
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Jan Niezbędny zdawał sobie sprawę, że nie powinno się wchodzić do szaf. Można się bowiem znaleźć w krainie pełnej gadających ludzkim głosem zwierząt, nawet bez wcześniejszego nadużycia alkoholu. A już na pewno nie należy mieć bliższych kontaktów z szafą czarownicy. Nigdy nie wiadomo, co taka może zawierać albo dokąd prowadzić.
Co też mu na rozum padło, że w ogóle wybrać się do wiedźmy? Chyba słoń. Może nawet stado, rozwścieczonych i z nadwagą.
Wszystko zaczęło się od gospody Pod Baranim Łbem, gdzie jak można się domyśleć nie było śladu po żadnym baranie, ani nawet łbie. Podszedł do baru i zamówił coś na rozluźnienie po całodziennej wędrówce konno. Rozejrzał się, spragniony jakichkolwiek obiektów do rozmowy, jako że samotności na szlaku nie brakowało. Obok niego siedział zarośnięty jegomość z głupkowatym wyrazem twarzy, a dalej z za nim mroczny typek ze wzrokiem mordercy. Wybrał jednak barmana.
– Dlaczego właściwe Pod Baranim Łbem? – zagaił.
– Co? – nie zrozumiał człowiek za barem.
– No, nazwa. Gospody.
Barman wlepił w niego bezmyślne oczy.
– A skąd ja to mogę wiedzieć!?
– No bo, wie pan, nie ma żadnego barana ani łba… – bronił się desperacko Jan. – Więc tak jakoś mnie zaciekawiło.
– Ach to – machnął lekceważąco barman, zaskakujące ile ludzi może się tym przejmować. – Kiedyś był, dawno temu. Wisiał przed drzwiami, wielki był, że hej.
– Och, i co się stało?
– Zgnił, oczywiście. Wie pan, jechało tak, że trza było zdjąć ścierwo, bo klienci nosem kręcili.
Jan Niezbędny przetrawił nowo nabytą nowinę i zaniechał dalszej konwersacji. Pogrążył się za to w egzystencjalnych refleksjach nad kuflem.
Po pewnym czasie na miejsce głupkowatego typka, który znikł niepostrzeżenie, usiadła bogini piękna. Miała lśniące blond loki i powalający uśmiech, który, ku ogromnemu zdziwieniu Jana, skierowany był właśnie do niego. Fakt, że zaraz potem zaczęła rozmowę, wykluczał nieporozumienie.
Po chwilowym szoku Jan Niezbędny oprzytomniał i począł zasypywać obiekt pożądania komplementami, drinkami, westchnieniami i błogimi uśmiechami, równocześnie próbując wyglądać jak najbardziej nonszalancko, męsko i seksownie. Konwersacja toczyła się w najlepszym porządku, jako że piękność nie zdradzała żadnych chęci natychmiastowej ewakuacji, a nawet zdawała się być zadowolona z jego towarzystwa. Aż w końcu, ni tego, ni z owego, bogini piękności wybuchła. Zalała go rzeką łez, którym towarzyszył niezrozumiały szloch. Całkiem otępiały Jan, zaczął pocieszać ją, próbując wyciągnąć z niej jakiekolwiek sensowne słowa. Po chwili okazało się, że po pierwsze: przyczyną nieszczęścia nie jest absolutnie on, po drugie: chodziło o jakiegoś ważniaka, który nie dawał jej spokoju, a któremu została obiecana, mimo że jest to parszywy drań i egoista, po trzecie: Jan został oficjalnie mianowany Jej Jedyną Nadzieją. Napuszył się i wypiął dumnie pierś. Dopingowany przez alkohol i słodkie słówka bogini piękności zgodził się na wszystko, czego ta od niego wymagała. A było to udanie się do chaty wiedźmy po zioła, skrupulatnie opisane przez ukochaną, które to miały być zaradzeniem problemów w związku z niechcianym narzeczonym, jego rywalem i potworem, mącącym szczęście cudnej bogini.
Jak największy idiota, wyruszył więc zaraz do lasu, nic sobie nie robiąc z później pory. Co prawda już w drodze zaczął zdawać sobie sprawę, że postąpił dość lekkomyślnie… Uprzytomniał sobie, że nawet nie zna jej imienia. Teraz jednak było już za późno, majaczyła przed nim stara chata i postanowił dotrzymać obietnicy danej nieznajomej. Istniało wszak prawdopodobieństwo wynagrodzenia. Nie był na tyle naiwny, by sądzić, że zapewniania bogini o żarliwości uczuć względem niego, nie są absolutną bzdurą. Całkowicie jednak wystarczyłaby mu jedna noc.
Upojony wspaniałymi fantazjami, wszedł ostrożnie do wnętrza leśnej chaty. Pomieszczenie wypełniał chaos rzeczy, które w większości pozostawały niezidentyfikowane dla Jana Niezbędnego. Rzuciła mu się w oczy pokaźna kolekcja gałek ocznych, pływająca beztrosko w słojach zielonkawej substancji. Suszone żaby też robiły wrażenie, choć były niczym w porównaniu z wypchanym gadem zawieszonym u sufitu. Zioła pachniały intensywnie, a mikstury bulgotały tajemniczo. Jan wzdrygnął się, antypatia pomieszczenie względem niego była wyraźnie odczuwalna. Zdawała unosić się w powietrzu i warczeć. Już miał oddalić się z największym pośpiechem, ale przypomniał sobie cel wyprawy. Czarownicy zdawało się nigdzie nie być, dlatego począł przeszukiwać obszerną kolekcję ziół.
Znalazł co najmniej piętnaście rodzajów pasujących do opisu ukochanej. Zioła wydawały się niczym nie różnić, jakby na złość. Co tam, szczypta tego i tamtego, weźmie się na wszelki wypadek… Wiedźma przecież nie zauważy.
Jakby na zawołanie rozległ się odległy tupot ciężkich butów – właścicielka wróciła.
Groza sparaliżowała ciało Jana Niezbędnego, gdy chaotyczne myśli krzyczały „Co teraz!? Co teraz!? No rusz się, idioto!!!”. Jan posłusznie zrobił krok w głąb pomieszczenia. Nie zdąży ewakuować się frontowymi drzwiami, jedyna nadzieja w istnieniu tylnego wyjścia. Oczy desperacko szukały wybawczych klamek, ale natrafiły tylko na te od szafy…
No właśnie, doszliśmy do szafy.
We wnętrzu nie było gadających zwierząt, ku lekkiej uldze Jana, ale za to był tunel. Lśnił szafirowym blaskiem. Zapomniawszy o wszystkim – wiedźmach, boginiach piękności, chatach i szafach – Jan Niezbędny, zauroczony niecodziennym zjawiskiem, bezmyślnie ruszył w głąb wirującego tunelu.
Nie wiadomo ile tak szedł i czy w ogóle dla miejsca, w którym się znalazł, czas miał jakiekolwiek znaczenie. Dotarł do końca korytarza, gdzie jarzyła się eteryczna Skrzynia. Zdawała się być jednocześnie stara i nowa, piękna i szpetna, ogromna i maleńka. Wzbudzała niepokój, ale też dawała poczucie bezpieczeństwa. Jedyne co zdawało się być pewne w stosunku do tajemniczego przedmiotu to fakt, że jest ważny. Ta Skrzynia była najistotniejszą skrzynią jaką Jan Niezbędny kiedykolwiek widział, była samą esencją istotności.
Gnany przeczuciem, że robi coś mającego na zawsze zmienić historię wszechświata, chwycił Skrzynię i zagłębił się w szafirową ścianę, która podała się, nie stawiając żadnego oporu.
* * *
Kamienie wirowały w powietrzu. Zdawało się być ich miliardy, trwających w chaotycznym tańcu. A każdy głaz – mały, ogromny, szkarłatny czy po prostu szary – znał kroki, więc nigdy żaden z nich nie zderzał się z drugim. Było chłodno. Panowała cisza, zakłócana jedynie świstem przelatujących skał.
Follia wstała niepewnie. Pod stopami miała gładką powierzchnię barwy indygo z lśniącymi lekko czarnymi żyłkami. Jęknęła, gdy nieduży kamyk uderzył ją w ramię. Schyliła się i po chwili wahania ruszyła, nie wybierając konkretnego kierunku, zwinnie uchylając się przed kolejnymi pociskami. Po długiej wędrówce odkryła, że to po czym szła, a początkowo wzięła za stały grunt okazało się jeszcze jedną ogromną skałą, która również poruszała się, aczkolwiek bardzo wolno i płynnie. Wychyliła głową zza krawędzi, by ujrzeć w dole ciągnące się w nieskończoność wirujące głazy.
Usiadła zamyślona, nie wiedząc co robić dalej.
Równie dobrze mogła siedzieć tam kilka minut albo parę godzin, nim zza postrzępionego brzegu wyłoniła się nieznana istota. Posiadała okrągłą, płaską twarz, a w miejscu ust cienką szparę. Tułów miała długi i giętki, a jej kończyny były czymś w rodzaju macek z kciukami. Skóra stworzenia była takiej samej barwy, jak głaz, na którym się znajdowali. Zdawało się jednak, że czarne żyłki na jego ciele błyszczą mocniej.
Wielki oczy koloru indygo patrzyły na nią z zaciekawieniem.
– Pym? – spytało.
– Obawiam się, że nie rozumiem – odpowiedziała, stojąc już wyprostowana w sporej odległości, gotowa do ewentualnej ucieczki.
– Pym mmmym – wyciągnęło mackę i wskazało coś za jej plecami. – Pym!
Odwracać się czy nie odwracać? Stworzonko nie wyglądało groźnie, ale wiele jest rzeczy, które nie wyglądają groźnie tylko po to, by ukryć jak groźne są naprawdę… Desperacko spróbowała spostrzec, co znajduje się za nią, jednocześnie nie odrywając wzroku od istoty. Po chwili westchnęła zrezygnowana i obejrzała się. Na spotkanie leciał ku jej nieduży głaz o niezdrowej prędkości. Świat pociemniał. Ostatnim, co pamiętała był boleśnie twardy grunt.
* * *
Ocknęła się w grocie o znanej już jej barwie indyga, przeplatanego lśniącymi urokliwie żyłkami. Blask ten zdawał się być jedynym źródłem światła. Z kąta przypatrywała się jej grupa nie różniących się niczym istot, których przedstawiciela poznała przed stratą przytomności.
– Pym? – mruknął jeden.
– Pym! – krzyknął inny, wywołując falę nerwowych pympnieć reszty, wyraźnie sprzeczających się o coś.
W końcu jeden z nich podszedł do niej niepewnie. Falującą maską uniosła się powoli, wskazując.
– Pym – oznajmił stanowczym tonem.
Zrozumiała. Wstała i ruszyła, garbiąc się, żeby nie uderzyć w niskie sklepienie. Przeszła przez okrągły otwór i… stanęła jak wryta, oślepiona blaskiem.
Znajdował się w ogromnej grocie. We wszystkie strony rozciągały się tunele. Grube plątaniny czarnych żył tworzyły błyszczące sznury zwisające ze sklepienia i opadające niemal do podłoża. Na ich końcach obracały się majestatycznie rzucające tysiące promieni kryształy.
Ptrzyła z zachwytem. A potem patrzyła jeszcze trochę.
Kryształy tańczyły i mieniły się, jakby zadowolone z wywartego na niej wrażenia.
– Pym – powiedziało stworzonko, wyciągając w jej kierunku biały, gąbczasty przedmiot.
Chwyciła go instynktownie, nie myśląc, gdyż wciąż jakaś część jej umysłu trwała w niemym zachwycie. Dopiero po długiej chwili, zauważyła, że istota nadal stoi przy niej i patrzy wyczekująco. Stworzenie zbliżyło mackę do szpary, w miejscu ust. Powtórzyło gest kilka razy, nie odrywając od Folli ogromnych oczu barwy indygo, w których odbijał się blask dziesiątek kryształów.
Dziewczyna dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo jest głodna. Ugryzła gąbczaste pożywienie. Było słodkie i soczyste. Smakowało jak… uśmiechnęła się, jak indygo. A dokładnie tak, jakby smakowało indygo, gdyby tylko kolory miały smak. Gdzieś tam w każdym kęsie irracjonalnie wyczuwała słodki blask.
Usnęła, wpatrzona w zachwycający oczy taniec. Obudziło ją wrażenie, że coś się zbliża. Leżące obok niej istoty pochrapywały cicho. Nic poza nimi nie wydawało dźwięków, ale jakaś pewność zrodzona w niej, przekonywała, że to coś, co tu zmierza, też nie wyda.
Poruszyła śliskim ciałem najbliższego stworzonka, które raptownie ocknęło się i popatrzyło na nią zaspanymi oczami, w których odbijało się niewypowiedziane pytanie.
– Musimy iść – szepnęła. – No już. Trzeba uciekać.
Istota zamrugała niepewnie.
– Proszę – błagała desperacko Follia. – Musimy się spieszyć.
Chwyciła zimną mackę i pociągnęła ją za sobą.
– Pym! – powiedziało zdenerwowane stworzenie.
Wyrwało kończynę z jej ręki i pokręciło głową, na znak, że nigdzie nie idzie.
Inne istoty, które także już ocknęły się ze snu, skupiły się w grupkę i patrzyły na nią ogromnymi oczami, wyrażającymi beztroską ciekawość.
– No już! – syknęła.
Przeczucie nasiliło się. Coś się zbliża…
Pobiegła do najbliższego otworu, wiedząc, że to który wybierze, nie będzie miało znaczenia. Coś wewnątrz głowy przekonywało ją, że drzwi są wszędzie. Odwróciła się ostatni raz, by spojrzeć na tańczące wdzięcznie kryształy i kilkanaście par wpatrzonych w nią ogromnych oczu.
– Uciekajcie – szepnęła i zagłębiła się w tunel, prowadzącym w niewiadomą.
* * *
Proliksy, gdyż tak nazywały się stworzenia o barwie indygo, popatrzyły po siebie niepewnie.
– Pym? – zasygnował jeden, zupełnie nie różniący się od pozostałych.
Odowiedziały mu niepewne spojrzenia i wzruszenia ramionami.
Postały chwilę w niemej dezorientacji, po czym doszły do wniosku, że cokolwiek chciała przekazać dziwna istota, nie miało znaczenia. Nic, co nie błyszczało i nie było barwy indygo, nigdy nie było istotne. Nie zdarzyło się, by ta filozofia kiedykolwiek ich zawiodła. Na nowo więc ułożyli się do snu.
Po chwili dało się usłyszeć cichutkie chrapanie.
Cień wynurzył się z ciemnego otworu. Blask w żyłkach zagłębionych w kamieniu przygasł niemal zupełnie. Dziesiątki kryształów znieruchomiały po raz pierwszy od wieków, rzucając słabe, smutne światło. Niektóre zamigotały złowrogo.
Cień nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Bezdźwięcznie przelatując nad śpiącymi proliksami, zanurzył się dokładnie w tym tunelu, w którym kilka godzin temu zniknęła rozczochrana dziewczyna.
* * *
Noc wypełniła pustą przestrzeń, tak nieruchomą, martwą i zimną.
Ciemność i samotność. A nad tym wszystkim słaby blask księżyca, oświetlający smukłą postać, nie po prostu bladą, lecz białą jak skrzydła anioła. Włosy miała gęste, sięgające do pasa o barwie gorzkiej czekolady. Usta duże, szkarłatne. Wargi zaciśnięte, prawie tak mocno jak pięści.
– Pani – zakrakał kruk, który była czarny jak nieprzenikniona ciemność – Chłopak nie żyje.
– Cóż mi po jego śmierci, skoro chiave zostało przekazane? – odparła oschle.
– Dziewczyna, która go ma, to wariatka. Nie ma o niczym pojęcia. Dorwiemy ją szybko, zanim zorientuje się, czego jest właścicielką.
Kobieta po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy, spojrzała na niego. A on, mimo że był tylko tworem cieni, zadrżał.
– Nie – rzekła. – Macie doprowadzić do tego, żeby się dowiedziała, jak najszybciej.
– Tak, pani.
Mówiła spokojnie, długo. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Lecz w głębi ciemnych jak kawa oczu płonął ogień. Kiedy skończyła, kruk skłonił się i odleciał.
Siedziała patrząc w pustkę. Podczas gdy jej ciało trwało tak nieruchome, uwolniony umysł zawędrował daleko, poprzez setki światów, w przeszłość i przyszłość, zawirował z głazami i zatańczył w subtelnym tańcu roziskrzonych kryształów wśród ścian groty barwy indygo, dogonił biegnącą dziewczynę i zaśmiał się złowieszczo, odczytując czekającą ją przyszłość.
Powróciła z podróży, której przecież nie było, jako, że cały czas pozostała w miejscu. Razem z nią wróciła bolesna prawda, że los bywa złośliwy, a obrazy, które widziała, to jedynie cienie umysłu, rzucane przez rozczochraną dziewczynę.
Można by powiedzieć, że trwała tak wieczność. Wściekła, samotna oraz dumna. I byłaby to prawda. Kostki palców pobladły jej, o ile coś białego może stać się jeszcze bielsze. Jedna za drugą, skapywały na posadzkę szkarłatne krople krwi sączące się z miejsc, gdzie paznokcie wbiły się w skórę. Mimo to nie poluzowała uścisku.
* * *
Tunel, którym biegła, okazał się ślepą uliczką.
Co teraz? Tyle trudu tylko po to, by wpaść w pułapkę?
Rozglądnęła się zdesperowana. Czarne żyłki zdawały się lśnić zachęcająco.
Bo przecież… przecież drzwi są wszędzie. Zaśmiała się. Jaka była głupia. Nie wahając się ani chwili dłużej zanurzyła się w kamienną ścianę…
…Było jasno.
Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Stała na polu pszenicy, z gracją falującej na wietrze. W zasięgu wzroku nie widziała nikogo, z wyjątkiem dość starego i żałosnego stracha na wróble, ale tego trudno nazwać kimś. Na jego słomianym ramieniu siedział kruk, wlepiając w nią paciorkowate oczy. Zakrakał drwiąco.
Zignorowała ptaka i ruszyła w stronę widocznego w oddali gospodarstwa.
Przeszła przez otwartą bramę, starą już zresztą i spróchniałą. Właściwie wszystko tu zasługiwało na te określenia. Szopy jedynie cudem stały jeszcze, zamiast runąć i posłużyć co najwyżej za opał. Kury gdakały z wyrzutem, schodząc jej z drogi. Oprócz nich nie było żywego ducha.
Follia podeszła do drewnianych drzwi drewnianej chałupy. Zapukała.
Cisza.
Po chwili wahania nacisnęła klamkę i weszła do środka.
– Halo?
Cisza.
– Jest tu ktoś?
Pomieszczenie było niewielkie i skromne. Ze ściany sterczały drewniane haki, mające za pewne służyć za wieszaki. Zresztą jeden widocznie znoszony i podziurawiony płaszcz wisiał tam i szpeciłby wystrój, gdyby puste i pachnące kurzem wnętrze zasługiwało na coś takiego jak wystrój. W kącie leżała para zabłoconych butów. W powietrzu unosił się, dochodzący z sąsiedniego pomieszczenia, słodki zapach obiadu.
Przekroczyła próg czegoś, co najwidoczniej uchodziło za kuchnię. Przy drewnianym stole siedział chudy jegomość o pomarszczonej twarzy. Radosny, szeroki uśmiech kontrastował ze smutkiem w poważnych oczach właściciela, wyglądających spod krzaczastych, siwych brwi. Włosów na czubku głowy nieznajomy w ogóle nie miał, ale za to zapuścił gęste, białe jak mleko bokobrody.
– Siadaj, moja droga – wskazał trzymaną w ręku łyżką na drewniany stołek obok. – Nie przystoi, żeby gość stał tak w progu. Z resztą na siedząco lepiej się rozmawia.
Po chwili wahania usiadła posłusznie.
– Ja… – zaczęła.
Gospodarz machnął ręką.
– Tak, ty, nie kto inny. Ale zanim przejdziemy do ciebie, pozwól że poczęstuje cię moim gulaszem. Nie przystoi przecież za poważne sprawy zabierać się z pustym brzuchem.
Zanim Follia zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna wstał. Podszedł do bulgoczącego tajemniczo garnka i wielką drewnianą chochlą nałożył wspomnianego gulaszu do miski.
Podstawiona przed nią szara papka, mimo okropnego wyglądu, pachniała kusząco.
– Dziękuję – odparła grzecznie dziewczyna i spróbowała specyfiku. Smakował niczego sobie.
– Wnioskując – zaczął nieznajomy, gdy pochłonęła ostatnią łyżkę potrawy – z tego, że udało ci się dostać do tej dość osobistej rzeczywistości stworzonej moimi własnymi rękoma, dokładnie tak, by nikt nieproszony nigdy się nie wpraszał… To nasuwa na myśl przypuszczenie, że chiave zmienił właściciela z młodego posiadacza na młodą posiadaczkę. Powiedz, jeśli się mylę? Dobrze. Więc, co stało się z chłopakiem?
– Cienie go dopadły… – zadrżała na wspomnienie. – W ostatniej chwili zdążył przekazać mi chiave. Bez żadnych wyjaśnień. Powiedział, że wszystkiego dowiem się od pana… bo pan jest Doppio Ffug, prawda?
Kiwnął głową za znak potwierdzenia.
– Wiedziałam.
Staruszek roześmiał się pogodnie.
– Rozumiem, że przez ten krótki czas posiadania chiave, dowiedziała się jeszcze tego i owego. Albo chociaż domyśliłaś.
Tym razem ona kiwnęła głową.
– Dzięki niemu mogę odnajdywać drzwi – zaczęła po chwili – lub też je tworzyć. Ten statek jest magiczny, prawda?
– W wielu rzeczach jest magia, często tkwi właśnie tam, gdzie nigdy byśmy nie szukali. Chiave daje moc, moc wędrowania pomiędzy wszechświatami, ale też kształtowania ich.
– Dlaczego właściwie statek z papieru?
Doppio Ffug wzruszył ramionami.
– Chiave to klucz, może wyrażać się w jakiejkolwiek postaci. Najczęściej przyjmują one kształt czegoś niepozornego, zwykle małego i podręcznego.
– To znaczy, że jest ich więcej?
– O, tak. Nie wiele już zresztą, istniejących gdzieś między światami.
Follia powróciła myślami do piwnicy, gdzie wszystko się rozpoczęło, do chłopaka o bursztynowych oczach i do proroczego snu. Nadal miała zimne dreszcze na wspomnienie majaczących za młodzieńcem sylwetek… To dziwne, że choć wizja spełniła się całkowicie, w tym jednym przypadku zawiodła. Kiedy bowiem odwróciła się, zaraz przed tym nim zniknęła w głębi ściany, po to by ostatni raz spojrzeć na chłopaka, stał tam całkiem sam. Mimo że śniąc widziała wokół niego dziesiątki niewyraźnych, ale przerażających kształtów…
– Cienie… – zaczęła po chwili dziewczyna. – Kim… albo czym właściwie są?
– To słudzy Kawowej Pani, jej twory… – Ffug przerwał, zawahał się, po czym kontynuował. – Wiesz cokolwiek o Kawowej Pani? Nie? Jak by tu zacząć… Ta okrutna kobieta jest władczynią Pałacu Snów, przez wielu nazywanego Pałacem Koszmarów. Nikt nie wie, gdzie się owy pałac znajduje. Tych, których Cienie tam zabrały, nikt już więcej nie widział. Najprawdopodobniej zawieszony jest gdzieś w przestrzeni między wszechświatami. Nie należy jednak wykluczać, że jest tylko legendą. Niektórzy wierzą, że Kawowa Pani zsyła sny, inni że jedynie koszmary, a w końcu są i tacy, którzy twierdzą, że w ogóle nie zsyła, bo nie istnienie. Władczyni Cieni, jak niektórzy ją zwą, nigdy bowiem nie wychodzi poza granice swojego mitycznego pałacu. Nikt jej nigdy nie widział… Nie bezpośrednio. Mroczna Dama ukazuje się jedynie w snach. I to nielicznym osobom.
– Ale jednak istnieje, w końcu jej słudzy mnie poszukują.
– Nie tyle ciebie, co rzeczy, którą posiadasz. Bowiem Kawowa Pani zachłannie pożąda mocy, a moc to chiave. O ile wiem, posiada już kilka egzemplarzy, ale wciąż chce więcej. Coś mi się widzi, że zsyłaczka snów, śni o wszechmocy.
– Jak można pokonać Cienie?
– Nie można.
– Nie? – zdziwiła się Follia i dodała zrozpaczona. – Ale coś musi być! Jak ma się przed nimi bronić?
Doppio Ffug patrzył na nią smutnymi oczami.
– Jedynym ratunkiem jest ucieczka.
– Gdzie? Czy jest jakieś bezpieczne miejsce?
Nie odpowiedział, opuścił tylko głowę, chcąc uniknąć jej spojrzenia.
– Nie ma, prawda? – mówiła rozgoryczonym głosem dziewczyna. – Będę uciekać w nieskończoność przed nieuniknionym. Ze świadomością, że pewnego dnia odwrócę się, a oni tam będą.
Milczeli, cisza dusiła i przytłaczała niemiłosiernie. Były w niej słowa, których nie powiedzieli. I nie powiedzą. Było współczucie, był też żal.
– Herbaty? – zapytał ochrypłym głosem Doppio po jakimś czasie.
Follia kiwnęła głową, wciąż zamyślona.
– Zostań na noc – zaproponował gospodarz. – Powinnaś dobrze się wyspać, zanim ruszysz w drogę. Będziesz musiała dużo ćwiczyć, żeby nabrać wprawy w poruszaniu się między światami.
Postawił przed nią kubek parującej herbaty. Przyjęła go z wdzięcznością.
Ten tekst stanowi dla mnie nie lada zagwozdkę. Nie dość, że całkowicie nie moja bajka, to jeszcze fragment większej całości.
Przypomniałem sobie część pierwszą, dość ostro krytykowaną, i w pierwszym odruchu te krytyki chciałem powtórzyć, ale to nie miałoby sensu. Części drugiej jako samodzielnej traktować nie można --- trzeba poczekać na zakończenie, jakim by ono nie było.
Jedno mogę powiedzieć bez wahań --- nie leży mi koncepcja wiecznej ucieczki. Przypuszczam, że Autorka zamierza w jakiś sposób ułatwić życie bohaterce --- ale na to też trzeba poczekać.