu tym samym i stanął naprzeciwko pana Andrzeja, który wykonywał pokazy mieczem. Wokół niego zebrali się cała kompania, za wyjątkiem pana Krzysztofa, który pozostał przy Rusinie. Pan Kwiatowski zaprzestał popisów i skierował tępą końcówkę szabli w stronę swojego przeciwnika:

 

– Powiedzcie kim jesteście, by mój towarzysz mógł na was epitafium na waszym grobie napisać– odpowiedział butnie.

– Jam jest Juri Abrankov Ivanowic, herbu Dwa Dęby– odpowiedział mu Rusin, stając w pozycji przygotowanej do przycięcia oraz zadania ciosu.

 

Pan Andrzej poruszył tylko wąsem i uśmiechnął się. Co prawda nigdy nie słyszał o takim nazwisku i herbie, lecz uznał to akurat za dobry znak, gdyż mógł być to po prostu chłop, co udaje szlachcica. A dlatego taka śmierć była by niezwykle łaskawa. Po chwili jednak rozpoczął pojedynek, a zaraz za nim szykował się już od osłony Rusin. Nie wykorzystując na razie swoich forteli wykonał proste cięcie w stronę korpusu, przed którym nawet najmniej biegły szermierz potrafił się obronić. Tak też się stało i klingi skrzyżowały się. Juri wykorzystał manewr przeciwnika do zjechania po szabli przeciwnika i wykonania błyskawicznej riposty w nogi oponenta. Pan Kwiatokowski widząc to, wykonał krok do tyłu, by mieć większe pole do manewru i możliwość wykonania osłony, która oczywiście okazał się być skuteczna. W myślach rębajły pojawiły się pewne wątpliwości do tego, czy będzie taki pewny zwycięstwa. Jednak szybko odrzucił je od siebie i zdał sobie sprawę, że jeśli go pokona, jego reputacja będzie jeszcze większa. Ma przecież kompanów, którzy potwierdzą jego słowa. Na razie jednak oddał przewagę swojemu przeciwnikowi, którą musi z powrotem odzyskać. Starał się uderzyć z nadgarstka w rękę przeciwnika, jednak ten się bez problemu osłonił zwykłą zastawą. Pan Andrzej ponownie pokręcił wąsem, zmuszając się do wykonania kolejnego kroku do tyłu, by zachować dystans. Nie potrafił znaleźć punktu, w którym Juri nie potrafił się osłonić. Musiał skorzystać fortelu, którego pewnego razu nauczył się od pewnego Tatara. Uderzenie polegało na uderzeniem w pierś i przejechaniem przez całe ciało piórem szabli. Może i mało skuteczne, lecz przeciwnik na pewien czas będzie osłabiony. Wszystko było by w porządku, gdyby nie to, że pan Ivanowic wykonał niezwykle zręczne odbicie szabli i przez to szabla pana Kwiatowskiego odskoczyła do tyłu, wraz z nim. Lecz nie tylko on. Odbicie było n tyle silne, że i rusin musiał się cofnąć, wykorzystując jednak chwilową dezorientację przeciwnika. Miał zamiar wykonać zwyczajne cięcie w prawy bark swojego oponenta, lecz ten wiedział, że chce go zmusić do ponownego cofnięcia się. Pan Andrzej wykorzystał swoją szybkość reakcji do wykonania manewru zwanego przez szermierzy wyprzedzeniem. Była to odpowiedź na cios ciosem, bez wykonania obrony. W wykonaniu sprawnego szermierza mogło być to ostatnie cięcie w walce. W chwili, gdy Rusin miał uderzyć szablą w prawe ramię Kwiatkowiskiego, ten wykonując wypad chciał uderzyć w lewy bok. Widząc to, Juri zrezygnował z ataku i zasłonił się szablą, ponownie krzyżując klingi. Gdyby cios rębajły doszedł by do celu, być może szlachcic byłby już martwy lub ciężko ranny, gdyż w chwili uderzenia klingi o klingę posypały się iskry. Pomagając sobie obiema rękami, pan Kwiatkowski odrzucił szablę oraz pana Ivanowica do tyłu o kilka kroków, niwelując tym samym swoje straty w krokach. Rębajło dotknął swojej głowy, czując uderzające na niego gorącz z nieba oraz lecący z rowków pot. Robił się powoli zmęczony tym pojedynkiem, lecz nie dlatego, że jego przeciwnik to dobry szermierz, lecz ze względu na pogodę. Niedługo potem poczuł się mokry na całym ciele. W oddali usłyszał tent kopyt o ziemię, lecz nie zadał sobie czasu, by zobaczyć któż to jedzie. Jego wzrok skupił się na równie spoconej twarzy swego oponenta, choć zdecydowanie spokojniejszą. Zdawało się, że Juri dał rębajle możliwość ataku, z czego też skorzystał, wykonując proste cięcie w korpus swojego przeciwnika, robiąc jednak przy tym krok do przodu i odsłaniając się trochę. Na to czekał tylko pan Ivanowic. Wykonując skuteczną zastawę, zjechał swoją klingę po szabli przeciwnika i nagle puszczając ją, ciął mocno w pierś. Kontratak okazał się udany i był na tyle mocny, by pan Andrzej puścił szablę z dłoni i z zakrawionym ubraniem padł na ziemię. Pojedynek był skończony.

 

Towarzysze pana Kwiatkowskiego, w chwili, gdy upadł ich towarzysz wytrzeszczyli oczy ze zdziwienia. Po raz pierwszy widzieli, że jego kompan przegrał pojedynek z byle przyjezdnym szlachetką z Rusi. Po kilku chwilach, gdy otrząsnęli się ze zdumienia, podbiegli do swojego towarzysza. Wszyscy, prócz pana Krzysztofa, który pozostał przy uśmiechającym się tajemniczo White’em i podał ubranie panu Juriemu:

 

– Na boga! Coście uczynili?!- zapytał się rozgorączkowany tęgi szlachcic, widząc spokojnie wycierającego szablę Rusina– przelaliście krew rycerza chrystusowego! Ino wam jaki diabeł za ramię spoglądać musiał, tfu!

– Nie diabeł, waść– odrzekł spokojnie Juri, chowając szable z powrotem do czarnej pochwy– a nauki życia. Krew jak krew– czerwona. Na przyszłość niech się z szablą nie bierze za obcych. A i chleba z pajęczyną mu zagryźć, by się nie wykrwawił.

 

Pan Krzysztof, pomimo tego, że miał wielki żal za zranienie ciężko swojego kompana, nie mógł nie przyznać racji panu Ivanowicowi. Żył już na świecie lat sześćdziesiąt i widział nie jedną wojnę, nie jeden zajazd i nie jedną rąbaninę. I wiedział, że nawet najsilniejszy w stadzie znajdzie kiedyś silniejszego od siebie, któremu będzie chciał udowodnić swoje racje i na tym może życie stracić. Pokiwał tylko spokojnie głową w stronę Rusina, zakładającego swój kontusz oraz czapkę na głowę. Mimochodem ujrzał, że wszystkiemu przypatruje się jeszcze jeden mężczyzna, nie będący tu wcześniej. W przeciwieństwie do pozostałych szlachciców, ten siedział jeszcze na dobrze ułożonym i silnie umięśnionym koniu. Ubrany był jednak dość zwyczajnie, co wzbudziło wielkie zdziwienie w panu Krzysztofie.

 

Z zamyśleń obudziła go dopiero reakcja jego kompanów, którzy zatamowali krew pana Andrzeja płótnem i oparli o kamienny murek, zaś sami stanęli w pozycji do wyciągnięcia szabel:

 

– Do broni, panowie bracia– zakrzyknął pan Stanisław, który stał na czele całej trójki, wyciągając przy tym swoją batorówkę– weźmy na szable tegoż zbója i towarzyszącego mu pludraka za zranienie rycerza chrystusowego!

 

Przemówienie szlachcica spotkało się z entuzjazmem kompanów, którzy biorąc przykład z mówiącego, wyciągnęli swoją broń. Wszyscy, za wyjątkiem pana Krzysztofa, który stał jak wryty, obserwując jak White wyciąga rapier, stając w pozycji en garde, zaś Juri swoją czarną szablicę.

Niepotrzebny rozlew krwi przerwało wystrzelenie z półhaku. Wszyscy obecni na placyku spojrzeli w stronę wyjeżdżającej z dymu postaci na brązowym koniu, w żupicy i z futrzaną czapką na głowie. W ręku trzymał dymiący jeszcze samopał, zaś przy prawym boku czarną szablicę, podobną do tej, którą nosił Juri. W tej chwili pan White i Ivanowic schowali swoje szable, czekając na rozwój wydarzeń. Jeździec po chwili zakrzyknął w stronę trzech kompanów:

 

Pax, panowie bracia, pax! Jeśli jeszcze przed tym zajazdem padnie choć jednak kropla krwi przez was uczyniona, to wiedzcie, że szybko skończycie na arkanie lub postrzeleni z półhaka przez mnie. O niebo to gorsze niż być usiekanym z fantazją przez tych oto szlachciców.

– A kto wyście są, że tak się tu rządzicie– skierował w jego stronę pytanie pan Adam, wciąż mając wyciągniętą szablę.

– Z pewnością lepszy od ciebie, psu bracie– odpowiedział jeździec, spoglądając gniewnie w stronę pytającego.

– O żesz ty psi synu!

 

Zakrzyknął tylko Adam, biegnąc w stronę jeźdźca pomimo swego stanu upojenia. Mężczyzny na koniu niespecjalnie to zdziwiła reakcja szlachcica, to też błyskawicznie sięgnął do kulbaki pod drugi półhak i wystrzelił w stronę biegnącego, celując dokładnie w prawie ramię. Strzał okazał się jak najbardziej celny, a Adma tylko jęknął z bólu, upadając na ziemię. Jego towarzysze szybko zebrali się wokół niego, tym razem nawet z Krzysztofem. W tym samym czasie, jeździec zeskoczył z konia. Ubrany był w czerwony żupan oraz wełniane spodnie. Na głowie kołpak z lisiej skóry. Przy pasie– podobnie jak u Juriego– szabla husarska, jednak z obwiązanym przy rękojeści rzemieniem z małym, drewnianym krzyżem. Spojrzał w stronę udzielających pomocy kompanowi szlachciców, mówiąc:

 

– Nie strońcie urazy, waszmościowe. Wasz kompan z tego wyjdzie.

 

O ile jeszcze znają się na cyrulice, a nie tylko na bandażowaniu, pomyślał Juri, również spoglądając w tamtą stronę. Nic nie mówiąc, skrzyżował na piersiach ręce, po chwili jednak ponownie kierując wzrok na właśnie przybyłego szlachcica, który kontynuował:

 

– Idźcie że do karczmarza po pokój jakiś i czuwajcie przy nim. Chleba z pajęczyną mu zagryźcie i niech odpoczywają. A o pieniądze się nie martwcie.

 

Mężczyzna rzucił w ich stronę sakiewkę, która upadając na ziemię, zabrzęczała monetami. Kalina zabrał pieniądze z ziemi, a Stanisław wraz z Michałem zabrali rannych. Krzysztof kątem oka tylko spoglądał, jak jeździec podchodzi w stronę rusina i jego kompana. W głowie zaczynały mu się rodzić myśli na temat jegomościów. Nie byli to przypadkowi przyjezdni, jak na początku mu się zdawało. Coś ich łączyło z tym dziwnym hultajem, który właśnie przyjechał, lecz szlachcic nie potrafił znaleźć spoiwa. Jego przemyślenia dopiero przerwał jęk Adama, który właśnie odzyskiwał przytomność.

Jeździec spokojnym krokiem podszedł do dwóch herbowych i zdejmując czapkę ukłonił się. Obaj szlachcie zdjęli i swoje nakrycia głowy, oddając mu honory.

 

– Jak zawsze spóźniony, panie Serfainie– rzekł Juri, prostując się– Już myślałem, że będę musiał usiec jegomościów.

– „Nie będziesz zabijał”, panie Ivanowic, nie zapominajcie tego– rzekł ponuro szlachcic, badając twarz Juriego– okażcie panowie symbol.

 

Powiedział, samemu ściągając z pasa pochwę z mieczem i unosząc do góry rękojeść, na którym wisiał krzyż. W chwili, gdy to zrobił, Ivaniowic rozpiął dwa guziki od żupanu i zza niego wyciągnął podobny rzemień z drewnianym krzyżem, wystawiając go na zewnątrz. Podobnie uczynił również White.

Dla przeciętnego obserwatora, był to zwyczajna dewocjonalia, czyli przedmiotem, będącym symbolem wyznawanej wiary. Zwykły krzyż, który był dowodem na to, do którego wyznania należy szlachcic. Lecz jeśli ktoś uważnie by się przyjrzał symbolowi, dostrzegł by, że na obu końcach pionowej belki krzyża są wyryte jakieś litery– V oraz D, zaś po środku symbol topora. Dla jednych bluźnierstwo i skalanie świętości, lecz ci, którzy go nosili myśleli inaczej. Byli bowiem członkami Bractwa Słowa Pańskiego, elitarnego stowarzyszenia szlacheckiego, którego celem była walka z czarownikami, charakternikami oraz czarownicami– czyli usługującym demonicznej sile. W Rzeczypospolitej nigdy nie była potrzebna inkwizycja, gdyż przyobiecano równość religijną wszystkim jej mieszkańcom. Jednak zło nie śpi i bacznie spogląda w stronę Obojga Narodów, korzystając z ignorancji ludzi i ich wrodzonej głupoty. Więc nic dziwnego, że do Polski wpływały masy ludzi, nie pytanych o poglądy religijne. Wielu z nich było już sługami demonów i diabłów, mających na celu stworzenie sobie w Rzeczypospolitej enklawy i z czasem– obwiązując sobie całą szlachtę wokół palca. Zadowoleni ideą złotej wolności, począwszy od magnata do najprostszego chłopa powoli popadali w hipokryzję, by stać się nieświadomymi pionkami w grze o duszę. Dlatego właśnie powstało bractwo, skupiające wokół siebie osoby, które nie zapomniały o wierze i przyrzekli zwalczać sługi zła. Jej założycielem był Jerzy Czechowski, herbu Topór, niegdyś Brat Polski. Stroniąc od grzechu w młodości, zrozumiał w końcu swój błąd, w chwili, gdy rytualnie zamordowano matkę na jego oczach. Chcąc zapomnieć o wydarzeniach, udał się na wojnę z Turczynem, z której powrócił po prawie dwudziestu latach, z nabytymi nowymi doświadczeniami i wiedzą, która pozwoliła by ratować duszę. Odbudował swój dwór w Rakowie i założył Bractwo, skupiając wokół siebie co zdolniejszych ludzi szlacheckiego pochodzenia, których dotknęło nieszczęście związane z magią. Jako symbol wybrali sobie właśnie drewniany krzyż, najprostszy przedmiot, inicjały V i D, od pierwszych liter wyrazu Verba Deis. Topór jako znak herbowy Czechowskich.

Serafin kiwnął w ich stronę głową, przyjmując do wiadomości, że to na pewno członkowie bractwa:

 

– Jakie rozkazy od Brata– Ojca?– spytał się po chwili Juri, zapinając guziki od stroju.

– Tym razem nie od niego, Ivanowic– odpowiedział Serafin, podchodząc do swojego konia, wyciągając z nich skórzaną teczuszkę, a następnie podając je szlachcicowi– tylko od naszej siostry.

 

O proszę, pomyślał Juri, odbierając przesyłkę, to coś nowego. Zazwyczaj otrzymywał pisma od samego brata– ojca z rozkazami. Udać się tu, a to spotkać się z tym, udowodnić to. Jeśli jednak napisała do niego sama Anna to znaczy, że coś nagłego musiało się stać i że wymagał jego obecności, a nie któregoś z innych braci. Odebrał teczkę od Serafina, wyciągając z niej zalakowany list. Na papierze był krótki napis: „Juri Abrankov Ivanowic”. Dokładnie się przyjrzał lace. Herb zgadzał się, więc bez przeszkód mógł otworzyć korespondencję. Już po charakterze pisma zdawał się być on pisany na szybko. Rusin zaczął go czytać:

 

„Wielmożny Panie Ivanowic

Ufam, żeście w dobrym zdrowiu, gdyż waszej pomocy będę potrzebowała.Niedaleko Czechrynia znajdują się ziemie niejakiego Jeziorańskiego, okrutnego swawolnika i warchoła, czyli nic co by nas i innych braci interesowało. Jednak od pewnego czasu w jego okolicy giną cały czas kobiety, zwykłe chłopki. Każda– co tydzień w sobotę. W poniedziałek jest zawsze odnajdywana, jednak naga, z raną w piersi i z wydłubanymi oczami. Pan Jeziorański nic sobie z tego nie robi i rzecze, że to tatarów robota. I tych psubratów ciężko jest wytropić. Imaginuję sobie, że być może sam szlachcic może być powiązany w ten mord, a być może(a raczej na pewno) część jakiegoś rytuału. Błagam więc, waszmości, byście jak najrychlej przybyli do dworu Jeziorańskiego i pomogli mi w rozwiązaniu sprawy

 

Anna Walicka, twa siostra i wierna służebnica Pańska.

 

P.S. Oczywiście Pana White’a weźcie ze sobą. Radam by była was obu zobaczyć.”

 

Juri po raz kolejny przeczytał list, by wszystko dokładnie zrozumieć, a następnie podał go Szkotowi, a samemu się zwracając w stronę szlachcica:

 

– Kiedyście odebrali korespondencję?– zapytał, spoglądając prosto w oczy Serafina

– Tydzień temu– odpowiedział mu, równie odważnie spoglądając na jego oblicze– myślicie, waćpan, że nie mam nic lepszego do roboty, niż szukać ciebie i twojego pludraka po Ukrainie? Bohu dziękować za to, żem się dowiedział w Kijowie, że przejeżdżałeś przez te ziemie i zdążyłem pachołka wysłać z wiadomością.

– Bacz, waszmość na słowa– warknął w jego stronę, ledwo co dłoń od szabli powstrzymując.

 

W organizacji był zakaz wewnętrznych walk pomiędzy członkami. Wedle słów Pańskich, które mówią, że wszyscy ludzie są sobie braćmi nie należy walczyć pomiędzy rodzeństwem, by nie skończyć jak Kain i Abel. Do tego dochodzi jeszcze to, że nie jest łatwo odnaleźć nowych członków. Oczywiście– wedle poglądów Czechowskiego– braćmi i siostrami można nazywać jedynie członków Słowa Pańskiego.

Dlatego– ręka Rusina, zamiast do szabli poszła między pas. Serafin spojrzał na całą sytuację i uśmiechnął się strasznie ironicznie w jego stronę:

 

– Radzę waści ruszać od razu– powiedział po chwili milczenia, łapiąc konia za lejce i zaczynając prowadzić w stronę stajni– do Czechrynia dwa dni drogi rysią, a po drodze zajazdów mało. Do tego słuchy mnie naszły, że czerń ostatnio strasznie zbuntowana i napada samotnych jeźdźców. Pewno czychać będą na tak zacnych kawalerów. A na razie, bywajcie panie Ivanowic.

 

Przed ostatnie słowo bardzo podkreślił, intonując je złośliwie. Skinął jeszcze w stronę White’a i udał się ostatecznie zostawić konia.

Podkreślnie „panie” bardzo uderzyło Rusina w serce i dumę, a w krwi gorączkę. W Rzeczypospolitej mówiono, że każdy szlachcic jest równy, lecz było to kłamstwem. Tak naprawdę, kto był bogatszy i pochodził z bardziej znamienitego rodu, tym więcej miał do powiedzenia. Pan Ivanowic miał tego pecha, że urodził się na Rusi Czerwonej, której bliżej było do Litwy niż do Korony. Koroniarze bardzo szydzili sobie ze szlachty z innych rejonów Polski, twierdząc, iż są to chłopi przemienieni na szybko na szlachtę. Stąd taka pogarda. Po drugie– faktycznie ród Jurego ma w sobie krew chłopską. Jego ojciec służył jako żołnierz piechotny podczas wojny z Turkiem, w której wykazał się wielkim bohaterstwem, przejmując dowodzenie nad oddziałem piechoty wybranieckiej i ratując przy tym bardzo już osłabioną chorągiew husarską niejakiego Topolskiego. Topolski, jako człowiek o wielkiej fantazji i rycerskości, przyrzekł Ivanowi, iż jego poczynania będą wielce nagrodzone. Korzystając ze swoich wpływów i pozostałych członków chorągwi, przekonał senatorów w czasie sejmu o nobilitacji i nadaniu ziemi. Do tego– nadano mu herb– dwa dęby, gdyż to właśnie z pomiędzy nich oddział strzelał w stronę janczarów. Mimo tego, że był już szlachcicem, w oczach starożytnych rodów wciąż byli chłopami, dlatego stosunki między nimi nie były zbyt dobre. No i po trzecie– Juri w czasie krótkiego czasu utracił wszystko– ojca, dwór oraz wioskę, która można by powiedzieć znikła. Nikt z okolic nie wiedział co się stało i kto w ogóle napadł. Jedno było pewne– do póki nie odbuduje swojej posesji i nie odnajdzie tych, co uczynili mu tyle złego– będzie hołotą.

Juri spojrzał gniewnie w stronę odchodzącego w stronę stajni szlachcica. Po chwili na ramieniu poczuł jakiś dotyk i odwrócił się gwałtownie w tamtą stronę. Była to ręka White’a. Rusin spojrzał niezwykle wściekły na niego, warcząc:

 

– Puszczaj ramię. I powiedz coś w reszcie, a nie tylko milczysz, waść!

 

Thomas zabrał spokojnie rękę i oddał Juriemu list. Uśmiechnął się spokojnie i w końcu odezwał się o wiele klarowniej po polsku niż niejeden Polak:

 

– Jak sobie pościeliłeś, tak sobie wyśpisz, Juri. Jeno teraz musimy zająć się przygotowaniem do wojaży, bo coś czuję, że możemy ją opłacić nie tylko kiesami…

Koniec

Komentarze

Masz jeszcze dużo czasu na edycję, więc przejrzyj tekst pod kątem spacji, pisowni łącznej i rozdzielnej, zastosowania kursywy (list).

Na razie to wszystko --- ciąg dalszy może być rewelacyjny albo przeciwnie, więc wypada poczekać na zakończenie.

Nowa Fantastyka