- Opowiadanie: Shork - Latam

Latam

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Latam

LATAM

 

 

 

Ależ to sierpniowe słońce praży. Mrużę oczy.

 

Widok jak z bajki. Z przodu, za wysypaną czyściutkim piaskiem plażą, bladoniebieskie jeziorko z czupryną tataraku. Z lewej zielona, przetykana białymi kwiatami polana, której strzegą pojedyncze, giętkie brzozy. Za nimi gęsty las mieszany. Poszłoby się na grzyby, ale ostrzegali, że można pobłądzić na poligon, a tam nie cackają się. Miny psychoelektryczne co krok.

Lepiej przeleżeć kilka dni na izolatce, w kaftanie, niż skończyć bez głowy, albo ze spaloną skórą.

Nawet przy testach mnie tam nie puszczali. Tylko na zachód i na południowy zachód.

Patrzę na drogę z ubitej, żółtej ziemi, którą przyszliśmy aż z samego instytutu. Na poboczu trawa obsypana pyłem i maliny.

Jak się umyje to podobno dadzą się zjeść. Zbieraliśmy je po drodze. Garściami. Nie trzeba się było nawet specjalnie zatrzymywać.

 

Zuzia wypłukała je w wiaderku, aż woda straciła kolor. Częstuje teraz wszystkich. Warkocze rzucają cień na opalone ramiona i niżej. Odmawiam. Maliny nie pasują do piwa.

 

Piwo tutaj przednie. Tradycyjne, niepasteryzowane. Przyniesione w pokruszonym lodzie, podebranym pewnie z jakiegoś laboratorium.

 

Brązowa butelka, ceramiczny korek z gumową uszczelką i drut, który pamięta wiele odbić. Patrzę na etykietę. Po polsku i po ukraińsku. Przecieram kciukiem. Kropla rośnie. Z mokrej, wyjętej dopiero z lodu butelki, płynie strumyk po nadgarstku aż do łokcia. Zmywa żółty ślad drogi.

Kazik otwiera swoją butelkę. Stukamy się szyjkami.

 

– Zdrówko!

 

Mruży oczy i pije łapczywie, a ja obserwuję jak kropla odrywa się od łokcia i wybija w piasku idealnie okrągłą dziurkę.

 

 

 

Ostatni dzień.

 

Trochę żal. Niby fajnie, ferajna jak trzeba.

 

Przyjęli do grupy jak równolatka, choć „panowie” golić się muszą najwyżej raz w tygodniu. Dziewczyny strzelają oczami za nimi, za mną, a w przerwie obiadowej grają, w narysowane cegłą na betonie klasy.

 

W czasie wojny chodzili do powszechniaków. Ja musiałem sobie radzić za frontem, a potem byłem zbyt przydatny, żeby mnie puścić tak normalnie.

Przy nich jestem weteranem.

 

Kupiłem sobie miejsce uśmiechem, wygłupami i dziecięcym wyglądem.

 

Starosta grupy.

 

Przypominam sobie o swojej roli i idę do naszego stróża. Mimo że mundur pełny i klimatyzowany, siadł w cieniu. Dyskretnie pilnuje.

 

Zdjął hełm i gogle, wsunął w zęby kawałek trawki, słucha rzępolenia konika polnego.

Automat w pogotowiu. Na ramieniu, zaraz za anteną, mruga lampka radiostacji.

 

Podaję mu butelkę.

 

– Masz chłopie. Nikomu nie powiemy.

 

Patrzą na mnie siwe oczy – z wdzięcznością. Waha się.

 

– Daj spokój, wrócimy dopiero wieczorem.

 

Stawiam butelkę między kępami trawy. Odwracam się. Po trzecim kroku słyszę psyknięcie. Żołnierzom też się należy. Nie żałują sobie. Widziałem na apelu już takich, co ich tylko usztywnienie bojowego munduru trzymało na nogach.

 

Na miejscu pikniku, pod moją nieobecność, urosła sterta ciuchów. Dziewczyn ułożone schludnie, chłopaków rzucone byle jak. Rozbieram się i ja.

 

Spodziewałem się gorącego piasku, a jest tylko ciepły. To chyba od wody. Biorę ze sobą piwo. Ostatnie z tego wiaderka i idę w kierunku śmiechu, krzyków i tęczowych rozbłysków wyrzuconych w górę kropel.

 

Grupa w kąpieli. Machają do mnie zachęcająco. Podnoszę w górę butelkę w międzynarodowym geście usprawiedliwiającym wszystko. Pomost, zwany szumnie Sopockim Molem, skrzypi delikatnie. Spod desek uciekają spłoszone raki.

 

Jeziorko jest małe. Za małe na kajaki, a co dopiero na żaglówki. Obiekt wodny bez znaczenia strategicznego.

Wskakuję do łodzi ratowniczej, którą tylko przepisy i cienka linka trzymają w tym miejscu. Nowy elektryczny silnik kontrastuje z brudnożółtym plastikiem burt. Dulek nie ma. Pewnie ukradli razem z wiosłami.

Wyślizgane setkami tyłków drewno gwarantuje bezpieczeństwo od drzazg.

 

Prostuję nogi, pozwalając sobie na skrzywienie z bólu. Nikt nie patrzy. Naciskam kciukiem drut i słucham piwnego przywitania.

 

 

 

Dzieciaki chlapią i krzyczą. Machają. I ja odmachuję. Bawcie się. Nie dają spokoju. Dwie dziewczyny opuszczają krąg i płyną w moją stronę. Wasyl rzuca za nimi piłkę, ale wiatr porywa ją z powrotem.

 

 

Na początku byłem zdziwiony. Powinni czuć dystans, a choćby podziw. Nawet ułożyłem sobie scenariusz jak ich będę gasił. Ale nie. Szkolenie robi swoje. Nauczono ich, że każda umiejętność jest równie ważna. Niezależnie, czy jest cicha i powolna, czy głośna i widowiskowa. Nieważne, czy to przywołanie królowej pszczół wraz z rojem z odległości kilkuset kilometrów, czy zblokowanie komuś zdalnie receptorów kwaśnego smaku, czy latanie. Najwięcej było zapalniczek – wszystkich ze czterdziestu, w naszej grupie dwójka. Najmniej latających.

 

Tylko ja latam.

 

 

Wstaję i wchodzę na burtę. Pod ciężarem normalnego człowieka łódź przechyliłaby się na pewno, a ja dotykam jej tylko czubkami palców. Lecę w parodii spowolnionego, jak na filmie skoku. Najpierw w górę, potem łukiem w dół. Wbijam w wodę tylko samą głowę. Przez paręnaście sekund udaję, że nie mogę wcisnąć się głębiej. Macham rękami i nogami w powietrzu, po czym nieruchomieję w najbardziej durnej pozycji i zanurzam się z głośnym pluskiem. Skurcz. Wyprężam się jak struna. Ciągnę stopy w górę. W takiej pozycji sunę jak motorówka w stronę tataraku. Wracam z pełną garścią pałek. Rozdaję każdemu. Hania składa usta jak do pocałunku. Dmucha leciutko i wszystkie zaczynają się żarzyć. Wasyl nie pozwala wpaść do wody wypalonym okruchom. Gromadzi je. Lepi z nich kulę ziemską. Lądy, oceny. Kula wiruje coraz szybciej i szybciej, zamienia się w chmurkę pyłu i opada na nasze twarze.

 

Wszyscy biją brawo.

 

Dzieciaki.

 

Dziewczęta zmówiły się. Idą szykować jedzenie. Karol, najcichszy i najspokojniejszy, proponuje wyścig na drugi koniec jeziora i z powrotem. Ale bez oszukiwania, zastrzega patrząc na mnie.

 

Rzucam się inicjując wyścig. Na początku ciągnę mocno krytą żabką. Dobrze jest wyprostować ramiona. Chłód wody pozwala znieść ból. Dwanaście uderzeń. Słabnę, zagarniam wodę pod siebie, patrzę do tyłu. Karol wyprzedza mnie równym kraulem, za nim Kazik. Wasyl wyraźnie wolniej. Co to za styl? Rozpaczliwiec kresowy? Zwycięzcy oddalają się. Nie mam szans. Kładę się na plecach i pozwalam nieść wodzie. Bez oszukiwania. Ręce pod plecy. Słońce suszy twarz. Wasyl pyta co jest? Odkrzykuję, że i tak nie mam szans. Wzrusza ramionami, a może to jakiś element stylu pływackiego. Patrzy chwile za pływakami i też się odwraca na plecy.

 

– Zabierzemy się jak będą wracać.

Nie ma co się męczyć w ostatni dzień.

 

Na obiad jest zimna szczawiowa z jajkiem, zimne pierogi z jagodami, chleb i mały kubek smalcu ze skwarkami. Do tego piwo. Wieczorem mamy zajęcia.

 

Swoje drugie oddałem wartownikowi. W połowie pełna butelka została w łodzi. Piwo na pewno zrobiło się już ciepłe i kwaśne.

Rachela oddaje mi jedno swoje. Po drugie wyciągają się męskie ręce.

 

Jak bardzo ona jest inna.

 

My wszystko dzieci częstochowskie. Ja co prawda z zachodniej strony, ale też. Rachela to córka Izaaka Weisschmana. Tego od drugiej zasady atomowej Weisschmana-Einsteina. Urodziła się już w Polsce. Mieszkali 50 metrów od laboratorium, za zbrojonym ołowiem murem. Miało być bezpiecznie, ale nie było. Matka Racheli zmarła na białaczkę, a ona sama ma wystawy na całym świecie. Koniuszkami palców wypala na deskach dzieła sztuki. Jej kopia Ostatniej Wieczerzy zdobi odbudowaną salę na Zamku Królewskim.

 

Potrafi dłonią utoczyć z piasku kulkę szkła z mrówką w środku.

 

Grozi teraz tą ognistą ręką Karolowi, który namawia ją na kromkę ze smalcem. Asystent od pirotechniki patrząc na ten gest, dostałby pewnie palpitacji.

 

 

Moda na piwo jest dla mnie nowością. W strefie piło się wódkę i spirytus. Pierwszy kieliszek dostałem na szesnaste urodziny, chociaż dopraszałem się wcześniej.

 

Zabawne. Na przebijanie gardeł byłem wystarczająco dorosły. Na wódkę już nie.

 

To Sawicki, który po Bodo przejął pałeczkę pierwszego amanta Polkoloru, wprowadził modę na piwo i na niepalenie, co mi się akurat bardzo podobało.

 

Sztuczkę z kulką ze szkła i mrówką widziałem wiele razy. Za pierwszym razem przypomniała mi przedmieścia Częstochowy. Zatopione w kamieniu i szkle wypalone, ludzkie truchła.

 

Zemsta.

 

Dzięki niej tu jesteśmy wszyscy. Dzięki niej Polska Rzeczpospolita Wielonarodowa jest potęgą militarną i gospodarczą. Lublin konkuruje z Lwowem o tytuł największego miasta uniwersyteckiego na świecie. Dzięki niej, za góra dziesięć lat, polecimy na Księżyc. Dzięki niej, nasz wartownik wie, kiedy trzeba kończyć piknik i zbierać się do instytutu.

 

Stoi w pełnym rynsztunku. Kamizelka, tarcza przeciwodłamkowa, gogle przepisowo spięte z automatem. Tylko na małym palcu lewej ręki dynda mu pusta butelka.

 

Z szarżą się nie dyskutuje. Pakujemy wszystko do koszy. Zauważam jak Zuzia, kuzynka Prymasa, siostra dwóch księży, strzepuje okruchy chleba z sukienki na dłoń i szybkim ruchem wrzuca do ust. Hania z wdziękiem, od którego miękną kolana bierze od żołnierza butelkę i bałamutnie, zbyt długo odwraca głowę.

 

W drodze powrotnej, próbuję dołączyć swój głos do jakiejś szkolnej piosenki, ale nie znam słów. Nucę tylko coś pod nosem, zupełnie niezgodnie z melodią.

 

Milknę, gdy mijamy najeżoną drutem kolczastym bramę. Wciągam ostatni haust gorącego powietrza. Smakuje jak miód.

 

 

***

 

 

 

Na miejscu rozdzielamy się. Idę do laboratorium numer sześć. W korytarzu, znajoma pomoc kuchenna, wciska mi w dłoń karteczkę. Schadzka? Ładna jest, tańczyliśmy parę razy, ale dzisiaj ostatni dzień. Nie ma co sobie serca rozpalać. Chowam kartkę do kieszeni na piersi.

 

W laboratorium jestem za wcześnie. Asystent profesora odrywa się niechętnie od węzła łącznościowego. Każe mi przyjść za dwadzieścia minut. Korzystam z toalety, a potem idę pożegnać Franka.

Franek jest pomocnikiem profesora historii – Kleina. Klein właściwie już nie wykłada, Franek zastępuje go we wszystkim. Dwa tygodnie temu, przy okazji nauki systemu genealogii, okazało się że jesteśmy kuzynami ze strony prababki. Nawet spotkaliśmy się kiedyś w przeszłości, to znaczy on mnie widział, bo mi oczy ledwo z betów wystawały.

Na sali wykładowej nie ma Franka, za katedrą szaleje kapitan artylerii Roman Karpiński.

Jakby był wzorzec umundurowanej, nadętej, przeświadczonej o własnej ważności pierdoły, to byłby nim właśnie kapitan artylerii Roman Karpiński, w swoim gładkim mundurze, ze świecącym srebrem jedynym orderem, wyglancowanych butach i kaburze celującej w podłogę. Wszyscy oficerowi nosili kabury przekrzywione. Z wyprostowanej nie dało rady wyjąć pistoletu, chyba, że ktoś potrafił wetknąć sobie łokieć pod pachę.

Kapitan wyżywał się na żołnierzach. Nawet nam kazał sobie salutować, ale Stary wybił mu to z głowy, wydając jedno rozporządzenie.

 

Wykorzystuje moje zdumienie i macha przyjaźnie, pokazując charakterystycznym gestem zwiadu, żebym poczekał.

 

Trochę oszołomiony siadam w ostatniej ławce i dosłuchuję wykładu do końca.

 

– O czym to ja…Odwet Częstochowski uważa się za najbardziej obrzydliwy czyn dwudziestego wieku. Schorowany, umierający i niespełna rozumu Hitler w akcie zemsty uderza Polskę tam gdzie bije jej serce. Mimo bezkarnego okupowania zdradzieckiej Francji, przyłączenia Belgii, Holandii i Norwegii do Rzeszy nie może nam zapomnieć klęski kampanii październikowej i w konsekwencji odzyskania Królewskich Ziem Pruskich, Ślaska. A przede wszystkim,nie może zapomnieć upokorzenia, kiedy prącą błyskawicznie do przodu pancerną armię, rzuciła na kolana, w trzech kolejnych bitwach „słaba Polska”. Upokorzona Rzesza, korzystając z międzynarodowego arbitrażu, domagała się wręcz możliwości płacenia kontrybucji, przy zachowaniu dotychczasowych granic. Marionetkowy rząd Francji oczywiście popierał. Anglia wahała się. Dopiero Hiszpania i generał Franco przeważyli szalę. Hitler zemścił się na generale w czterdziestym czwartym. Oficjalnie przywódca junty zatruł się grzybkami, ale wszyscy wiedzą, że grzybki zbierano pod Lipskiem.

Gruchnął śmiech. Studenci wiedzieli kiedy się śmiać. Kapitan zadowolony kontynuował.

 

– Powiększona nagle Rzeczypospolita, z chęcią przyjmowała uchodźców z Niemiec. Tym chętniej, że byli to znani i cenieni na świecie naukowcy, jak na przykład założyciel naszego ośrodka – Joseph von Brandt. A oni ściągali najpierw rodziny, potem asystentów i innych współpracowników. I tak równolegle do centralnego, powstały prężne: Pomorski i wschodni – zwany również ukraińskim, okręgi przemysłowe. Nasz drugi, agresywny sąsiad, Rosja Sowiecka, ledwo wylizała rany po klęsce Fińskiej, a już musiała stawić czoła licznym wojskom Cesarstwa Chińskiego. Nota bene, byłem na dworze cesarza, razem z korpusem dyplomatycznym i otrzymałem od niego zabytkowy wachlarz, który zdobi gablotę na parterze, przy samym wejściu.

 

Tym razem sala zareagowała teatralnym westchnięciem.

 

– Tak więc, na swoje urodziny Hitler chciał zrobić sobie prezent i użył swojej wunderwaffe w Częstochowie. Dokumentacja wskazuje, że ładunek został dostarczony w cysternie z paliwem, jako tranzyt do Sowietów. Zapalnik chemiczny nie został wykryty przez czujniki, a psy nic nie wywąchały. Operacja była bardzo ryzykowna, uchyb zapalnika wynosił prawie dobę, a skład z bombą wjechał do kraju jako przedostatni przed niedzielną przerwą. Ale i my mieliśmy szczęście. Z powodu strajku, wagony nie wjechały do miasta. A potem bum.

Kapitan uderzył pięścią w stół.

 

– Resztę znacie. Odwetowe uderzenie rakietowe na Poczdam. Ponad sześćset tysięcy zabitych, Berlin skażony na setki lat, w konsekwencji rozpad Rzeszy. O wojnie z Silezją sobie doczytacie, przypominam o materiałach na pojutrze.

 

 

Jestem świadkiem wzorowego pokazu ewakuacji na wypadek pożaru. Po dziesięciu sekundach, w sali jesteśmy tylko we dwójkę.

 

– Pan pozwoli.

Idę trochę na sztywnych nogach, jeżeli mnie nabrał, to wie za dużo. Muszę zachowywać się naturalnie.

 

Pokoik za salą wykładową. Pokoik Franka. Węzeł ze skórzanym, wytartym od ciągłego używania sprzęgiem. Modny, plastikowy telefon z zaklejoną tarczą. Tylko do użytku wewnętrznego. W stojakach mapy. Szafki zamknięte na klucz. Pachnie naftaliną, a może kamforą.

Karpiński podchodzi do jednej z szafek. Otwiera, chwile grzebie. Wyjmuje siwuchę i dwie, chyba nigdy nie płukane szklanki. Napełnia obie, tak na trzy palce. W końcu jesteśmy w pracy. Swoją wypija natychmiast. Jednym haustem.

Tak nie pije pierdoła. Tak nie pije pośmiewisko studentów i pierwsza oferma ośrodka. Zaczynam się porządnie bać. Podsuwa mi szklankę.

 

– Proszę, nikomu nie powiem. – Głos ma czysty, nie zachrypnięty, a to przecież siwucha, przynajmniej 55%.

 

– Nie o to chodzi, zaraz mam testy i badania krwi. Obraz będzie zafałszowany.

 

– Zmarnować się nie może. – Wychyla drugą bez mrugnięcia.

W myślach uspokajam oddech, z sercem idzie mi gorzej. Przysuwa sobie krzesło, siada, zachęca i mnie gestem. Kiedy nasze głowy są na tym samym poziomie pochyla się konfidencjalnie. Chucha mi prosto w twarz.

 

– Tak naprawdę chciałem pana przeprosić.

Wódka dezynfekuje powietrze. Przyjemnie pachnie.

– Bo dzisiaj ostatni dzień, a pan słuchał mnie, moich wykładów i na ćwiczeniach. I nic. Nawet się pan nie skrzywił. Ja wiem, że niewiele pana nauczyłem, że niewiele mogę nauczyć weterana – zwiadowcę. Legendę.

W czasie kampanii październikowej nawet nie powąchałem prochu. Rozwoziłem karabiny przeciwtankowe przypadkiem… I ten medal też przypadkiem. Najlepszy kierowca w zaopatrzeniu. Syn właściciela firmy wożącej meble. Trupy widziałem tylko przy drodze. Wyglądały jak sztuczne. Jak z filmu. Raz widziałem jak sztukas zbombardował krowę. Nie wiem po co, ale krwi było za dużo, jak na jedną krowę. I dla mnie też za dużo. Po kampanii medal, że niby moje karabiny wygrały wojnę. A dla mnie to była tylko jazda, nawet o niej nie myślałem.

 

I teraz uczę tutaj. I pan, z pańską legendą. Nie, nie. Pan się nie wzbrania. Sprawdziłem w węźle centralnym. Dwa razy. Liczby nie kłamią. Wszyscy w ośrodku wiedzą. Zrobiło mi się głupio i dlatego, w ten ostatni dzień.

Patrzy mi prosto w oczy i chyba coś znajduje.

-To co? Będzie zgoda?

Panika zniknęła nie wiadomo gdzie. Czuję wdzięczność do tego zupaka.

– Panie kapitanie, ale ja się nigdy… Ja zawsze uznaję, że jak uczą to trzeba się nauczyć. A te ćwiczenia polowe z haubicą samopowtarzalną, to zapamiętam do końca życia.

Karpiński kraśnieje aż po czarne, zrośnięte brwi.

– Dziękuje w imieniu Rzeczpospolitej.

Pozwalam mu klepnąć się po przyjacielsku w ramię. Wstaję.

– Na mnie czas panie Kapitanie. – Czekam aż wyciągnie rękę i ściskam miękką dłoń zaopatrzeniowca artylerii, który twierdzi, że przypadkowo wygrał wojnę.

 

 

 

Zapominam spytać o Franka. I tak jestem spóźniony.

Zesztywniałem na krześle i teraz wkładam cały wysiłek w to, żeby nie chodzić jak manekin. Rozglądam się i nieobserwowany robię z wysiłkiem kilka przysiadów. Jeszcze gorzej.

 

W laboratorium numer sześć kolejka. Ustawiam się karnie na końcu. Doktor Rozwacki dostrzega mnie na tle ubranych w zielone kombinezony spadochroniarzy i ciągnie za rękaw do stolika. Pobierając krew zwraca uwagę na ślady po żółtym piasku. Pyta czy byłem nad jeziorem. Cmoka z dezaprobatą i wypisuje kwit na odkażanie biologiczne. Znaczy, że czeka mnie jeszcze kąpiel w zielonym płynie o konsystencji i zapachu kwaśnego mleka oraz płukanie wodą destylowaną.

 

Nie lubię. Tym bardziej że mam tam wleźć golusieńki.

Gorący prysznic przed. Automat odcina wodę po trzech minutach, dając czas na namydlenie. Potem pięć minut płukania i suszenie. Ustawiam na maksimum. Mięśnie jakby mniej bolą.

 

Jakoś znoszę to odkażanie, dzisiaj nikt nie patrzy.

W szatni czeka już kombinezon z wszytymi rejestratorami. Gdy odkładam ubranie do szafki, na podłogę spada karteczka, wkładam ją bezwiednie do kieszeni z zamiarem przeczytania później.

 

Młoda lekarka, której imienia nigdy nie poznałem, każe rozpiąć kombinezon i mocuje, a właściwie przykleja do mnie jeszcze jakieś rejestratory. Na serce dwa, na ramiona dwa i jedno w okolicach wątroby. Pęk kolorowych kabelków przewleka przez dziurkę, wpina do dość dużego urządzenia, które mocuje z zewnątrz, przy udzie, na dwa zatrzaski. Do tych zatrzasków zwykle montują mi obciążniki. Chcę o to zapytać, ale zacięta mina lekarki zniechęca mnie skutecznie. Ryzykuję z innej beczki.

 

– Pani doktor, ja po kąpieli, a tam wysoko zimno i wieje. Żebym gorączki nie dostał. Jak mnie przewieje to badania na nic.

Uśmiech współczucia rozświetla jej twarz, wyciąga z kieszeni fiolkę i wytrząsa dwie białe pigułki w nadstawioną przeze mnie garść.

 

– Jedną teraz, jedną za dwanaście godzin. Dobre, sama biorę. A znając skład skoryguję odczyty.

Wychodząc zapisuje coś w notesie. Łykam obie naraz.

 

 

Na poligon podwożą mnie spadochroniarze. Opowiadają sobie dowcipy. Oszukują śmiechem strach.

W tym roku nie było żadnego wypadku przy skokach. Nikt nie chce być pierwszy.

 

 

 

Młody chorąży psioczy na spóźnienie. Podłącza wtyki do testera. Nieprzyjemnie łaskocze gdy poprawia mi coś na plecach. Pod kombinezonem nie mam bielizny. Przy stoliku objaśnia dzisiejszy test. Wygląda aż za prosto. Lot na orientacje, góra kilkanaście punktów w promieniu dwudziestu kilometrów. Potem mam się ukryć na dziesięć minut w lesie, w kwadracie 47 i z powrotem.

Kończąc tłumaczenie musi przekrzykiwać ryk silników startującego samolotu. Wiatr szarpie mapę na stoliku. Ja dostaje polową, na plastikowym papierze. Można ją zrolować, wtedy wygląda jak pałeczka od sztafety. Z jednej strony ruchoma busola, z drugiej gniazdo na specjalny pisak.

Zakładam lotniczą czapkę, gogle i salutuję pierwszy. Chorąży, nagle znobilitowany, trzaska obcasami.

 

 

 

Unoszę się natychmiast do granicy ostrości wzroku. Rozwijam mapę, dopasowuję kierunek do busoli. Zapamiętuję pięć kolejnych punktów kontrolnych i ruszam.

 

 

 

Do czego można porównać latanie?

 

Spróbujcie kiedyś pływać pod wodą nie poruszając ani ręką ani nogą. Wciskać się jak wąż, samym tułowiem. Nie da się? No właśnie. Tylko z daleka wygląda to wdzięcznie i lekko. Nie raz wracałem z misji zlany potem, z zakwaszonymi mięśniami. Skurcze też nie są rzadkością. Ale będę latał, póki będę mógł, bo mój dar się wyczerpuje. Kiedyś po kilkugodzinnym locie wystarczał masaż i sen. Teraz już po pierwszych minutach łapie mnie pierwszy skurcz i tylko siła woli pcha mnie dalej. Kończyny drewnieją, nieustannie ruszam palcami, w okropnym przeświadczeniu, że już mi w nich nie wróci czucie. Dotykam ust, żeby sprawdzić czy są ciepłe.

Ale najgorszy jest strach przed nieuchronnym bólem po lądowaniu. Żebym mógł jeszcze zaszyć się gdzieś w głuszy i wyć, albo dostać parę kropel morfiny. A tu? Cała grupa w dwóch pokojach, ściany cieniutkie, że słychać każdy szept. Morfina jest owszem. Wchodzi w skład osobistego pakietu medycznego. Tylko co powiedzieć przy kontroli w sobotę?

Na zajęciach podprowadziłem plaster znieczulający dla ciężko rannych, który wyłącza odczuwanie bólu w czasie amputacji. Codziennie wieczorem patrzę na niego i chowam z powrotem do portfela. Na czarną godzinę.

 

 

 

Punkty kontrolne zaliczam bez problemów. Wcisnąć guziczek dzwonka i dalej. Nad jeziorem zatrzymuje się na chwilę, szukając śladów dzisiejszego pikniku. Za wysoko. Przelatując nad ciemnozielonym prostokątem ośrodka widzę jakieś poruszenie. Grupa osób skanduje coś przez nagłaśniacz. Od strony centrali stoją w luźnym dwuszeregu żołnierze. Odnajduję w kieszeni kartkę. „Strajkujemy o ośmiogodzinny dzień pracy – pomóż!”. Piękna kaligrafia. W czasie kiedy się waham, nadciąga oddziałek żandarmerii. Studenci gapią się tylko, rozproszeni. Ktoś biegnie od strony wjazdu. Od wschodu, z aerobazy nadlatuje żyrolot.

Gdy jest taka potrzeba potrafię być szybki jak pocisk. Z hukiem ląduję pomiędzy strajkującymi, a blaszanymi tarczami żandarmów. Ułamek sekundy później dochodzi do ziemi głośne pukniecie, efekt gwałtowności startu. Ściągam gogle na szyję i patrząc dowódcy prosto w oczy cofam się, aż dotykam plecami czyichś dłoni. Marysia, „moja” pomoc kuchenna, chwyta mnie ufnie pod ramię. Triumfująco patrzy na kogoś z tyłu. Studenci się ruszają. Idą do nas. I ci normalni, i specjalni. Wymieszani przelewają się przez, zastygłych w oczekiwaniu na rozkaz, żołnierzy. Grupa rośnie jak kopiec kreta. Rozglądam się, kędzierzawy młodzieniec za mną trzyma transparent: „Dość wojny, dajcie ludziom oddech pokoju”, a pod spodem „ośmiogodzinny dzień pracy to postęp”. Sięgam po drzewce. Zatykam na drugim piętrze transparent, najpierw lewą, potem prawą stronę. Żebrowane barierki balkonów nadają się do tego idealnie. Zlatując widzę, jak Stary drepcze w naszą stronę, podtrzymywany przez wnuczkę i sekretarkę Jadzię – piękną i nieprzystępną. Naprzeciw wybiega mu dowódca żandarmów, zabiega drogę, tłumaczy. Stary nawet nie zwalnia. Żandarmi rozstępują się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.

W wyciągniętą gwałtownie rękę, wnuczka wkłada mu okulary do dali. Stary czyta mój transparent.

Cisza.

Stary zasługuje na szacunek. Nagroda Nobla dwa lata z rzędu. Pułkownik w stanie spoczynku. Twórca Szkoły Cybernetyki Polskiej. Legenda.

Ściąga okulary i wskazuje nimi na napisy.

 

– Tego chcecie?

Nie czeka na odpowiedź. Nikt się z nią nie kwapi. Cisza jest taka, że słyszelibyśmy, nawet gdyby szeptał.

– Co do pierwszego, to nie jest w mojej, ale w waszej mocy. Co do drugiego – zgoda. Od września.

 

 

 

Żandarmi robią w tył zwrot. Pracownicy instytutu i studenci krzyczą z radości. Marysia ciągnie mnie

w dół i całuje w policzek. Ktoś daje hasło: „W górę Starego!”– ale na szczęście pomysł nie zyskuje poklasku. W tłumie dostrzegam swoją grupę. Trzymają się razem. Dałbym tysiące za ich myśli i zamiary.

Marysia gdzieś znika. Unoszę się powoli, żeby nie zwracać uwagi. Żyrolot oddala się do bazy.

Jeszcze dwa punkty kontrolne.

Na drugim czeka na mnie ta sama lekarka co w szatni. Tupie niecierpliwie.

– Cóż pana zatrzymało? Był pan w kinie? O tej porze nadają tylko bajki dla dzieci.

– Niespodzianka. – Odpowiadam tajemniczo. Wzrusza ramionami. Chyba oczekiwała potyczki słownej.

W milczeniu odpina urządzenie, cmoka niezadowolona. Jeden rejestrator się odkleił. Na skórze mam pięć czerwonych śladów, jeden bledszy.

-No już. Włączam alarm i za trzy minuty będzie pana szukał tuzin tropicieli z gończymi psami. Dziesięć minut chowanego. Start !

 

Trzy minuty.

Flegmatycznie zapinam kombinezon. Powolutku zakładam gogle. I już mnie nie ma.

Do lasu wchodzę od zawietrznej, tuż pod konarami. Kluczę ,starając się zostawiać swój zapach równomiernie wszędzie i nigdzie. Wracam nad wypatrzone na polanie bagno. Zanurzam się po szyje. Głowę chowam między korzeniami powalonego drzewa. Utrzymywanie się w błotnistej wodzie to niewielki wysiłek, a pigułki działają naprawdę świetnie. Woda ciepła. Chyba od gnicia. Ostry zapach bagna zagłuszy wszystko. Przyjemnie w nieprzemakalnym kombinezonie. Mało nie zasypiam. Gałęzie trzaskają gdzieś daleko. Psy są wyszkolone tak, że nie mają prawa szczekać, zanim mnie nie znajdą. Nie mam zegarka, żeby sprawdzić ile czasu czekam. Z zegarkiem to każdy głupi potrafi. Liczę uderzenia serca. I bardzo dobrze, bo fałszywe gwizdki odzywają się dużo za wcześnie. Starego wróbla nie nabierze się na plewy.

 

Odczekałem minutę dłużej. Wynurzam się tuż po gwizdku. Pikuję. Z wysokości kilkudziesięciu metrów dostrzegam cztery ciężarówki ze sprzętem namierzającym i jeden żyrolot. Spodziewali się mnie nad poziomem ziemi. Błąd.

 

Na poligonie czeka ten sam chorąży. W otwartym baraku krząta się parę białych fartuchów. Siadam na krześle. Do każdego rejestratora podłączają wtyczkę. Pytałem kiedyś, czy nie mogą zbadać samego kombinezonu, beze mnie. Zasłonili się procedurą. Drukarki wyrzygują z siebie kilometry taśmy. Każda starannie zwinięta i opisana ląduje w aluminiowej walizce.

Gotuję się po wysiłku. Czuję, że śmierdzę potem.

 

Duszny, sierpniowy wieczór. Z łąki odzywają się coraz odważniej świerszcze.

Koniec.

W samochodzie brakuje dla mnie miejsca. Pewnie. Polecę sobie. W ciemności i tak nikt nie zobaczy.

 

 

 

W szatni znowu prysznic. Łydki drżą z wysiłku. Puszczam na przemian zimną i gorącą wodę. W końcu skurcz puszcza. Wysuszony, zakładam tylko spodnie i koszulkę. Postanawiam najpierw ubrać się w coś czystego, a dopiero potem zdać kombinezon. W pokoju nie ma nikogo. Widać tylko ślady szybkiego przebierania.

Świętujemy zawsze i chętnie. Odgłos zabawy dobiega przez uchylone okno, od strony stołówki.

 

W laboratorium numer sześć dyżur pełni adiunkt Beryl i nie znany mi z nazwiska siwy naukowiec w stopniu wachmistrza. Przy węźle, ze sprzęgiem, dopasowanym do małej głowy niebieskim sznurkiem, siedzi Włodek – dwunastoletni syn gospodyni z pobliskiej wioski. Wszyscy go lubią, bo pomocny, uczynny. Mleko na wózku codziennie do kuchni wozi, a i jabłek przyniesie w koszu. Tak za darmo. Ciekawy świata, a tu do miasteczka góra cztery autobusy dziennie. Kolei nie dociągnęli.

 

Na wakacje nie pojechał, bo trzeba pomagać matce. A w węźle wiadomo – cały świat. Gazety czyta. Wojskowe łącza szybkie, to i obrazki pewno ogląda. Na czyjeś konto pójdzie.

 

Wrzucam kombinezon do skrzyni z napisem „Brudne”. Gogle kładę na półkę obok skrzyni. Dostrzegam aluminiową walizkę. Sumienie karze mi się odezwać.

 

– Panie Beryl, pan oznaczy sobie ten mój udział w strajku. Godziny pan zna.

Beryl kiwa głową nawet nie patrząc, ale wachmistrz odprowadza mnie wzrokiem aż za próg. W myślach na pewno wyzywa mnie od pacyfistów i mięczaków.

***

 

 

Boli.

Ból aż zatyka uszy. Wracam do pokoju. Pusto. Idę do dziewczyn naprzeciwko. Pukam do drzwi. Chwilę nasłuchuję. W środku pali się światło, ale nikogo nie ma. Tu też widać ślady szybkiego strojenia się. Otwieram pierwszą z brzegu szafkę, sięgam pod mundur, po pakiet medyczny. Ukrywam w dłoni plastikową ampułkę z doczepioną igłą. Przez korytarz jeszcze przechodzę, ale w pokoju padam na kolana. Na czworakach wpełzam do łóżka. Ściągam buty i spodnie. Zębami zrywam papierowy kapturek i wbijam całą igłę w udo. Zużyty aplikator wrzucam do buta, a papier gryzę i połykam. Fala odrętwienia idzie od stóp. Nie mam siły panikować.

 

Otwieram oczy. Sufit uderza z góry jak membrana bębna. Ściany wybrzuszają się i napierają rytmicznie. Pęcherz mi pęka. Idę cicho do drzwi. Zdaje mi się, że cicho. Z łózek ścigają mnie mrukliwe przekleństwa. Sylaby rozciągają się i kleją do podłogi. Korytarz oświetlony jest tylko żarówką awaryjną. Chyba będę wymiotował. Nie tu. Zejdę do łazienki na półpiętro. Staję nad pisuarem. Kafelki chłodzą głowę. Nudności przechodzą, za to nogi przestają mnie trzymać. O milimetry mijam głową umywalkę. Budzę się. Jestem cały mokry od potu. Przyjemnie. Zimno. Odwracam się na plecy. Skupiam wzrok na sznurku od wentylacji. Obraz rozmywa się w jednolitą szarość. Drugie przebudzenie jest przyjemniejsze. Ból zniknął całkowicie. Czuję się jak po masażu. Z niedowierzaniem wykonuję kilka skłonów. Podskok. Pod prysznicem zmywam z siebie zaschnięty pot. Wypłukuje z ust gorzki smak. Suszarka działa zbyt krótko, żeby wysuszyć koszulę. W samych szortach, zbyt dziarskim krokiem maszeruję w stronę schodów. Radosne krzyki z piętra niżej budzą moją ciekawość. Euforia pcha mnie w ich kierunku. Widok poraża, dwóch brodatych facetów w białych fartuchach, chichocząc, ściska i całuje trzeciego. Czwarty otwiera szampana i rozlewa, właściwie samą pianę, do kubków. Dostrzegają mnie w drzwiach. Przekrzykują się nawzajem. Zachęcają do picia. Kiedy odmawiam, tracą zainteresowanie moją osobą. Wznoszą toast.

 

– Ten program jest dla węzła tym, czym proch dla cywilizacji europejskiej!

Idę do pokoju.

 

Przed drzwiami czeka na mnie dwóch z desantu, w pełnym uzbrojeniu. Wyższy, zdziwiony moim widokiem, bełkocze coś o niekompetentnych biurokratach. Wracam tylko po portfel i idziemy prosto do wyjścia. W ośrodku nie można mieć rzeczy osobistych. Nawet szorty, które mam na sobie, są własnością armii. Zegar nad bramą wskazuje czwartą trzydzieści. Dostaje dziesięć minut na przebranie. Przebieram się w pięć. Kiedy czekam ze swoją ochroną na transport, mija mnie grupa pracowników zdążających na pierwszą zmianę do kuchni. Po chwili, z przeciwnej strony, nadchodzi z tacą Marysia. Desantowcy nie oponują, tym bardziej, że oprócz bułki grubo posmarowanej masłem, niesie trzy kubki z kompotem.

 

Nic nie mówimy.

 

Kiedy maszeruję w kierunku pojazdu, czuje na sobie jej wzrok.

Wyrzucają mnie przed miasteczkiem. Głupio wyglądałby gość w koszuli, garniturze i z teczką, wysiadający z uzbrojonego w cztery ciężkie kaemy Borsuka.

Zawracają.

Gdy kurz opada, otwieram czarną, nieoznakowaną kopertę i czytam szybko znikające pod wpływem światła litery. „Kontakt 14 dni Kraków-Wawel-południe. Udanego urlopu”. W kopercie jest jeszcze dwieście złotych w drobnych banknotach.

Dwieście złotych. Jak nie będę nic jadł przez dwa dni, to wystarczy mi na transport do Lublina, albo Lwowa. Tam sobie poradzę.

 

Pewnie uznali, że to i tak dużo dla kogoś, kto ma zjeść obiad, zabawić się do wieczora i po prostu polecieć do Krakowa, pod osłoną sierpniowej ciemności. Pewnie stacje namiarowe uprzedzone, żeby nie panikować i nie strzelać do nisko lecącego, pojedynczego obiektu.

Może odważę się przelecieć ze sto, sto pięćdziesiąt kilometrów.

 

Zaczęło przygrzewać. Rozluźniam modny, wąski krawat. Marynarkę, również modną, zarzucam na ramię i ruszam spacerkiem w kierunku miasta, odejmując w myślach przynajmniej dwa złote na pucybuta, który po katordze, na tej kresowej szosie, doprowadzi do blasku moje modne trzewiki.

Regionalny ośrodek kultury i cywilizacji, mimo wczesnej pory, już tętni życiem. Wyszukuję cebulastą wieżę cerkwi unickiej. Tam zacznę szukać informacji o dworcu kolejowym. Zaczepiona babina patrzy na mnie podejrzliwie i wskazuje ręką niezbyt precyzyjnie zachód. Idę. Po kilku minutach miasteczko niespodziewanie się kończy. Lekko zdenerwowany zawracam. Oglądając gołębie bijące się z wróblami o prawo do studziennej kałuży, czekam otwarcia sklepów i restauracji. Babinom już nie zaufam.

Coś mnie niepokoi. Już wiem. Widzę wyłącznie pieszych. Ani automobilu, ani nawet konnego wozu.

 

Elegancki pan w minicylindrze, zagadnięty, mierzy mnie wzrokiem. Przedstawia się jako rejent Buczkowski. Porzucam legendę o szukaniu spadkobiercy, prawnik by się połapał. Staję się ofiarą dowcipu kolegów ze studiów, którzy porzucili mnie, na lekkim rauszu, w tym pięknym miasteczku.

Rejent uśmiecha się pobłażliwie, ale jeżeli chodzi o transport, to rozkłada ręce. Do autobusu i drugiego miasta jest dwanaście kilometrów z hakiem. Wozy z mlekiem pojechały tuż po świcie.

Mówi ze śpiewnym akcentem, głębokie „ł” brzmi manierycznie. Chwilę milczy, potem podsuwa pomysł, że jak pójdę na północ, to za trzy kwadranse dojdę do drogi powiatowej. Na skrzyżowaniu jest gospoda i stacja z benzyną. Pewnie tam nocują koledzy. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec gościa, dotyka palcem ronda minicylindra i oddala się w swoich sprawach.

 

Droga powiatowa. Może ktoś mnie zabierze na łebka.

 

 

Z trzech kwadransów robią się cztery, a moje buty, chyba nie do odratowania.

Jest i droga, i stacja. Staję chwilę w cieniu, żeby ochłonąć. Samochodów nie widać. Droga powiatowa jest tylko odrobinę szersza. Bruk na skrzyżowaniu przechodzi w otwarte podwórze gospody.

Jestem głodny.

 

Drzwi do gospody zamknięte. Stukam uparcie. Otwiera mi zdziwiony wąsacz. Sprzedaję mu bajeczkę o dowcipnych kolegach. Kolegów niestety nie gości, ale oczywiście zaraz poda śniadanie.

Kończę pałaszować jajecznicę na kiełbasie, kiedy podjeżdża pierwszy samochód. Niestety z zachodu. Wąsacz zdejmuje fartuch, nakłada kombinezon z logo rafinerii i idzie obsłużyć pompę. Ręczną. Zabytek.

Ma siłę chłopisko. Szarpie pompą, a drgania z podziemnego zbiornika sprawiają, że kryształowa solniczka zaczyna tańczyć na stole. Widzę przez okno jak przyjmuje zapłatę i żegna kierowcę.

 

Zaczyna się ruch. Szosą jadą same wojskowe ciężarówki. W obie strony. Takie same w ciemnozielone i żółte łaty. Mijają gospodę obojętnie. Mam wrażenie, że zaraz jak zniknąmi z oczu zawracają, żeby przejechać w drugą stronę. I znowu. I znowu.

Właściciel, już w fartuchu, zabiera pusty talerz i proponuje deser i herbatę. Zgadzam się.

Nad barem wisi reprodukcja portretu dziewczynki Wyspiańskiego. Podchodzę bliżej Sprawdzam przy okazji stan mięśni. Zupełnie znośnie, chyba polecę. Na dole reprodukcji napis wykonany niewątpliwie umazanym farbą paluchem: „Tu dobrze zjadłem, Witkacy 1948”.

 

Widzę stąd kawałek kuchni i dumną minę wąsacza. Duszę w sobie śmiech. Wysuwam dolną wargę i kiwam z uznaniem głową. Wracam do stołu. Powoli skubię wiśniowe ciasto. Siorbię herbatę. Zabijam czas.

Zostają nędzne okruchy, gdy sznury ciężarówek urywają się nagle. Pod dystrybutor podjeżdżają dwa samochody. Kilkunastoletni Fiat, z napisami żandarmerii i obły, czerwony samochód, bez dachu.

W środku trzech mężczyzn. Czekają niecierpliwie aż skończy się tankowanie Fiata. Żandarm

w rozchełstanym mundurze wychyla się, żeby zapłacić. Nasze oczy spotykają się na moment. Z auta wysiada już zapięty pod szyję. Pasek od czapki pod brodą. Idzie do gospody. Za nim drepcze wąsacz, jakiś taki pokorny i malutki. Faceci w kabriolecie patrzą ciekawie. Moje dokumenty, mimo że na fałszywe nazwisko, są najprawdziwsze na świecie. Do legendy dokładam mimochodem, że jestem w trakcie doktoratu z poezji na Uniwersytecie Warszawskim.

 

Żandarm salutuje i odchodzi.

Właściciel taki przygarbiony i usłużny, przeprasza mnie za służbistę i już biegnie do trąbiących klientów. Wychodzę za nim. Wśród wyłowionych z rozmowy słów słyszę „Kraków”.

– Panowie podwieziecie mnie? – Pytam bezceremonialnie.

Kierowca patrzy na mnie chytrymi oczkami.

– Dołóż się pan do paliwa, to podwieziemy.

Wyciągam z portfela pięćdziesiątkę i jeszcze dwudziestkę. Widzę uśmiechy.

– Ale do samego Krakowa.

Miny im rzedną.

 

-Do Krakowa to będziemy wracać dziesiątego. Jedziemy z Krakowa.

Bezwiednie chowam pieniądze.

 

Odjeżdżają, a mnie zaczyna boleć. Siadam na drewnianej ławie. Pachnie naftą. Gospodarz przynosi mi herbatę i przysiada się z drugiej strony.

– Trzeba było poprosić o podwózkę na dworzec, zawsze bliżej.

Opieram się o drewnianą ścianę. Schodzi ze mnie całe powietrze. Karczmarz ośmiela się coraz bardziej.

– Przepraszam pana za żandarma. On nie zawsze taki służbista. Teraz czasy ciężkie. Sowiety zajęte z Kitajem, ale przed jesienią Silezjanie znowu rozrabiają. Z Amerykańcami się skumali. Ksiądz mówił, że trzeba uważać i pisma do mnie przyszły z powiatu. A tam. – Machnął ręką w kierunku szopy. – To mi nawet węzeł założyli, żebym alarmował jakby coś.

Rozsiada się wygodniej i patrzy w dal.

-A co ja tam mogę wiedzieć, kiedy będzie to coś.

Tu ludzie spokojni. Mój pradziad tę karczmę budował. Dziad się ochrzcił. Ojciec zbudował stację. A teraz ja tu jestem, a po mnie moja córuś.

-A ten węzeł?– Pytam z udaną obojętnością.

-Skrzynia z lampą i anteną. I guzik trzeba wcisnąć jakby coś. A czy ja wiem kiedy to coś?

Milczymy. Karczmarz bawi się ściereczką. Słychać dzwon.

– Dzisiaj niedziela. Do wieczora nic już nie przyjedzie. Niech pan spróbuje w miasteczku przed cerkwią. Może któryś dziedzic, na wieczór, przyjedzie bryczką, albo automobilem. Nie na piechotę.

Zaraz będą z mleczarni wracać. Stają tu na kufelek. Zabiorą. Powiem to zabiorą.

 

Przewiesza przez ramię ścierkę i idzie szykować beczkę.

 

Z trudem wyciągam się na ławie.

 

 

 

Tłukę się drabiniastym wozem do miasta. Z tyłu brzęczą bańki na mleko. Dwa piwa pod kiełbaskę. Potem jeszcze dwa. Ból zamglony, tłucze się gdzieś na granicy świadomości. Wozacy dobrzy ludzie. Jedna kolejka na mój koszt. Karczmarz też nie był stratny. Gdzie moja teczka? Jest. Wysadzają mnie w rynku. Kiedy ostatni wóz znika w uliczkach, robię w tył zwrot. Chwiejnym krokiem opuszczam miasto i kryję się w zagajniku. Śpię do wieczora. Budzi mnie brzęczenie komarów. Prostuję się ostrożnie. Aż mnie skręca. Nie jest dobrze. Zbieram siły. Czekam, aż noc będzie czarniejsza. Teczkę chowam pod marynarkę, przez uchwyt przewlekam pasek od spodni. Kierunek określiłem już wcześniej.

Start.

Pojedyncze światła mrugają na granicy wzroku. Trzymam kurs i zmuszam do myślenia o czymś przyjemnym. Przywołuję obraz jeziora, twarz Marysi. Wszystkich po kolei z grupy. Każdy się uśmiecha. Śmieje. Drwią ze mnie. Słabnę. Ostatkiem sił hamuję przed uderzeniem o ziemię. Dam radę. Jeszcze raz. Ostrożnie i powoli.

Do świtu przelatuję nie więcej niż kilkadziesiąt kilometrów. Jestem brudny i piekielnie zmęczony. Las witam jak zbawienie. Nie ryzykuję lotu między gałęziami. Ląduję na polanie i czołgam się pod drzewa. Zdrętwiałymi palcami wyciągam plaster z mokrego portfela. Szukam kawałka czystego ciała. Najpierw zapada cisza, potem ciemność, następnie tracę czucie, a dopiero na końcu znika ból.

 

***

 

Zmysły wracają wszystkie naraz. Siedzę na krześle w pomieszczeniu długim i wąskim. To chyba wagon kolejowy. Żarówki na suficie świecą zbyt mocno. Ręce mam związane z przodu. Gruby, krowi łańcuch opasuje moją pierś. Musi być spięty za plecami bo wrzyna mi się w ciało, kiedy oddycham głębiej. To jedyna niedogodność. Palcami ruszam swobodnie. Nie boli. Chyba dostałem morfinę.

 

Naprzeciwko, ale nie za blisko, Krzysztof Warkocki -mój dowódca, druh i przyjaciel. W mundurze wywiadu bez dystynkcji. Trzyma pistolet, wycelowany nonszalancko, w moją stronę. Wszystko jedno, gdzie teraz celuje, jak będzie trzeba, trafi tam gdzie zechce. Widzi, że się zbudziłem. Zna mnie. Odczekuje dokładnie tyle, ile potrzeba, żebym zapoznał się z sytuacją, a nie zdążył zareagować.

 

– Łańcuch, którym jesteś przywiązany, jest krótszy niż odległość między nami. Jeżeli będziesz chciał go zerwać, możesz lecieć tylko w moim kierunku. Szarpniecie zatrzyma cię na pół sekundy. Tyle mi wystarczy. Wagon owinięty jest stalową siatką, jeżeli spróbujesz siły, wydostaniesz się stąd w kawałeczkach centymetr na centymetr.

Mrużę oczy. Nie mam szans.

 

– To nowy Vis?

Krzysztof rozluźnia się, z czego wnioskuję, że niezbyt wielką przyjemność znalazłby w widoku mojego trupa.

– Specjalna wersja dla wywiadu. Mniejszy kaliber, gwint na tłumik. Są też wersje z fabrycznym tłumikiem.

– Cześć śmierdzielu.

– Cześć gnojku.

 

Po ceremonialnym przywitaniu trzeba przejść do konkretów.

– Jak mnie znaleźliście?

 

– Prosty peleng, leciałeś przez bezludzie. Żadnej większej zwierzyny. Chociaż z wyliczeń wynikało, że będziesz dalej. Urządzenia skalibrowaliśmy przedwczoraj.

– Ta zabawa w chowanego w lesie?

Potwierdza głową. Czeka na mój ruch.

– Ile wiesz?

– Gdybyś to nie był ty, wyśmiałbym to pytanie. Wiedzieć możemy tylko jedno. Że ty wiesz. Podejrzewaliśmy od dawna. Pewność zyskaliśmy niedawno. Bardziej bolało nas to, czy chcesz swoją wiedzę wykorzystać, albo przekazać dalej. Tego nie zrobiłeś, mimo bardzo wielu okazji, i przypadkowych i prowokowanych.

– Kto jest wtyką? Z mojej grupy za młodzi. Marysia? Nie. Marysia nie. Karpiński!

Uśmiecha się ironicznie.

– Aleś ty głupi. Powiedz. Komu wygada się sierota?

– Franek. – Szepczę.

Oblizuję spierzchłe wargi.

– Zabijesz mnie?

Przeczy.

 

– Najpierw powiem ci dlaczego. Ale wcześniej powiesz mi jak się dowiedziałeś?

Oddycham głęboko, zbierając myśli. Wzruszam ramionami.

– Przypomniałem sobie. Jak wiesz, po wydarzeniach miałem zaniki pamięci. Efekt odrzucenia czy jakoś tak. Dziura. Tylko koszmary. A właściwie jeden powracający. Wczesnym świtem słyszę zgrzyt klucza w drzwiach. Zrywam się, biegnę do okna i widzę grupę ludzi pod bramą. Zapalają papierosy i odchodzą. Jeden z nich podnosi głowę, patrzy prosto na mnie. Zaciąga się i patrzy. To mój ojciec. Potem się budziłem. Dwunastego kwietnia, pamiętam. Przypomniałem sobie scenę, jak w osiem osób, ostrożnie wkładali dużą skrzynię na tył ciężarówki. Przypomniałem sobie, jak wcześniej, zamiast do szkoły, poszedłem do komórki przylegającej do oficyny. Do komórki, do której dostęp miałem zabroniony. Jak ukradłem z szuflady klucz, znalazłem w komórce skrzynię. Jak próbowałem podważyć wieko i złamałem ostrze scyzoryka, który dostałem od ojca na jedenaste urodziny. Odnalazłem potem to ostrze i skrzynię na bocznicy kolejowej. Dwadzieścia siedem i pół kilometra torów od epicentrum. Dwa plus dwa równa się cztery.

 

Przerywam na parę sekund. Narasta we mnie złość.

– Nie pozwoliliście im dojechać do celu i potem uciec. Ośmiu świadków, osiem języków. Pewnie przestawiliście zegar.

– Zegar był przestawiony, ale ładunek odpalono ręcznie. Paręnaście sekund przed planem.

Czuję, że blednę. Przełykam ślinę.

– Kto?

 

Unosi brwi.

 

– Nie wiadomo. Każdy miał rozkaz taki sam. Każdy go przyjął honorowo. Jak oficer wywiadu.

Mięknę. Czuję się bezsilny jak niemowlę. Krzysztof rozcina mi więzy. Dzwoni łańcuchem za plecami, po chwili mogę swobodnie oddychać. Wyciąga paczkę papierosów w moją stronę. Odmawiam. Nigdy się nie nauczy. Zapala sam.

 

– Teraz powiem ci dlaczego. – Zaciąga się głęboko. – Każde imperium potrzebuje mitologii.

Póki żył Piłsudski, trzymał łapę na wszystkim. W sejmie politykowali. Kotłowali się w sosie własnym.

W październiku niby mała wojenka, a wszystko wisiało na ostrzu bagnetu. Na fali zwycięstwa, wdrożono program naprawczy. Obowiązkowe przeszkolenie wojskowe również dla kobiet. Nauka w służbie obrony. To nam akurat ułatwili imigranci-naukowcy, uciekający z Niemiec i Rosji. Progres. Patrz. Dziesięć lat temu, plastik był kilka razy droższy od aluminium, a teraz jest tańszy niż papier. Chleb się w niego zawija. Mój pistolet ma okładziny z plastiku.

 

Chodzi, kiedy mówi. Trzy kroki w lewo, w tył zwrot, potem to samo w prawo. Gestykuluje gwałtownie.

 

– A łączność? Poznałeś Walberta. Nobel za mikrosumator w odwrotnej notacji, drugi za teorię węzłów. Za praktykę mu już nie dali, bo uwolniliśmy technologię dopiero po przejściu na trzecią generację. Niech nas gonią i tak nie dogonią. A Sejm? A prezydent? Dalej się bawili. To armia napędzała gospodarkę, To dzięki armii nikt nam nie podskoczył.

Staje.

– I nagle społeczeństwo wybiera inaczej i to paradoksalnie dzięki węzłom. Pacyfiści zaczynają rozkład od dołu. Protesty, strajki. Okrojenie budżetu, wstrzymanie projektów. Dzika demobilizacja zakładów. A Sowieci tylko czekali. A Niemcy tuż tuż. Ludzie pozapominali, komu zawdzięczają te kilkanaście lat dobrobytu. Poprzewracało im się w głowach. Kina, rozrywka, pięciodniowy tydzień pracy. Wakacje na Madagaskarze.– Macha ręką. – Zresztą niemały wpływ mieli szpiedzy i pseudoimigranci. Podżegacze.

Zaciąga. Rusza znów w obłąkany taniec.

– Analiza wywiadu wykazała czwarty rozbiór w ciągu siedmiu lat. Rozumiesz chłopie? Czwarty! Pyk i nie ma Polski! Decyzja zapadła w ścisłym gronie i zapewniam cię, w Częstochowie byli sami ochotnicy.

Zatrzymuje się. Opiera ręce na stole. Bada moją reakcję.

– Tak było trzeba. Za jednym zamachem pozbyliśmy się zagrożenia ze wschodu i z zachodu. A cena? Musiała być bolesna. Częstochowa. Serce Polski. Nikt nie wbija sobie noża w serce. Byliśmy usprawiedliwieni na arenie międzynarodowej. Każdy, kto żałował Niemców, dostawał pod nos fotografię Częstochowy. Zbudowaliśmy autostradę i lotnisko, żeby każdy mógł zobaczyć miejsce martyrologii. Nie ukrywaliśmy niczego.

Bierze łyk wystygłej herbaty. Krzywi się, wylewa zawartość szklanki do zlewu. Wyciąga z szuflady butelkę wódki. Nie pyta, tylko leje do dwóch kieliszków z grubego szkła. Jeden stawia przede mną. Szkło uderza o szkło. Pijemy.

– I przewidzieliśmy prawie wszystko. I rozpad Rzeszy, i jej odbudowę na bazie Silezji. I wieloletnią wojnę pozycyjną. Wszystko było nam na rękę. Tylko mutacji nie przewidzieliśmy. To znaczy była prognoza, ale pomijalna.

Rozlewa jeszcze raz, ale nie pije. Patrzy przez szkło, pod światło. Mówi cicho.

– To nie jest junta. Równolegle ruszył program demokratyzacji. Przez edukację. Wojsko będzie oddawać władzę stopniowo, ludziom do tego przygotowanym. Potrwa to wiele lat. A przez ten czas potrzebuję ciebie tutaj na pograniczu. Żeby móc dalej straszyć Silezjan polskim czartem. Żeby zawsze drżeli ze strachu, przed spadającą na nich z ciemności, biało-czerwoną lancą. Jesteś potrzebny Rzeczpospolitej.

Wychyla, a ja się waham. Oblizuję wargi.

-Ale ja już chyba nie mogę. Jak będę brał tyle morfiny to pociągnę najwyżej rok. A potem co?

Krzysztof śmieje się. Wie, że wygrał, że mnie przekonał.

– Myślisz, że to morfina?

Rechocze rubasznie.

– Myślisz, że to morfina? Nota bene w ośrodku ten zastrzyk co wziąłeś…

Zanosi się. Łzy mu ciekną po policzkach. Bierze głęboki oddech.

– Ten zastrzyk był na opóźnienie periodu, tylko dla kobiet. Przeciwbólowy był… Przy okazji. Aż taką babą nie jesteś, nie masz takich hormonów.

Poważnieje.

– Twoja większa odporność na promieniowanie ma swoją cenę. Jesteś od niego uzależniony. Rozumiesz? Jesteś w strefie, dlatego cię nic nie boli. Możesz ją opuszczać najwyżej na miesiąc, półtora. Raz do roku. Potem powrót, albo ból. Ale nie martw się. Fizycy twierdzą, że promieniowanie zmniejszy się tu drastycznie dopiero za sześćset lat.

 

Milczę.

 

Ptak będzie musiał wracać do klatki, o średnicy kilkudziesięciu kilometrów. Dobre i to.

Każdy ma jakąś klatkę.

 

 

Koniec

Komentarze

Gdyby nie padło nazwisko marszałka Piłsudskiego, przyjąłbym, że "rozwidlenie" rzeczywistości nastąpiło wcześniej, w momencie i sytuacji uzasadniającej osiągnięcie przez polskie wojsko poziomu technicznego i organizacyjnego umożliwiającego pokonanie Niemiec. Skoro jednak Autor tak dokładnie określa czas "przejścia" do rzeczywistości alternatywnej, to cóż, przykro mi, nie kupuję.

Poza tym Niemcy nie mieli interesu w tym, by rozpoczynać wojnę od ataku na Francję. Cesarstwo Chińskie było tak beznadziejnie słabe, że Rosję atakować mogło co najwyżej w marzeniach. Prędzej Japonia, po uprzednim zagarnięciu Chin... - i tak dalej i dalej.

Przyznaję jednak, że istnieje taka możliwość, iż Autor obmyślił wszystko logicznie, lecz zapomniał o tym poinformować czytelników.

Języka nie czepiam się, ponieważ czytałem z zainteresowaniem, tekst "wchodził" gładko i nie zwracałem specjalnej uwagi na ewentualne potknięcia.

Dzięki za recenzję. Piszę od niedawna, więc każda jest cenna, a w przypadku pochwał lekko się rumienię.

Poziom techniczny  organizacyjny Polski był wystarczający do pokonania Niemiec, niestety niewystarczający do pokonania Niemiec i Sowietów. Polska zastosowała taktykę znaną z wojny 1920 roku, czyli rozciągnęła linie wpuszczając wroga w głąb teretorium. Odcinając od rezerw. Jeżeli spojrzysz na mapę z 1939 roku, Polska oddała Niemcom około 1/3 terenu, szykując się do kontrofensywy. Ale to jest moje zdanie, które być może jest w stanie jedynie zrównoważyć Twoje. 

A teraz ten gram przeważający. Dość wyraźnie zarysowałem sytuację wewnętrzną w Polsce. Rządzi de facto junta wojskowa. Życie toczy się w atmosferze zagrożenia (podobnie jak obecnie w Izraelu) i jest dość mocno zmilitaryzowane, z tego powodu bohater może posiadać wiedzę tylko taką jaką dostarczają mu media. A media są zwykle na służbie propagandy. Narratorem jest bohater, więc informacje ma takie, jakie podaje mu rzeczywistość.
Nie zapomniałem poinformować o wszystkim czytelników. Nie miałem takiego zamiaru. 
Osobiscie nie biorę za ułomność tego, że w literaturze coś nie jest do końca wyjaśnione, albo pozostawione domysłom.

z podziękowaniem.

Polska w 1920 rozciągnęła linie. Piękny eufemizm. Zaczęła brać w cztery litery, bo najpierw swoje linie rozciągnęła ponad rozsądek, potem Sowieci wprowadzili do walk nowe armie.

Zależy, co pozostaje niewyjaśnione. Uważam, że historia alternatywna domaga się i wyjaśnień, i logiki punktu zwrotnego / rozejściowego. Wyjaśnienia nie muszą być łopatologiczne --- wystarczy dobry punkt zaczepienia do własnych kalkulacji czytelnika.

W rzeczywistości sanację można, lekko uparłszy się, nazwać rządami junty. Ale czego ona dokonała? Ani czasu, ani wielkich możliwości, ani pomysłów na wielkie postępy nie miała.

 

Hmm. To nie forum historyczne, ale ośmielę się mieć znowu inne zdanie. Polska w momencie wybuchu wojny była w tkakcie przezbrajania, przesunięcie jej o miesiąc naprawdę mogło zmienić jej losy, ba mógł zmienić jej losy skład z działami i amunicją zatrzymany przez Słowaków.A kampanię przesunąłem o miesiąc, na październik kiedy działa już dotarły i zostały rozśrodkowane, do tego dodałem rolę karabinów przeciwpancnernych, które rozwiezione w pore skutecznie mogły powstrzymać siły pancerne, gdyż przestrzeliwały pancerz każdego niemieckiego czołgu tej kampanii.
nie zaznaczyłem paru oczywistości, bo to nie jest opowiadanie o Polsce ale o człowieku.
Siłą postępową nie jest sanacja, tylko wojna, strach i przyjęcie niemieckich i żydowskich naukowców. Wojna została wygrana fuksem. A przemysł zbrojeniowy pociągnął za sobą rozwój. Jak na przykłąd w powojennych Stanach Zjednoczonych. Jeżeli chodzi o wyraźny punkt zwrotny, to kampania jest październikowa, nie wrześniowa. 

Nie jest. Ale prawie na pewno ktoś obryty w historii znajduje się pośród uzytkowników, więc poczekajmy, co napisze, jeśli trafi na Twoje opowiadanie, przeczyta i zechce skomentować również pod tym kątem.

Tak czy owak zdania --- pozytywnego --- o tekście nie zmieniam.

Nowa Fantastyka