
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Staszek Wicher
RACHUNEK KRZYWD
Cz. 3
Las. Gdzieś w Beskidach, Środa 14 grudnia
Godzina dziewiąta rano
– Gdzie on się podział? – Dowódca oddziału niecierpliwie dreptał przed jamą, w której mieściła się tymczasowa baza Zgrupowania „Żywiecki III”. Zagryzał przy tym nerwowo brudnego kciuka.
– Może go dorwali? – odpowiedział pytaniem leżący na wejściu do jaskini partyzant, lustrując lornetką najbliższą okolicę. – Szpak miał przez noc obserwować halę i bacówkę pana Andrzeja. Trzeba by się tam rozejrzeć.
– Zakaz zbliżania się do hali – ostro zakomenderował dowódca. – Jeśli go zgarnęli, to zwiększą czujność w tamtej okolicy.
– A jeżeli właśnie zamarza pod śniegiem?
– Mógł się cieplej ubrać.
Warszawa, Czwartek 15 grudnia
Południe
Ostatni raz Jędrek szedł tymi korytarzami kilkanaście lat temu. Siedziba Departamentu I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie zmieniła się – zmienił się tylko on. Nie czuł żalu ani nostalgii. Miał nawet nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał oglądać ciągnących się w nieskończoność jasnozielonych ścian, gdzieniegdzie przerywanych portretami tuzów partyjnych i tak zwanych asów wywiadu. „Parszywe mordy”. Korytarzami prowadziła go dwójka młodych funkcjonariuszy. Jeden szedł obok, drugi z tyłu. „Młokosy. Maszerują jakby jeszcze z Mazur nie wrócili” – pomyślał. – „Ciekawe, czy jeszcze ich tam szkolą”.
Rozkład budynku również nie uległ większym przeobrażeniom. Po wejściu do biura przepustek przeszukano go i prześwietlono na wszystkie możliwe sposoby. Jędrkowej uwadze nie uszła uroda pań pracujących za przyciemnianą szybą. Mając jednak na względzie niewytłumaczalny zgon przyjaciela, nie zdobył się na jakikolwiek flirt. Wyszedłszy z „przepustnicy” znów znalazł się na trzaskającym mrozie grudniowego południa. Zdawało się, że prowadzącym go dwóm agentom syberyjska temperatura nie przeszkadzała. Czy kamienne twarze mogły sugerować kamienną skórę? Bez słowa i na zmianę przesuwali kartami w czytnikach kolejnych drzwi. Jędrek co nieco jeszcze pamiętał – po wdrapaniu się trzecie piętro poszli pewnie przed siebie. Biuro dyrektora Departamentu I mieściło się pomiędzy pomieszczeniami Wydziału III, zajmującego się rozpracowywaniem struktur NATO i biurami Wydziału XVIII – ogólno-administracyjnego. Na drzwiach dyrektorskich przykręcono mosiężną tabliczkę:
„Dyrektor Departamentu I MSW
Gen. Lucjan Światło”
„Lucjan Światło?” – Jędrek usiłował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał to nazwisko. Nic nie przyszło mu do głowy. Przeszli przez drzwi i znaleźli się w pomieszczeniu, przywodzącym na myśl puste muzeum. Stylizowane marmurowe kolumny dzieliły przepastny sekretariat na dwie części. Między kolumnami, za ciemnobrązowym biurkiem siedziała funkcjonariuszką administracji. Wśród śnieżnobiałych ścian wyróżniały się szafy w kolorze ciemnej wiśni i zielone paprotki. Jędrek pomyślał, że z Pragi warszawskiej wylądował w Pradze czeskiej. W tej ostatniej, nota bene, lądował dość często, kiedy służył w wywiadzie.
– Dyrektor Światło oczekuje. – Sekretarka wskazała niepozorne drzwi w głębi drugiej części biura. Jędrek spojrzał w oczy funkcjonariuszowi stojącemu obok, a gdy ten kiwnął rozkazująco, zwolna ruszył przez Pragę czeską. Od razu poczuł na sobie wzrok. Wzrok, jakim obserwuje się odwróconego plecami przeciwnika. A co do tego nie miał wątpliwości – to on był tu przeciwnikiem.
Otworzył białe drzwi i wszedł do przyciemnionego pomieszczenia. Nie zdążył jeszcze ich zamknąć, kiedy usłyszał: – Kapitan Andrzej…
– Z całym szacunkiem, panie generale – bez szacunku przerwał Światle – odchodząc ze służby straciłem prawo do używania stopni wojskowych.
Andrzej stanął naprzeciw usadowionego w głębokim fotelu dyrektora najtajniejszej z tajnych instytucji w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Dość szybko zwątpił w to, że dobrze zrobił, decydując się na konfrontację. Generał nie pasował do jego wyobrażenia. Spodziewał się raczej grubo ciosanego partyjniaka wojskowego, o wyglądzie i ogładzie niedźwiedzia brunatnego, który zasiadł w tym miejscu za oddanie socjalistycznej ojczyźnie każdego proletariusza świata. W pamięci miał świński nos i takież zachowanie niejakiego Anatola Padalca, szefa wywiadu cywilnego, na ręce którego składał rezygnację ze służby. Ten zwyzywał go od nieprzystojnych określeń narządów rozrodczych i obiecał, że skończy na dnie Wisły. W ogóle, to właśnie przez Padalca wizja tego biuro była w świadomości Andrzeja mocno zoologiczna.
– Pan może stracił. Ale nie my. – Światło to nie był Padalec. Bez trudu odbił piłeczkę, przejmując inicjatywę. To on jako gospodarz honorował gościa jego utraconym stopniem, być może tylko udając dobrą wolę. Andrzej przerwał bezczelnie powitanie i szybko dał się sprowadzić do pionu. Światło to nie Padalec. – Proszę usiąść. – Generał wskazał cierpliwym gestem krzesło dla interesantów. Andrzej posłuchał, nie siląc się na wdzięczność.
Przez chwilę trwali w milczeniu. W jak najkrótszym czasie chcieli nauczyć się siebie nawzajem. Zapamiętać każdy grymas, szczegół świadczący o cechach charakteru.
– Pan wie – przerwał obopólną analizę dyrektor – z jakiego powodu znalazł się znowu w tym oto budynku.
– Podejrzewam, że to ma coś wspólnego ze śmiercią majora Aleksandra Moskala.
– Zabójstwem, jeżeli idzie o ścisłość. Zabójstwem, panie… – Generał zrobił teatralną pauzę. Po chwili dodał: – I to podwójnym zabójstwem!
Andrzej poczuł dreszcz schodzący z karku aż po dół pleców. Zmrużył podejrzliwie oczy.
– Chyba jestem nieuświadomiony, panie generale.
– Po waszym telefonie, na tę górską łączkę przybyli funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i SB. Ci ostatni, wykazując się iście psim węchem – Jędrek zwrócił uwagę na to porównanie… coraz więcej zwierząt – odnaleźli niecałe sto metrów od ciała majora Moskala zwłoki partyzanta. Zmasakrowane w sposób nie mniej wymyślny.
Hala, Środa 14 grudnia
Godzina trzecia w nocy
Szpak leżał zagrzebany w śniegu kolejną godzinę. Przez rurkę prowadzącą w głąb plecaka sączył co jakiś czas parę kropli śliwowicy łąckiej. Sączył w sposób bardzo ekonomiczny – nie na tyle, by opić się mocnym trunkiem, lecz na tyle, by lekki szum i złudne ciepło utrzymywały się nieprzerwanie. Od zamarznięcia chronił go puchowy kombinezon i wkładki termiczne zasilane akumulatorami. Z niewielkiej zaspy wystawały jedynie dłonie i lornetka. Już od jakiegoś czasu obserwował spotkanie w bacówce. Trochę zazdrościł gospodarzowi i jego gościowi. Lecz czuł także wewnętrzny upór. Lubił porównywać się do męczenników wczesnochrześcijańskich. Jego trudne zadanie, w jego własnym mniemaniu, było jedną z cząstek elementarnych zbawienia Polski i świata. Gorąco w to wierzył i ta wiara pomagała mu zmagać się z wątpliwościami i zazdrostkami.
W końcu tajemniczy podróżnik wstał, uściskał Jędrka i zaczął wzuwać buciory. Ubrał czerwoną, turystyczną kurtkę i pożegnawszy się, wyszedł z bacówki. Przez śnieg brnął niepewnie. Krok zdradzał, że był pijany. Przez krótką chwilę nic nie zapowiadało tragedii. To co stało się później, nie mieściło się w wyobrażeniach Szpaka.
Gdy wędrowiec był niemalże w połowie drogi do szlaku, ze śniegu za nim wyłoniło się kilkanaście człekokształtnych, jakby wychudzonych kształtów. Wyglądały jak groteskowe, zmaterializowane cienie, a ich czerń wyróżniała się nawet wśród ciemności nocy. Bez trudu sunęły za niczego nie świadomym podróżnikiem, konsekwentnie się do niego zbliżając. Szpak nie wiedział, czy ma wstać i strzelać, czy tylko obserwować. Sytuacja go zmroziła. Nagle cienie pochłonęły wędrowca. Partyzant nie dojrzał jego sylwetki, a nad otchłanią, która otworzyła się w tamtym miejscu, zobaczył dym.
Delikatnymi ruchami zagrzebał lornetkę w śniegu, by nic go nie zdradziło. Śnieg opadł na oczy partyzanta. Nie widział już nic. Już nic widzieć nie chciał. Czekał. Czekał parę chwil. Wtem poczuł napływające ciepło. Ale to nie było przyjemne ciepło. Zaczęło parzyć. Chciał unieść się i pobiec do bacówki, ale nie mógł się poruszyć. Nie dlatego, że sparaliżował go strach. Sparaliżowało go coś z zewnątrz. Zapewne to samo, co teraz uciskało jego klatkę piersiową. Ciepło szybko zamieniło się w żar, a żar stał się piekłem. Partyzant nie mógł krzyczeć, gdy wśród woni spalenizny mięśnie zmieniały się w rozżarzone węgła. Nie mógł nawet zemdleć, choć z każdą chwilą coraz mocniej pragnął śmierci.
Ona nadeszła dopiero nad ranem.
Warszawa, Biuro Dyrektora Departamentu I MSW, Czwartek 15 grudnia
Południe
– Niezidentyfikowany bandyta wyglądał, jakby zmarł śmiercią naturalną, co w tych warunkach byłoby rzeczą… hmm… naturalną. Może z wyjątkiem wypalonych oczodołów. – Światło zawiesił się i zamyślił. Dopiero po chwili kontynuował – Sekcja zwłok wykazała jednak, że narządy wewnętrzne obróciły się w popiół. Medycyna, panie kapitanie, zna różne przypadki, lecz ten należy do najbardziej zdumiewających. Nasi eksperci jeszcze nie ustalili rzeczywistych przyczyn obu zgonów.
– Czyli Sasza, przepraszam, major Moskal zmarł w podobny sposób?
– Będę miał do pana kilka pytań. – Generał nie odpowiedział Andrzejowi. I nie czekając aż ten odniesie się do jego słów, zaczął je zadawać. – Od kiedy znał pan majora Moskala?
– Poznaliśmy się na studiach w Krakowie.
– Czy to prawda, że wskazał pan swojemu pierwszemu oficerowi prowadzącemu osobę Aleksandra Moskala jako ewentualnego kandydata do służby wywiadowczej?
– Nieprawda.
Kłamstwo. Wywiad sam najpewniej nie zainteresowałby się nie wyróżniającym się niczym szczególnym absolwentem prawa. Andrzejowi żal było wtedy Saszy, ideologicznego komucha, który nie mógł dostać się do wymarzonych kancelarii. Teraz przechodziło mu przez myśl, że to on w jakimś stopniu był odpowiedzialny za śmierć przyjaciela. Szybko jednak uznał to za niedorzeczne fantasmagorie.
– W jakim celu major Moskal przybył na tę pańską łączkę?
– Pan zapewne wie to najlepiej, panie oficerze. – Złośliwość za złośliwość.
– O której godzinie major Moskal opuścił pańską bacówkę?
– O godzinie trzeciej w nocy, panie generale. – Powrót na drogę dyplomatyczną.
– Badania wykazały, że major Moskal był w stanie upojenia alkoholowego. Czy w pańskiej opinii major zdradził tajemnicę państwową podczas rozmów z panem?
– Nie.
Kłamstwo. Prócz ustaleń w sprawie śmierci Jaruzelskiego, Sasza opowiedział przyjacielowi kilka smacznych anegdot z historii najnowszej.
– Czy utrzymuje pan kontakty z bandami partyzantów, szczególnie z bandytami z tak zwanego Zgrupowania „Żywiecki III”?
– Nie.
Kłamstwo.
– Czy utrzymuje pan kontakty z bandami partyzantów, szczególnie z bandytami Zgrupowania „Żywiecki III”? – Światło powtórzył pytanie i dodał: – Proszę się zastanowić nad odpowiedzią.
– Nie utrzymuję stałych kontaktów z nikim, prócz tak zwanej substancji turystycznej.
Kłamstwo.
– Panie niegdyś-kapitanie, w środowisku dawno już obrosła legendą historia pewnej akcji i jej zadziwiających konsekwencji. Opowiada ona o młodym agencie, któremu powierzono misję zabójstwa czechosłowackiego zdrajcy i sfingowania jej w taki sposób, by winą obarczyć leśnych bandytów. Z bliżej nieznanych przyczyn podłożone ładunki wybuchowe zostały zdetonowane przed czasem, poważnie raniąc owego agenta… będącego wówczas w stopniu kapitana, dodajmy. Równie powszechnie wiadomo, że życie ów agent zawdzięczył grupce partyzantów, którzy najpierw uprowadzili go, licząc zapewne na doraźne korzyści, a potem opatrzyli. Reszta pozostaje legendą… lub milczeniem… zależy, co pan czytuje.
– Nie rozumiem do czego pan zmierza.
Znów kłamstwo.
Bacówka, 24 kwietnia 1991
Północ
– Za Buczyną, drogi panie, jest Kościelec. A potem Wilczy Groń, Szeroki Kamień i dochodzi się na Trzy Kopce. Tam szlak rozdziela się i można iść albo na Rysiankę, albo na Pilsko przez Palenicę.
Drugie przebudzenie w niewoli. Stokroć gorsze od pierwszego. Pulsujący ból w tyle głowy rozrywał czaszkę. Rzemienie zaciśnięte na nadgarstkach i kostkach z trudem przepuszczały krew. Opuchnięte palce swędziały. Zimny pot na karku boleśnie kontrował gorejące rany i połamane żebra. Jeżeli wcześniej Andrzej był naszpikowany prochami przeciwbólowymi, teraz ich działanie ustało, a partyzanci po próbie ucieczki nie podali mu kolejnej dawki.
– Za jaką Buczyną? – agresywnie wycharczał spętany agent.
– A Grubą Buczyną – stary dziad odparł, udając zdziwienie. – Jeszcze w południe interesowało pana, co jest za Buczyną.
Andrzej spojrzał nań błagająco-zawiedzionym wzrokiem dziecka, które nie rozumie ojcowskiej kary. Obok pryczy, na której obudził się także w południe, siedział ten sam staruszek, na którego natknął się za szopą. Poorana zmarszczkami twarz i dobrotliwy uśmiech dodały agentowi minimum otuchy. Przez myśl przeszło mu, że ten poczciwy dziadek z gęstą, siwą brodą nie byłby w stanie go oskalpować, albo patrzeć, jak krwiożerczy partyzanci wydłubują mu oczy ołówkiem. Przypominał mu trochę wizerunek Boga-Ojca, wymalowany na sklepieniu prezbiterium w kościele parafialnym jego rodzinnej miejscowości. To skojarzenie szybko jednak postawiło go na miejscu syna marnotrawnego, który teraz powinien błagać o wybaczenie. Zelektryzowało go obrzydzenie na myśl o upokorzeniu. Ale nie mógł wytrzymać bólu.
– Daj mi morfiny… – jęknął. Dziad popatrzył na niego troskliwie. Ta troskliwość oczywiście wydała się Andrzejowi fałszywym i cynicznym zagraniem starucha. Pożałował swojej poniżającej prośby o pomoc. – Albo spierdalaj. – Usiłował odzyskać resztki godności. Wszechogarniający ból skutecznie mu to uniemożliwiał.
Staruszek wstał z zadziwiającą lekkością, wszedł na pierwsze stopnie schodów i poprosił: – Adamie, zawołaj Marusię. – Po czym wrócił na krzesło. Minęła krótka, bolesna chwila, gdy do izby zeszła kobieta. Smukła i piękna. Kasztanowe włosy opadały na czarny sweter w norweski wzór. Charakterna buzia zdradzała być może góralską krew. Andrzej nie mógł oderwać wzroku od jej anielskiego oblicza. Ona jednak nie obdarzyła cierpiącego jakimkolwiek zainteresowaniem.
– W czym ci pomóc, Baco. – Z wyraźnym uczuciem powiedziała do staruszka, który w wyobrażeniu Andrzeja był już pierwszym celem. Najpierw udawał troskliwego dziadzię, a teraz pewnie z równie miłym uśmiechem będzie leżącemu wbijał igły pod paznokcie. Potem młotkiem pogruchocze niepołamane żebra, a przy tym obślini go ohydnie. A na koniec, kiedy sam się zmęczy, pójdzie do tego anioła, i zażąda obrzydliwych rzeczy. Będzie sapał i rzęził jak stary diesel. I zhańbi szpetnie tę piękną damę.
– Daj temu panu morfinę. On cierpi. – Andrzej poczuł do siebie odrazę większą niż tę, którą właśnie obdarzył człowieka nazwanego Bacą.
– Poczuje się lepiej i znów będzie próbował uciec. – Teraz poznał jej głos. Spokojniejszy, ale to ją słyszał w lesie. To musiała być Madame. Ona go uratowała.
– Marusiu, nie możemy pozwolić, by tak cierpiał. – Dziadek nie rezygnował z proszącego tonu.
– Oj, przecież mówiłam ci Baco, żebyś nie zwracał się do mnie po imieniu. – Dziewczyna nie miała więcej niż dwadzieścia pięć, sześć lat. Była troszkę młodsza od Andrzeja.
– Pamiętasz dziecko, co ci mówiłem o cierpiących.
– Quamdiu fecistis uni de his fratribus meis minimis mihi fecistis – Marusia recytowała z pamięci, jednocześnie wyciągając sprzęt z komody, a potem nabierając płynu do strzykawki. Bez krztyny chrześcijańskiej miłości chwyciła rękę Andrzeja i zaaplikowała mu dawkę morfiny. Ten krzyknął.
– Proszę tak nie krzyczeć, komuniści mogą patrolować okolicę – konspiracyjnie wyszeptał dziadek. Madame spojrzała na niego z litością.
– Jesteś zbyt dobry, Baco. To nie są twoje czasy.
Andrzeja bolało, ale zdążył wymyślić ogólny plan – przecież nie mógł zostawić bez opieki tak pięknego stworzenia! Na razie nie będzie uciekał. Powie, że do niedawna był agentem wojskówki, ale postanowił przejść na stronę Amerykanów. Niestety, jak to się czasem zdarza, przełożeni dowiedzieli się o jego chytrych zamiarach i postanowili go wysłać na samobójczą misję. Miał wysadzić pociąg na granicy, lecz przełożeni usiłowali go zabić wcześniej, przestawiając mechanizmy zapłonu ładunków. „A może faktycznie próbowali?” – po raz wtóry szybko odrzucił tę bezpodstawną myśl i kombinował dalej. – „W ten sposób zyskam trochę czasu, przeniknę do struktur, zaopiekuję się Madame”. Potem wróci do stolicy z rozrysowanymi strukturami partyzantki od Bramy Morawskiej po Tarnicę. Zniszczy beskidzkie bandy i wróci w glorii i chwale do cywilnej służby zagranicznej.
W chwili gdy ujrzał siebie wjeżdżającego w Aleje Jerozolimskie w ozłoconym cesarskim rydwanie, pierwsza kula rozbiła szybę w okienku pod sufitem. Naraz zaczął się regularny ostrzał od strony najbliższej granicy lasu. Madame wybiegła po schodkach. Andrzej chciał krzyknąć, żeby się schowała, że jego nie zabiją i on ją ochroni. Ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Spomiędzy drzew wypadł pierwszy oddział z gromkim okrzykiem triumfu. Około dwudziestu WOP-istów dobiegało do bacówki. Przez rozbite okno wpadł do piwnicy granat gazowy, ale Andrzej nadal wpatrywał się w pustkę po Marusi. Dziad wiedział, że ten przybysz to nie byle kto, a Marusia była w niebezpieczeństwie. On mógł ją uratować. Szybko znalazł nóż i przeciął rzemienie.
– Uratuj ją.
W izbie nie było już prawie nic widać. Strzały z wnętrza schroniska dowodziły, że partyzanci przebudzili się i zaczęli bronić bacówki. Andrzej nadal cierpiał, lecz ból powoli ustępował miejsca zbawiennym działaniom narkotyku. Podbiegł do schodów i wychylił głowę. Okrzyki żądnych krwi pograniczników okrążały schronisko, które nagle stało się twierdzą. Z każdego piętra padały w stronę żołnierzy strzały. „Żeby tylko nie chcieli tego spalić ze mną w środku” – pomyślał Andrzej i zaczął rozglądać się za dziewczyną. Nie zwrócił uwagi na półnagich partyzantów, zerwanych ze snu i walących z kałachów w nocną ciemność. Nie pomyślał, że mógłby w jakiś sposób pomóc WOP-istom. Ale oni nie potrzebowali jego pomocy. Nagle noc rozjaśniała białym i mocnym światłem – wojsko zapaliło rozłożone ukradkiem reflektory, oświetlające bacówkę z każdej strony. Obrońców na chwilę odrzuciło od okien.
– Wszyscy na dół! – Padła komenda, która piorunem rozeszła się po schronisku.
Po chwili grupa około dwudziestu uzbrojonych buntowników strzelała na oślep w jasność. Ale dziewczyny z nimi nie było. Wysoki człowiek o niskim, ciepłym głosie wydawał rozkazy. Andrzej poznał kolejny głos z lasu.
– Trzy grupy. Pierwsza wyskakuje oknem na północ i zbiega rozproszona do lasu. Druga tylnymi drzwiami leci na zachód. Kto przeżyje, jutro o północy pod kaplicą. Trzecia grupa zostaje i osłania dwie poprzednie. – Dowódca zawiesił głos. – Ja tu zostanę.
Krótka wymiana spojrzeń i już wszyscy wiedzieli, co będą robić. Andrzej był zaskoczony stopniem zorganizowania.
– Turyści? – Ktoś zapytał dowódcę.
– Turystów nie zabiją.
– Wchodzą do środka! – Przerażający okrzyk, który jednocześnie rozpoczął ucieczkę ze zdobywanej twierdzy. A Marusia? Pewnie ukrywa się na górze! Andrzej rzucił się na schody. Na pierwszym piętrze turyści chowający się pod łóżkami. Otwierał szafy i skrzynie na pościel. Nigdzie jej nie było. Z dołu dobiegały odgłosy rzezi. Strzały, krzyki, trzaski. Wbiegł na drugie piętro – dwa pokoje. Oba puste. Agent podbiegł do okna i spojrzał w dół. Żadnemu z partyzantów nie udało się dotrzeć do linii drzew. Ciała porozrzucane były na trawie, jak siane ziarna. Andrzej pobiegł do pokoju po drugiej stronie schroniska i spojrzał w dół. Ubrana w ciemny kombinezon dziewczyna biegła, garnąc do siebie małe zawiniątko. Ze sposobu w jaki je trzymała, Andrzej domyślił się, że w kocyku było małe dziecko. Korzystając z zamieszania wywołanego ucieczką partyzantów, dziewczyna chciała zbiec niezauważona. Czerwień, która nagle eksplodowała obok jej głowy oznaczała, że się nie udało.
CDN
Zostawiam ślad. Nie czytałam drugiej części, więc pod względem fabularnym się nie wypowiem.
„Zagryzał przy tym nerwowo brudnego kciuka.” - Zagryzał Biernik - Kogo? Co? Kciuk.
„...siedziała funkcjonariuszką...” – Literówka. Funkcjonariuszka
„Dość szybko zwątpił w to, że dobrze zrobił, decydując się na konfrontację.” - Raczej zwątpił czy dobrze zrobił.
„...to właśnie przez Padalca wizja tego biuro była...” - Literówka. Biura.
„Ubrał czerwoną, turystyczną kurtkę i pożegnawszy się, wyszedł z bacówki.” - Tak? A w co ubrał tę kurtkę? Ubierać można się, albo kogoś/coś. Samo ubrał jest błędem. Tutaj ewentualnie: założył kurtkę.
„Delikatnymi ruchami zagrzebał lornetkę w śniegu, by nic go nie zdradziło. Śnieg opadł na oczy partyzanta. Nie widział już nic.” Powtórzenia, których można łatwo uniknąć.
„Dopiero po chwili kontynuował – Sekcja zwłok wykazała jednak...” - w takich wypadkach po słowach typu „kontynuował”, „powiedział” itp. dwukropek.
„- W czym ci pomóc, Baco.” - To pytanie, przydałby się zatem znak zapytania na końcu.
„- Oj, przecież mówiłam ci Baco, żebyś nie zwracał się do mnie po imieniu.” - Przed „Baco” przecinek.
Językowo dobrze, zapis dialogów prawidłowy, ale, jak mówię, fabuły nie ocenię. Tylko tyle mogę rzec, że przeczytałam, bo to mój dyżur, ale wydarzenia nie zdołały mnie jakoś zainteresować, niestety.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr