
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Podróże w czasie są przereklamowane – burknął Kacper, wygrzebując się z czegoś co przypominało oset skrzyżowany z pokrzywami. Leżał pod ścianą domu, czegoś między elegancką willą a kurną chatą – pewnie architekt długo pracował by osiągnąć taki efekt – i dochodził do siebie po kolejnym skoku. Tak, podróże w czasie bywały uciążliwe. Nic to, gdy trzeba było uwalniać się od jakiegoś zielska, gorzej gdy lądowałeś pośrodku autostrady albo na torach, którymi zaraz przejedzie ekspres. Albo na samym ekspresie. Zdarzyło mu się to raz i czuł, że naprawdę cudem uratował wtedy…
– Kopnij go w tyłek! Kopnij go!
Głosik dochodzący z kępy osetopokrzyw był tyleż piskliwy, co zacietrzewiony. Rozejrzał się skonsternowany (też mi słowo – ale czuł się tak, że żadne słowa tego nie wyrażą) i tuż obok swego obolałego biodra ujrzał dwóch facecików wielkości mniej więcej pudełka zapałek. Obaj byli czerwoni ze stroju, a jeden z nich także z twarzy.
– No dalej, Franciszku! Dalej! Kopnij go! Ja nie mogę, przysięgałem nie tykać dziś ludzi, ale jeśli to zrobisz, wynagrodzę ci w dwójnasób.
„W dwójnasób”! Kto dziś tak mówi? Zaraz. Dziś? Jak zwykle zagapił się tuż po skoku, traktując zastaną rzeczywistość jak swoją…
– Przepraszam dostojnych panów, czy mógłbym zapytać… (tak właśnie, wczuj się w klimat) gdzie ja właściwie jestem? I kiedy? To znaczy, czy mogliby panowie przedstawić się i podać aktualną datę?
– Przedstawić! Słyszałeś?! Przedstawić! On chce żebyśmy MY mu się przedstawili! A może ty byś się przedstawił, jaszczurko dwuogoniasta, gżdylu zasmarkany, Małgosio przez Jasia wy ….
– Gerwazy uspokój się!
Głos drugiego facecika był zaskakująco spokojny i kojąco głęboki. Albo głęboko spokojny i zaskakująco kojący. W każdym razie rokował nadzieję na dogadanie się.
– No właśnie, panie Gerwazy! Proszę po prostu odpowiedzieć, a zaraz przestanę panów niepokoić.
– Chodzi o to, proszę pana, że zło już się wydarzyło – oświadczył Spokojny (Franciszek, jak się zdaje), przygniatając Czerwoniastego do ziemi – pojawił się pan znikąd i wpadł w środek naszej uprawy parzokrzewów, rujnując ją kompletnie. A ten tu mój przyjaciel – wskazał brodą na charczącego coś pieniacza – jest za tę uprawę odpowiedzialny. Skoro została zrujnowana, zrujnowany może zostać i on sam. Nasi właściciele nie lubią, gdy nie wypełniamy swych obowiązków.
– Wasi właściciele? To znaczy kto?
– Państwo Gregor. Mogę cię już puścić, Gerwazy?
Ceglasty skinął przyduszoną głową i wydał z siebie zduszone stęknięcie. Wstając odetchnął głęboko, a potem założył ręce i odwrócił się, teatralnie obrażony.
– Otóż, państwo Gregor, nasi twórcy i właściciele …
– Twórcy?!
– No, oczywiście – lilipuci Franciszek był autentycznie zdumiony – Nie sądzi pan chyba, że wzięliśmy się, podobnie jak pan – sarkazm wychodził mu znakomicie – znikąd? Jesteśmy uczciwymi produktami Domgenu.
– Domgenu?
– Debil! – sapnął Purpurowiasty, ściskając mocniej obrażone jestestwo.
– No tak, Domgenu. Domowego Programu Eksperymentów Genetycznych. Pan, zdaje się, nietutejszy?
– Tak jakby. Mógłby więc pan łaskawie wyjaśnić mi bliżej działanie owego… Domgenu?
– Idiota! – dobiegło od Obrażonego.
– Cóż, to proste. Każdy kto zgłosi się do programu, przejdzie odpowiednie szkolenie i zda egzamin, otrzymuje patent uprawniający do tworzenia w domowych warunkach różnych przydatnych bądź po prostu pięknych – uśmiechnął się skromnie – produktów.
– I wy jesteście takimi właśnie … produktami?
– Oczywiście – przytaknął Franciszek z wyraźną dumą – Jesteśmy krasnoludkami rodem z XIX wieku. No … nieco uwspółcześnionymi w języku i obyczajach.
Czy mu się zdawało, czy malec spojrzał w tym momencie czule na swego mikrokompana?
– Czy w takim razie mogę jeszcze poprosić o datę w jaką trafiłem …. to znaczy, o datę jaką teraz mamy?
– Proszę bardzo. Jest 12 kwietnia dwa tysiące ….
Głos Franciszka utonął w równym i bardzo głośnym terkocie karabinu maszynowego, dźwięcznie uzupełnionym odgłosem tłukących się szyb. Kacper rzucił się na ziemię wtulając twarz w nagle bardzo przyjazne parzokrzewy. Potem wrzasnął, chwycił poparzoną fizjonomię i znów padł, kątem oka dostrzegając to z czego strzelano. Przypominało skrzyżowanie samochodu z czołgiem, najwyraźniej mieszkańcy tego świata lubili krzyżówki. I mocne efekty – nibyczołg bluzgnął czymś ogłuszającym i zdecydowanie śmiercionośnym, co bezbłędnie trafiło w dom jakieś pół metra nad głową Kacpra. Z celu po tym „bum” niewiele pewnie pozostało, ale już tego nie sprawdzał. Dając nura w przepiękny ogródek – dopiero teraz zauważył jak piękny – zaczął pośpiesznie wykorzystywać swe wyszkolenie. Zaciągnął kombinezon i gwałtownie przyśpieszył. Uderzył z taką furią w płot po drugiej stronie domu, że wybił w nim regularną dziurę. „A więc te gadżety nie są zupełnie bezsensowne”, pomyślał unosząc się lekko nad chodnikiem i lawirując między nielicznymi na szczęście spacerowiczami.
Nie miał jednak czasu na rozmyślania, bo śmiercionośna maszyneria ostrym wirażem wypadła zza domu – a raczej tego co po nim zostało. Przyczaiła się jakby i wycelowała lufę prosto w Kacpra – dość precyzyjnie jak się zdaje. Na szczęście ulica właśnie się skończyła, krzyżując się z czymś co można by chyba nazwać deptakiem spacerowym. Trudno było to orzec z całą pewnością, bo chwilowo było całkowicie opustoszałe – i chyba on wraz ze swym prześladowcą byli tego przyczyną. Skręcił w lewo i zdążył dać nura za jakiś klomb tuż przed kolejnym wystrzałem. A raczej serią wystrzałów, znów zagrał karabin maszynowy. Klomb się rozpadł, pewność siebie Kacpra również. Naprawdę spanikowany skoncentrował się na skoku. Gdziekolwiek, byle nie za daleko!
Jak zwykle poczuł lekki szum w uszach, świat zawirował, a przed oczami ujrzał Lenę. To była jedna z jego ikon, obraz który towarzyszył mu zawsze podczas wędrówki przez czwarty wymiar. Każdy z wędrowców miał coś takiego, nikt nie potrafił wyjaśnić skąd się to brało i czy miało jakiekolwiek obiektywne znaczenie. Dla Kacpra w każdym razie miało – Lena go uspokajała. Imię sam wymyślił, wyjątkowo pasowało do delikatnej, pociągłej twarzy ozdobionej ogromnymi oczami i lekko kpiącym uśmiechem. Lena z całą pewnością była lepsza od Iwana, ikony numer 2, która na szczęście pojawiała się rzadko, z reguły gdy nie był w formie. Iwan miał wejrzenie boksera wagi ciężkiej i lico nietknięte myślą. Nie uśmiechał się. I nie uspokajał.
Twarz Leny rozmazała się, szum w uszach z wolna zaczął ustępować. Świat zmaterializował się jak zwykle – z nagła i uderzająco wyraziście. Leżał pośrodku czegoś co przypominało deptak spacerowy (a więc jednak!), wypełniony tym razem przechodniami. Klombu obok niego nie było, a więc wybrał się we właściwą stronę.
– Coś się panu stało?
Jakiś staruszek pochylił się nad nim troskliwie.
– Nie, w porządku, dziękuję!
Wstał chwiejnie i uśmiechnął się w podzięce. Staruszek podreptał w swoją stronę, a Kacper postanowił zrobić to na co był już (sic!) najwyższy czas. Sprawdzić kiedy i gdzie się znajduje.
Bo niestety nigdy nie było co do tego pewności. Podróże w czasie z użyciem niemal wyłącznie mózgu były całkowicie nieprzewidywalne. Ruszył nieśpiesznie deptakiem, rozglądając się ciekawie. To właśnie było to, co najbardziej ciągnęło go do tych, delikatnie mówiąc, kłopotliwych wędrówek. Podglądanie życia przed lub po, wcześniej lub później, zamiast dalej lub bliżej. Czasem, w przypadku mikroskoku, zmian prawie nie było, za to dłuższy (a może dalszy?) skok potrafił zaszokować. Ten ostatni, nie licząc ucieczki spod klombu, był wyjątkowo długi. I szokował.
Kacper był przyzwyczajony, robił w tym wystarczająco długo by nie popadać w przesadną ekstazę czy przerażenie. Ale strzelano do niego raczej rzadko, firma dawała zlecenia ciche i dyskretne, raczej spokojne i zawsze dobrze płatne. To ostatnie było bardzo na miejscu, bo w końcu sporo ryzykował. W pierwszej kolejności więzienie. Podróże w czasie stały się nielegalne wkrótce po tym gdy okazały się możliwe. Oficjalnym powodem była obrona zdrowia i jaźni osobników obdarzonych owymi szczególnymi zdolnościami, które nie mieściły się w głowie, choć brały z niej początek. Było ich podobno około dwudziestu – „podróżników wskazówkom wbrew, w poprzek tarczy zegara”– jak pisały rozkochane w sensacyjkach i płaskiej stylistyce gazety. „Kopiących w kalendarz”, jak określił to kiedyś profesor Alorian z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru. Kacper nie znał dokładnej liczby swych współbraci w zdolnościach, nie znał też osobiście żadnego z nich. To była podstawowa zasada – utrzymać tajemnicę by było skuteczniej i bezpieczniej. Zaakceptował tę zasadę bez większych oporów, przypuszczał że reszta zrobiła to samo. Zwłaszcza, że byli nieźle opłacani przez firmę.
Na jej czele stał profesor Alorian, podobno psychofizyk, podobno genialny. Trafił na swe odkrycie przypadkiem, badając Typ 0, pierwszego wędrowca który, jak stugębna firmowa plotka głosiła, był wcześniej zapaśnikiem. Niezbyt intelektualne zajęcie, ale najwyraźniej nie przeszkodziło jego mózgowi w rozwinięciu nadzwyczajnych i cokolwiek przerażających zdolności. Kacper próbował kiedyś dociec na czym to wszystko polega, ale szybko zrezygnował. Przecież genialny kierowca nie musi znać budowy swego mobilu, prawda? A wirtuoz nie docieka anatomii fortepianu. Wystarczyła mu świadomość, że jest wyjątkowy, a dzięki tej wyjątkowości może żyć nie najnudniej i dostatnio.
Wkrótce po oficjalnym zakazie wędrowcy zeszli do podziemia, choć ich działalność nie była szczególnie tępiona przez odpowiednie służby. Alorian o to zadbał – skoro ma się miliony, podobno odziedziczone (większość faktów dotyczących życia profesora opatrzona była właśnie przysłówkiem „podobno”), trzeba je jakoś wydać. Poza tym byli ostrożni. Każda z misji Kacpra polegała tylko na przyglądaniu się, zbieraniu informacji i przekazywaniu ich firmie. Obsesją Aloriana była długość skoków. „Dłużej, znaczy lepiej – powtarzał niczym postać z reklamy środka na potencję, zacierając małe, pulchne rączki – musimy wbić się w zegary jak w ciasto, ugnieść kalendarze, sprasować dni, tygodnie i lata”. Plany ambitne, ale z tego co Kacper wiedział, jego skok był pierwszym liczonym w dziesięcioleciach. I trzeba przyznać, że solidnie go przestraszył. Dotąd bał się umiarkowanie, czasem wcale – częstość skoków wytworzyła rutynę, a ta – zobojętnienie. Teraz jednak działo się zdecydowanie zbyt wiele i zbyt szybko. Ostrzał piekielnej machiny niespecjalnie go przeraził – przeszedł specjalne szkolenie, jak się okazuje zupełnie niepotrzebnie się na nie zżymając. Miał za sobą odpowiednią ilość godzin spędzonych na poligonie, a na sobie odpowiednią ilość sprzętu, by nie trząść portkami. Przeraziła go jednak – tak, to było to określenie – natarczywość i uporczywość ataków. Poza tym był daleko – bardzo daleko – i cały czas, gdzieś na skraju świadomości, tkwiła myśl o „syndromie Aloriana”. Nikt nie wiedział o co chodziło, nie wyciekły na ten temat żadne plotki, co samo w sobie było zaskakujące, wiadomo jednak było, że jest to coś bardzo dla wędrowca nieprzyjemnego. Coś co miało (mogło) zdarzyć się podczas skoku. A im dłuższy był, tym większe prawdopodobieństwo, że „syndrom Aloriana” wystąpi. Ten skok zaś był bardzo długi. Sądząc po powierzchownym na razie oglądzie rzeczywistości, przeniósł się o dobre sto lat, a prawdopodobnie dalej. Franciszek i jego kompan byli tego najlepszym dowodem.
Podszedł do czegoś co tkwiło mniej więcej pośrodku deptaku i przypominało słup ogłoszeniowy. Oblepiony był – to chyba nie to określenie – ciekłokrystalicznymi ekranami wyświetlającymi różnokolorowe, różnojęzyczne, pozornie różnobrzmiące i z pewnością równo bezczelne reklamy. Przynajmniej to się nie zmieniło. Począł wpatrywać się w pierwszy ekran, który wpadł mu w oko. Dobra nasza, to chyba jakaś plansza newsowa
„Ludzie Delfina” znów uderzają. Nawet trzydziestu rannych, w tym dwie osoby ciężko – to efekt ostatniej akcji tej organizacji paraekologicznej. Jej członkowie, sprzeciwiający się oficjalnej polityce środowiskowej władz, domagają się posadzenia pośrodku Miasta stu pięćdziesięciu drzew, które miałyby stanowić „trzecie płuco” metropolii. Ich zdaniem jest to konieczne także dlatego, że pozwoli na wzmocnienie populacji wiewiórki rudej, przetrzebionej niemiłosiernie przez rozrastające się ulice. „Dołączcie do wiewiórek” – napisy takiej treści pozostawili po sobie ekolodzy. Akcja, jak zwykle, została przeprowadzona z dużym rozmachem. Na drodze trambusu przebiegającej przez miejsce potencjalnego drzewostanu ustawiono barierę. Niestety, tuż za zakrętem. Rozpędzony pojazd nie zauważył przeszkody na czas i uderzył w nią, wypadając z toru. Jak zwykle w takich sytuacjach podniosły się głosy, że to barbarzyństwo, posypały się pytania jak czują się teraz rodziny poszkodowanych. Warto jednak postawić pytanie czy nie jest barbarzyństwem postępowanie prowadzące wprost do zagłady jednego z nie tak znów odległych od nas gatunków? Pamiętajmy, że żyjemy w dwa tysiące …
– Witam, panie W!
Kacper podskoczył , gdy czyjaś dłoń uchwyciła go mocno za ramię
– Dzień dobry!
Głos należał do faceta, który mógłby robić za manekina w sklepie odzieżowym, lub cyborga w filmie science-fiction z lat siedemdziesiątych XX wieku. Twarz miał całkowicie gładką, z ledwie widocznymi rzęsami i cienkimi kreskami brwi. Skóra czaszki pozbawiona owłosienia lśniła połyskliwie. Miał na sobie czarny płaszcz, jakże stosowny w tej sytuacji.
Obok niego tkwiło dwóch facetów z innej nieco bajki – rozrośniętych i odzianych w coś co było chyba dresem, trzymających za to – a raczej krzepko dzierżących – zdecydowanie śmiercionośne narzędzia. Rodzaj karabinów maszynowych, jak się Kacper bystro domyślił. Chyba lubili tu tę broń.
– O co chodzi?
Manekin skrzywił się jakby ktoś próbował wyciągnąć z niego baterie. Pewnie miało to oznaczać promienny uśmiech.
– Uroczy pan jest, panie W. Wiemy skąd pan przybył i chyba domyślamy się co pan tu robi. Proszę nie udawać Greka (skąd on znał to określenie, najwyraźniej program operacyjny przewidywał wykształcenie klasyczne) i udać się z nami.
– Chyba jednak udam, że nie wiem o co chodzi. Nie, zaraz. Ja naprawdę nie wiem o co chodzi.
Znów grymas, ale jakby nieco inny. Chyba się łysol zaczynał wściekać. Skinął lekko głową dryblasowi po swej lewej, a ten zrobił szybki jak ruch sekundnika wypad do przodu. Następnym co Kacper zobaczył była ciemność. Całkowicie ponadczasowa.
* * *
Pomieszczenie było zalane jasnym światłem poranka i aż prosiło się o barokowe opisy. Promienie wpadające przez podługowate okna wyczyniały na zatopionych w mroku sprzętach takie rzeczy, że i mistrz Rembrandt oszalałby z zazdrości. Ale nie cudnej piękności światłocienie były największą ozdobą tego pokoju, całkiem sporego, dwieście metrów kwadratowych lekko licząc. Pośrodku owej mieszkalnej połaci stała fontanna. Gdyby mogła, pewnie by się obruszyła na to określenie, bo istotnie, zwykłe fontanny mogłyby jej krany czyścić. Kaskady wody, różnobarwnej, różnocieplnej – gdzieniegdzie unosiła się para – uderzały oko i ucho patrzącego strumieniami o różnej grubości i kształtach. Splatały się ze sobą i rozplatały na różnych wysokościach, opadały do poskręcanych rynien i basenów, igrały ze sobą, rozdzielając się i łącząc znów, w nieskończoność jak się zdawało. Całość mogłaby się wydawać zbyt pretensjonalna, przytłaczać rozmiarem i nadmiernym przepychem, ale nie – była po prostu piękna, pięknem niewymuszonym i wybrednym.
A Kacprowi chciało się siku.
Stał twarzą do owego cudu hydrauliki i ściskał uda czekając aż ktoś się zainteresuje jego cierpieniem.
– Dzień dobry, panie W…
Głos był tubalny i donośny, gdyby nie sytuacja w jakiej się znalazł, Kacper pomyślałby nawet – rubaszny. Jednak gdy ogłuszają cię, porywają i trzymają czas jakiś pod kluczem – choćby i w nienajgorszych warunkach – raczej nie przychodzą ci do głowy ciepłe określenia. Odwrócił się nieśpiesznie i niezgrabnie, czyli stosownie do okoliczności.
Już dawno zauważył, że niektórzy z osobników jego gatunku wyglądają jak żywcem wycięci z komiksu. Postać, która stała teraz przed nim przyprawiłaby o radosne drżenie serca każdego rysownika. Mężczyzna był niski – nawet bardzo niski – i tubalny bas pasował do niego jak guziki do szlafroka. W dodatku był przeraźliwie chudy, przyodziany w coś w rodzaju kimona, co podkreślało jeszcze ową chudość. Sterczący ostro nos i okulary w cienkich oprawkach dopełniały reszty – mógłby spędzić życie na kartach komiksu klasy B, choć niekoniecznie w roli super bohatera. Oczywiście uśmiechał się, w tym świecie wszyscy, którzy chcieli Kacpra skrzywdzić, najpierw się uśmiechali. Za plecami chudzielca stało dwóch znajomych akolitów. Przebrali się – mieli teraz na sobie szorty i koszulki. Na jednej z nich widniał napis „NOBODY IS PERFECT. MY NAME IS NOBODY”.
Kacper pośpiesznie dostosował się do panującego tu radosnego nastroju i z promiennym uśmiechem spytał, czy może skorzystać z toalety. Mógł. W dodatku zdjęto mu więzy. A gdy wrócił, chudzielec znów się uśmiechnął. Jeszcze chwila, a przekażą sobie znak pokoju.
– Cóż, panie W, pora przejść do rzeczy. Zapewne domyśla się pan czego od pana chcemy.
Faktycznie, domyślał się, ale na wszelki wypadek zrobił zdziwioną minę.
– Dobra, dobra, panie W, nie ma na to czasu. Choć właściwie… pan ma go w nadmiarze, prawda?
Chudy zarechotał basem, a dwóch osiłków zawtórowało mu usłużnie. Chyba dość już scen jak z kiepskiego kryminału – Kacper skrzywił się w duchu.
– Może pan nas solidnie podratować, panie W. Tak, solidnie – chudzielec zatarł ręce w bardzo znajomy sposób. – Ale zaraz, gdzie moje maniery! Pozwoli pan, że się przedstawię. Jeśli się pan jeszcze nie domyślił – Albert Alorian.
Popatrzył uważnie, najwyraźniej chcąc sprawdzić reakcję swego więźnia. Nie doczekał się żadnej, taką przynajmniej Kacper miał nadzieję. W istocie bowiem, już od jakiegoś czasu podejrzewał coś takiego. Od momentu gdy ocknął się w ciasnym, choć całkiem przyjemnym pomieszczeniu, zaopatrzonym w zmyślny bufet i wygodną sofę…
– Zastanawia się pan pewnie dlaczego chcieliśmy pana zabić – Alorian Młodszy uśmiechnął się znów, tym razem naprawdę dobrotliwie. No cóż…
Skinął na jednego z goryli, a ten pogrzebał przy nieodłącznym karabinie, po czym wycelował go w Kacpra. Rozległ się charakterystyczny, głośny terkot, Kacper rzucił się na ziemię, skrawkiem umysłu czując, że nie powinien tego robić.
– Drogi panie W – Alorian był tym razem naprawdę ubawiony – nawet w pana czasach było to możliwe, a teraz jest wręcz banalne. Wybór celu, pociski omijają źródło ciepła. Tak, tak – pokiwał głową – klomb miał się rozpaść, dom nieszczęsnych państwa Gregor również, ale pan miał pozostać w całej, jakże ujmującej postaci. Chcieliśmy po prostu pana sprawdzić, chcieliśmy by nam pan uciekł, oczywiście nie za daleko. No i udało się – znów promienny uśmiech
– A tu co miało się rozpaść? – Kacper rozejrzał się po napuszonym aloriańskim salonie.
– Nic. Oszukany po raz drugi, tym razem ślepakami.
Rechot wychodził obu gorylom naprawdę równo i wyjątkowo głośno.
– A gdybym uciekł dalej? Dużo dalej? – wściekły Kacper nie mógł powstrzymać tego pytania, choć znał odpowiedź.
– Panie W – tym razem bas był pełen wyrzutu – n i e m ó g ł pan uciec dalej, nie wykonał pan przecież zadania, prawda? A brak wykonania zadania to brak pensji, brak dalszych zleceń no i oczywiście brak tego dreszczyku, który tak pan lubi, czyż nie? Brak przygód w czwartym wymiarze, wskazówkom wbrew, kopania w kalendarz, ugniatania go jak ciasto! Tak, tak, znamy i to, mój przodek pozostawił po sobie sporo dokumentów, niestety – grymas pełen niesmaku – urwanych w pewnym momencie. I to, że tak to ujmę, dokumentnie. A jednym z ostatnich zapisków jest pełna rozżalenia uwaga, że jego najlepszy agent, Kacper W., nie powrócił ze swej najdalszej (a może najdłuższej?) misji. I to akurat jest bardzo dobra dla nas wiadomość. Zostanie pan z nami na zawsze, panie W.
Alorian zbliżył się, ujął Kacpra pod ramię.
– Wiem o wszystkim – wyszeptał – wiem dlaczego tak desperacko podejmujesz, czy raczej podejmowałeś się każdej misji. Wiem, że nie tylko dreszczyku szukasz pośród czasu. I coś ci powiem chłopcze – to my możemy ją odnaleźć.
J ą. Ten prosty zaimek sprawił, że z Kacpra wyparowała nagle cała energia. Poczuł zalewającą go rozpacz, duszne tsunami, które tak długo udawało mu się utrzymać z daleka. Banalna, acz jakże skuteczna terapia przez pracę, skupianie się na celu, każdym jaki wpadł w ręce i do głowy, alkohol i jemu podobne bajkotwórcze używki, zasypywanie pustki pośpiesznymi zajęciami dnia powszedniego – wszystko byle nie myśleć. Doszedł już do sporej wprawy, coraz dłużej udawało mu się trzymać tęsknotę na dystans. Lecz kiedy powracała, robiła to wyjątkowo dojmująco i okrutnie. Tak jak teraz.
– Przyszłość, w którą pan ją wysłał to my – Alorian powrócił do oficjalnego tonu – mogę to panu zagwarantować, właśnie my możemy jej pomóc. O ile zgodzi się pan współpracować, rzecz jasna.
Kacper spojrzał na swego rozmówcę nic nie rozumiejącym spojrzeniem.
– Drogi panie W! Przełamaliśmy linię!
Chyba się przesłyszał. Czyżby to było możliwe? W jego czasach przełamanie linii nie udało się ani razu. Ale przecież to nie były jego czasy.
– Jest nam pan bardzo potrzebny, panie W. Widzi pan – znów charakterystyczne zatarcie rąk – nie ma wśród nas żadnego wędrowca. Tak, tak, wszyscy wyginęliście, zagubiliście się gdzieś pośród pożółkłych kalendarzy – metafory znacznie lepiej wychodziły Alorianowi Starszemu – ale za to, jak już wspomniałem, przełamaliśmy linię. Oczywiście teoretycznie – zawahał się nieco.
– Aha – Kacper powoli odzyskiwał pewność siebie – i, jak rozumiem, ja mam to przetestować w praktyce?
– I owszem – Alorian był bardzo spokojny – może pan tylko zyskać. Przede wszystkim może pan ocalić żonę. W naszych czasach jej choroba jest uleczalna w dziewięćdziesięciu pięciu procentach.
„Jej choroba…” Znów ujrzał swą rozpacz, ich rozpacz, gdy okazało się, że bardzo złośliwy i bardzo złośliwie posadowiony nowotwór zamierza wygnać ich z raju, pozbawić wspólnego bytowania w małym mieszkanku z wielkimi planami. Zabrać wieczory osnute wizją nieodległej przyszłości, w której było miejsce i na dwójkę „bachorków” biegających po ogródku i na psa i nawet na grządkę rododendronów tuż przy domu. Banalne szczęście pośród niebanalnych uczuć miało runąć, zawalić się już na etapie marzeń. Pamiętał gorzką jak utracone złudzenia nienawiść, która ogarniała go na widok spacerujących po ulicach par, czule objętych lub po prostu zatopionych w rozmowie. Ich „po prostu” wywoływało w nim uczucia jakich wstydził się do dziś.
I właśnie wtedy wpadł na ten desperacki plan. Ryzykując sporo, próbował wysłać ich razem w przyszłość, tak daleko jak umiał. Nie wiedział czy to możliwe, podejrzewał, że jego szczególne zdolności działają wyłącznie jednoosobowo. I miał rację – Emilia zniknęła w nieokreślonej (ale dalekiej, to wiedział na pewno) przyszłości, a on został sam, z tęsknotą i Alorianem urządzającym mu dzikie awantury. Rzecz w tym, że nie wolno mu było wykonywać skoków na własną rękę, nie mówiąc już o „podłączaniu” do nich kogokolwiek – wszystko musiało odbywać się pod kontrolą firmy. Zobowiązywał go do tego zarówno kontrakt, jak i zdrowy rozsądek. Ale przecież ten ostatni rzadko cechuje wygnańców z raju.
– Co mam zrobić?
– To mi się podoba – Alorian Młodszy uśmiechnął się promiennie, przez co jego trupiopociągła twarz jeszcze bardziej wyszczuplała. Uniósł rękę w ostrzegawczym geście – tylko bardzo proszę, żadnych żądań „chcę ją zobaczyć” itp. Jest pod naszą opieką, ciągle czuje się dobrze i spotka się pan z nią tuż po pierwszym udanym, w pełni kontrolowanym skoku, wtedy dopiero podejmiemy leczenie. Ten warunek nie podlega dyskusji
– Ale jak…
– Jak na nią trafiliśmy? – Kacper dostał właśnie dowód na dziedziczenie pewnych cech charakteru, Alorian z jego czasów też rzadko pozwalał rozmówcy na dokończenie zdania. – Cóż, wiedzieliśmy co pan z nią zrobił, mój szacowny przodek wspomniał o tym w swych dokumentach, poszperaliśmy trochę w teraźniejszości, a zapewniam pana, że ją akurat kontrolujemy znakomicie i – zatarcie rąk – ukochana czeka na pana.
– Mam rozumieć, że ot tak, zupełnym przypadkiem, trafiła akurat w ten czas?
– To zależy co pan przez to rozumie – Alorian spoważniał nagle – jest tu od dziesięciu lat. I od dziesięciu lat się leczy – ale dopiero teraz ma szansę, niech mi pan wierzy. I damy jej tę szansę, pracują dla nas najlepsi lekarze. Wszystko w pana rękach, więc nie traćmy tego na czym nam tak zależy – czas nie czeka, prawda? Przełamanie linii, rozumie pan?
Skinął ręką jednemu z goryli, ten oddalił się bezszelestnie
Przełamanie linii – w ich żargonie oznaczało to niemal całkowite zapanowanie nad czasem, wdarcie się weń ze wszystkich stron, całkowite pokonanie tego „starego, łysego oszusta” (to określenie ukute przez jakiegoś pisarza wtedy, gdy o czasie można było tylko pisać, zawsze mu się podobało). Zapanowanie nad dowolnym dniem, godziną i minutą – o to w istocie chodziło. W jego czasach bowiem wędrowcy skakali poniekąd na oślep, intuicyjnie tylko wyczuwając odległość, bez możliwości trafienia w dokładną datę. Przełamanie linii oznaczało trafienie w punkt, wskrzeszenie marzeń o wehikule czasu, tym kamieniu filozoficznym fantastów. Oznaczało, że wędrowiec trafi dokładnie tam gdzie zechce, dokładnie k i e d y zechce. A on miał tego dokonać jako pierwszy…
– Panie Alorian…
– Tak, panie W?
– Słyszał… czytał pan, jak sądzę o pewnym zjawisku nazywanym w naszych czasach…
– Syndromem Aloriana? – znów promiennoupiorny uśmiech – oczywiście, że czytałem.
I oczywiście domyśliłem się cóż to takiego …
– No więc?
– Cóż – zatarcie rąk, ale jakby mniej pewne siebie – powiem panu tylko tyle, że jeśli syndrom Aloriana pana dotknie, będzie to z pewnością ostatni dzień pana życia.
Tym razem uśmiech wyglądał jeszcze bardziej upiornie
– Ale proszę się nie obawiać, prawdopodobieństwo jego wystąpienia jest jak jeden do… O, jest pan! – Alorian zwrócił się w stronę mężczyzny, który pojawił się w pokoju poprzedzany przez ciągle bezszelestnego goryla.
Nowy gość bezszelestny nie był. Kacper nigdy jeszcze nie widział, by ktoś nosił tak hałaśliwe ubranie. Inna rzecz, że nigdy też nie widział t a k i e g o ubrania. Luźna tunika opadała aż do stóp nieznajomego, w górze była nieco rozchylona, bufiaste rękawy przydawały jej oryginalności, a przywieszone gdzie się dało przywieszki – dziwaczności. To chyba one czyniły taki hałas, dzwoniąc przeraźliwie przy każdym kroku. Trudno było dostrzec co dokładnie przedstawiały, ale chyba jakieś zwierzęta, Kacprowi zdawało się, że dostrzegł kołyszącą się na szyi przybysza małpę. Stroju dopełniały buty, które w swoich czasach nazwałby sandałami.
– Prosiłem żeby nie przychodził pan do mnie w tym stroju – Alorian zmarszczył brwi.
– Bardzo przepraszam, ale oderwano mnie od zajęć rytualnych – oznajmił oficjalnym tonem nieznajomy.
– Pan pozwoli, że się przedstawię – zwrócił się do Kacpra – Gibson.
Spodziewałby się raczej mniej pospolitego miana, ale w końcu nie ono zdobi człowieka. A co do szaty…
– Pan wybaczy ten ubiór, jestem ekologiem wierzącym – zabrzmiało to jak nazwa własna – i byłem właśnie w trakcie obrzędu…
– Nic nie szkodzi – faktycznie, w natłoku zdziwień tego dnia pan Gibson musiał się ustawić na szarym końcu.
– Pan Gibson jest naszym ekspertem – Alorian najwyraźniej bardzo chciał dodać „choć trudno w to uwierzyć” – i głównym architektem przełamania linii. W wolnych chwilach zajmuje się magią – złośliwy uśmiech – i architekturą ekologiczną. To właśnie jego dziełem jest ta przepiękna fontanna.
Kacper uśmiechnął się z uznaniem, ale nie zaryzykował ponownego spojrzenia na cudo hydrauliki. Nie ufał swojemu pęcherzowi.
– Gibson zaprowadzi pana do swego gabinetu i z grubsza wprowadzi w temat, a potem odprowadzi do pańskiego pokoju. Do prób przystąpimy jutro z samego rana.
Ostatnie słowa wypowiedziane zostały niecierpliwym tonem, najwyraźniej Alorian miał dość bawienia się w gospodarza. Gibson skinął na Kacpra i poprowadził za sobą do sąsiedniego, niewielkiego pomieszczenia, wyposażonego w windę.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział gdy urządzenie zatrzymało się na cyfrze 20. Pod, czy nad ziemią?
Drzwi rozchyliły się elegancko i cicho. Jak się za chwilę okazało, stosownie do okoliczności.
Wyszli wprost do pokoju, całkiem niewielkiego – ale może tak się tylko zdawało po aloriańskich przestrzeniach. Pomieszczenie tonęło w delikatnym półmroku i… akwariach. Kacper poczuł, że oto zaszedł w gościnę do kapitana Nemo. Dwie prostopadłe względem siebie ściany w całości były akwariami, pod pozostałymi stały zbiorniki najróżniejszych kształtów – od walców, przez ostrosłupy po staroświeckie, banalne prostopadłościany.
– To mój gabinet – Gibson nie powiedział tego, lecz raczej orzekł, tonem dalekim od konwersacyjnego. Kacper spojrzał na niego zaskoczony nagłym chłodem w głosie.
– Proszę tutaj – gospodarz powiódł go do ogromnego biurka stojącego po przeciwnej stronie. Nawet nie zdążył przyjrzeć się temu co pływało w akwariach – biorąc pod uwagę wydarzenia tego dnia, nie zdziwiłby się widząc tam syreny.
– Tutaj proszę – Gibson uśmiechnął się i wskazał ogromny, wygodny fotel, w kształcie… Tak, to chyba był delfin. „Żadnych zdziwień, zachowuj się jak Guliwer w krainie Houyhnhnmów– cóż cię jeszcze może zaskoczyć?” Zmęczony wrażeniami i przydługim staniem w królestwie Aloriana, usiadł z lubością w nadspodziewanie miękkim siedzisku… Cóż za rozkosz! Coś takiego musi sobie sprawić w swym małym mieszkanku – będzie miał małe mieszkanko z wielkim fotelem…
– Teraz jest pan nasz, panie W!
Głos Gibsona wdarł się brutalnie w ogarniającą go fizyczną błogość.
– Słucham?
– Jest pan nasz!
Słowom zawtórował cichy syk fotela i Kacper poczuł, że nie może się ruszyć. Szarpnął się, oczywiście bezskutecznie. Gibson pochylił się nad nim, dziwaczne przywieszki kołysały się monotonnie. Rzeczywiście były to figurki – wyłącznie zwierząt i roślin. Pas okalało stadko ptaków, szyję ściskały małpy, a na sercu tkwił ogromny , a jakże…
– Tak, to delfin, panie W. Witam w bazie Ludzi Delfina.
Uśmiechnął się, najwyraźniej czekając aż Kacper skojarzy fakty
– Tak, słyszał pan o nas, jesteśmy bojownikami o czystość przyrody, czystość i pełnię natury, a tym samym o czystość nas samych – wyprostował się – mało mieliśmy ostatnio sukcesów, władze stawiają opór, ale to się zmieni. Dzięki panu, panie W!
Oczywiście, jakżeby inaczej.
– Nie oddamy pana temu chciwemu półgłówkowi – Gibson wskazał kciukiem sufit (a więc jednak są pod ziemią) – nie będzie się pan wysługiwał ciemnemu wyzyskiwaczowi. W końcu to ja przełamałem linię, jego ludzie tylko mi asystowali. I nie sądzę, żebym musiał pana specjalnie przekonywać. Tak się składa, że Alorian nie ma już pańskiej żony.
Kacper ponownie targnął się w fotelu i opadł bez sił.
– Jest w naszych rękach i ma się dobrze. Na razie.
Uśmiech Gibsona był wyjątkowo wredny i jakiś dziwny. Ten człowiek albo jest naćpany, albo całkowicie oszalały.
– Chcemy oczywiście tego samego co Alorian – tyle, że to d l a n a s skoczy pan tam gdzie zechcemy. Dokładnie tam, gdzie zechcemy – powtórzył z lubością i przymknął oczy. Delfin na jego piersi zakołysał się lekko. Tak, pan Ekolog postradał zdrowe zmysły chyba już jakiś czas temu…
– I jeszcze jedno, panie W. – Gibson znów pochylił się nad fotelem – jeśli spróbuje pan uciec… Muszę panu powiedzieć, że to ja rozpracowałem „syndrom Aloriana” i wiem z całą pewnością, że nie jest niczym przyjemnym. A pan musi wiedzieć, że w tych murach prawdopodobieństwo jego wystąpienia gwałtownie wzrasta.
A jakże. Kacper poczuł się naprawdę zmęczony, poczuł też, że musi się stąd wyrwać – ten szaleniec nie pomoże mu uratować Emilii. Ale czy na pewno? A jeśli się myli, jeśli to jedyny sposób? Musi to sprawdzić, musi zrobić to czego nie zdążył zrobić u Aloriana Młodszego.
– Piękne oczy ma moja żona, prawda?
– Sprawdzasz mnie, idioto? – najwyraźniej współczesna ekologia była twarda i bezkompromisowa także w języku – oczywiście, że piękne, takiego błękitu nie spotyka się często – Gibson uśmiechnął się zjadliwie.
A Kacper przymknął oczy.
– Nie!! – usłyszał przeraźliwy krzyk akwa-terrorysty. Skoncentrował się mocniej, twarz Leny była tym razem bardzo wyraźna…
Emilia rzeczywiście miała piękne, błękitne oczy – tyle, że wyłącznie na fotografiach , filmach i w wyobrażeniach niezbyt dobrze znających ją bliźnich. To była jej obsesja, zupełnie nieszkodliwa – pomyślał czule – mieć tęczówki koloru nieba. Tylko on i grono jej najbliższych przyjaciół wiedziało, że niebiański efekt dawały praktycznie niewykrywalne soczewki – zdejmowała je tylko gdy byli we dwoje. W sypialni.
Chora, poddawana leczeniu z pewnością nie potrafiłaby ukryć swego małego dziwactwa. Jego żony tu nie było, w każdym razie na pewno nie była w rękach Gibsona i jego zwariowanych koleżków.
* * *
Świat zmaterializował się jak zwykle – z nagła i uderzająco wyraziście.Leżał pośród czegoś, co przypominało oset skrzyżowany z pokrzywami.
– Kopnij go w tyłek! Kopnij go!
Dom państwa Gregor stał spokojnie, tym razem dostrzegł od razu jak piękny był ogród w którym się znajdował. Parzokrzewy też miały swój urok, podobnie Gerwazy i jego epatujący siłą spokoju mikrokompan. Kłujące roślinki kłuły wzrok, postępowe krasnoludki odstawiały swój teatrzyk, słońce świeciło i (na razie) było bardzo cicho. Kacper próbował wmówić sobie, że to czego się właśnie domyślił, to nieprawda.
„Syndrom Aloriana”… Jak to ujął potomek profesora? „Będzie to z pewnością ostatni dzień pana życia”. Nie powiedział tylko ile razy przyjdzie mu go przeżyć. Kacper był prawie pewien, że ugrzązł na dobre pośród żywiołu, który tak go zawsze fascynował… Będzie wędrował bez końca wzdłuż czasowej pętli, między jednym a drugim punktem na linii, której nie udało mu się złamać, wskrzeszając przy okazji kolejne rojenia fantastów. I oczywiście będzie próbował się z tych ponadczasowych sideł wyrwać. Zaczynając od teraz.
Pośród urokliwego ogrodu rozszedł się równy i bardzo głośny terkot karabinu maszynowego. „Niech cię szlag, profesorze Alorian!” pomyślał Kacper padając i wtulając twarz w nagle bardzo przyjazne parzokrzewy…
„- Podróże w czasie są przereklamowane – burknął Kacper, wygrzebując się z czegoś, co przypominało oset skrzyżowany z pokrzywami. Leżał pod ścianą domu, czegoś między elegancką willą a kurną chatą – pewnie architekt długo pracował, by osiągnąć taki efekt – i dochodził do siebie po kolejnym skoku.” - Dwa brakujące przecinki + paskudne powtórzenie.
„Głosik dochodzący z kępy osetopokrzyw był tyleż piskliwy, co zacietrzewiony. Rozejrzał się skonsternowany (też mi słowo - ale czuł się tak, że żadne słowa tego nie wyrażą) i tuż obok swego obolałego biodra ujrzał dwóch facecików wielkości mniej więcej pudełka zapałek.”
Kto się rozejrzał? Głosik? Kiedy zmieniasz podmiot, zaznacz to wyraźnie, bo bez tego bzdury wychodzą.
„Obaj byli czerwoni ze stroju, a jeden z nich także z twarzy.” - Nie kupuję żartu. Dla mnie to zdanie jest niezgrabne, dziwaczne i nieprawidłowo zbudowane.
„...Małgosio przez Jasia wy ….” - Zbędna spacja przed wielokropkiem. Poza tym wielokropek ma trzy kropki. TRZY.
„- Gerwazy, uspokój się!” - Przecinek.
„- Chodzi o to, proszę pana, że zło już się wydarzyło – oświadczył Spokojny (Franciszek, jak się zdaje), przygniatając Czerwoniastego do ziemi – pojawił się pan znikąd i wpadł w środek naszej uprawy parzokrzewów.” - Zły zapis dialogu. Po „ziemi” powinna być kropka, a „pojawił” wielką literą.
Ceglasty skinął przyduszoną głową i wydał z siebie zduszone stęknięcie. Wstając odetchnął głęboko, a potem założył ręce i odwrócił się, teatralnie obrażony.
„Ceglasty skinął przyduszoną głową i wydał z siebie zduszone stęknięcie.” - Powtórzenie. Ponadto „przyduszona głowa” jakoś mi nie brzmi.
„- No, oczywiście – lilipuci Franciszek był autentycznie zdumiony – Nie sądzi pan chyba...” - No proszę, tu nowe zdanie zaczyna się wielką literą, dobrze, ale jeszcze po „zdumiony” (czyli na końcu zdania poprzedniego) powinna być kropka.
Pozostałych podobnych przypadków już wymieniać nie będę.
Widzę, że większość myślników jest automatycznie zamieniona na zgrabne półpauzy, ale nie wszystkie. Tekst wygląda lepiej ze znakami – zamiast - . To taka uwaga estetyczna.
„Każdy, kto zgłosi się do programu,” - Przecinek. Wtrącenie w zdaniu wydzielamy przecinkami z obu stron, albo wcale.
„- I wy jesteście takimi właśnie … produktami?” - znowuż, zbędna spacja przed wielokropkiem.
J.w. - tego już wymieniać nie będę, ale widzę, że spacjowielokropków masz w tekście więcej. Włącznie ze spacjoczterokropkami, niestety...
„- Oczywiście – przytaknął Franciszek z wyraźną dumą – Jesteśmy krasnoludkami rodem z XIX wieku. No … nieco uwspółcześnionymi w języku i obyczajach.
Czy mu się zdawało, czy malec spojrzał w tym momencie czule na swego mikrokompana?”
Znowu zmiana podmiotu. W tej chwili wygląda na to, że to Franciszkowi, a nie głównemu bohaterowi się coś zdawało.
„...chwycił poparzoną fizjonomię...” - laboga. O.o
„...kątem oka dostrzegając to, z czego strzelano.” - Przecinek.
„Z celu po tym „bum” niewiele pewnie pozostało, ale już tego nie sprawdzał.” - Podmiot. Wskazuje na nibyczołg, zamiast na Kacpra.
„...dopiero teraz zauważył, jak piękny...” - Przecinek.
„Zaciągnął kombinezon i gwałtownie przyśpieszył” - tak? A dokąd go zaciągnął...?
„...pomyślał, unosząc się lekko nad chodnikiem...” - Przecinek.
„...a raczej tego, co po nim zostało...” - Przecinek.
Niniejszym w tej uroczystej chwili rezygnuję również z wymieniania przecinków.
„...spacerowiczami.
Nie miał jednak czasu na rozmyślania, bo śmiercionośna maszyneria ostrym wirażem wypadła zza domu - a raczej tego co po nim zostało. Przyczaiła się jakby i wycelowała lufę prosto w Kacpra - dość precyzyjnie jak się zdaje. Na szczęście ulica właśnie się skończyła, krzyżując się z czymś co można by chyba nazwać deptakiem spacerowym.”
„Jak zwykle poczuł lekki szum w uszach, świat zawirował, a przed oczami ujrzał Lenę.” - Świat ujrzał Lenę, tak?
„Świat zmaterializował się jak zwykle – z nagła i uderzająco wyraziście. Leżał pośrodku czegoś co przypominało deptak spacerowy (a więc jednak!)” - Znowu w krótkim czasie powtarzasz deptak spacerowy, poza tym z kontekstu wynika, że to świat leżał pośrodku deptaku! Nad podmiotami stanowczo musisz popracować.
„Ale strzelano do niego raczej rzadko, firma dawała zlecenia ciche i dyskretne, raczej spokojne i zawsze dobrze płatne.” - Powtórzenie.
„Ten skok zaś był bardzo długi. Sądząc po powierzchownym na razie oglądzie rzeczywistości, przeniósł się o dobre sto lat, a prawdopodobnie dalej.” - Skok się przeniósł?
„...tkwiło mniej więcej pośrodku deptaku...” - deptaka. Dopełniacz (kogo? Czego?): deptaka.
„Podszedł do czegoś co tkwiło mniej więcej pośrodku deptaku i przypominało słup ogłoszeniowy. Oblepiony był...” - Znowuż podmiot. Oblepione było, bo podmiotem jest „coś”, a nie „słup”.
Równo bezczelne reklamy?
„Dobra nasza, to chyba jakaś plansza newsowa” - Brak kropki na końcu zdania.
„Kacper podskoczył , gdy czyjaś dłoń uchwyciła go mocno za ramię” - Również brak kropki, ponadto zbędna spacja przed przecinkiem.
„- Uroczy pan jest, panie W. Wiemy skąd pan przybył i chyba domyślamy się co pan tu robi. Proszę nie udawać Greka (skąd on znał to określenie, najwyraźniej program operacyjny przewidywał wykształcenie klasyczne) i udać się z nami.” - Przemyślenia bohatera w nawiasie wstawionym w kwestię dialogową innej postaci to zdecydowanie zły, zły pomysł.
Dojechałam do końca fragmentu. Muszę sobie zrobić przerwę.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
„Promienie wpadające przez podługowate okna...” - Um... doceniam bogaty słownik, ale „podługowaty” brzmi co najmniej dziwacznie.
„Ale nie cudnej piękności światłocienie były największą ozdobą tego pokoju, całkiem sporego, dwieście metrów kwadratowych lekko licząc.” - Och. Czy autor widział kiedy 200 m2? A zwłaszcza pokój o podobnej powierzchni? Toż to nie pokój, to cholerne trzy sale balowe! Niejeden dom ma mniej metrów! „Pokój” to o wiele za małe słowo na coś, co ma 200 m2 powierzchni.
„...uderzały oko i ucho patrzącego strumieniami o różnej grubości i kształtach” - ja wiem, że woda szumi i generalnie wydaje dźwięki, ale coś nie kupuję strumieni o różnych kształtach uderzających ucho, nie.
„...pięknem niewymuszonym i wybrednym.” - A czy przed „wybrednym” czasem nie zabrakło „nie”?
„W dodatku był przeraźliwie chudy, przyodziany w coś w rodzaju kimona, co podkreślało jeszcze ową chudość.” - Prawdę mówiąc, ze względu na szeroki pas (obi), kimono według mojego odczucia nie podkreśla wcale chudości czy szczupłości. Bo pasy w poprzek na ogół wizualnie poszerzają niż wydłużają.
„Superbohater” pisze się łącznie.
„No i udało się – znów promienny uśmiech” - Dla odmiany, brak kropki na końcu zdania.
„A brak wykonania zadania to brak pensji...” - Brak wykonania zadania brzmi fatalnie, raczej: Niewykonanie zadania.
Dojmujące i okrutnie powracanie... też nie brzmi.
„Ten warunek nie podlega dyskusji” - Kropka. Na końcu. Znowu. Dalszych braków nie wymieniam (a widzę, że są).
„Luźna tunika opadała aż do stóp nieznajomego, w górze była nieco rozchylona...” - Coś mi się nie widzi, żeby ubranie mogło być „w górze”. Bo co, koszula w górze była rozpięta? Stanowczo nie.
Przywieszone przywieszki... Nie. Nie powtarzaj, jeśli naprawdę nie musisz.
„...powiedział gdy urządzenie zatrzymało się na cyfrze 20.” - 20 nie jest cyfrą, tylko liczbą. Cyframi są 2 i 0 oddzielnie, zgoda, ale nie razem. Poza tym w tekstach literackich ładniej jest, gdy liczby wpisuje się słownie. Dwudzieste piętro i tyle.
„- Proszę tutaj – gospodarz powiódł go do ogromnego biurka stojącego po przeciwnej stronie. Nawet nie zdążył przyjrzeć się temu co pływało w akwariach.” - Podmiot. Brzmi to tak, jakby gospodarz nie zdołał się przyjrzeć, a nie gość.
„...zachowuj się jak Guliwer w krainie Houyhnhnmów– cóż cię jeszcze może zaskoczyć?” Zmęczony wrażeniami i przydługim staniem w królestwie Aloriana, usiadł z lubością w nadspodziewanie miękkim siedzisku… Cóż za rozkosz! Coś takiego musi sobie sprawić w swym małym mieszkanku – będzie miał małe mieszkanko z wielkim fotelem…” - Po pierwsze, brak spacji przed półpauzą przy Houyhnhnmach. Dwie pozostałe kwestie – nadużywasz tych półpauz, jak na mój gust. Czasami zamiast wyjaśniać komplikują zdania, a tym samym przekaz i odbiór. Podobnie jest z wielokropkami. Za dużo ich tutaj jak dla mnie.
„...a na sercu tkwił ogromny , a jakże…” - zbędna spacja.
„...nie będzie się pan wysługiwał ciemnemu wyzyskiwaczowi.” - Nie. Wysługiwać się można KIMŚ, a KOMUŚ raczej się usługuje.
„Ten człowiek albo jest naćpany, albo całkowicie oszalały.” - Brakuje tu słów w stylu „uznał Kacper”. Bo to są przecież przemyślenia bohatera, a nie słowa narratora, prawda?
„Tak, pan Ekolog postradał zdrowe zmysły chyba już jakiś czas temu…” j.w.
„...wyłącznie na fotografiach , filmach...” - spacja.
Tyle z kwestii technicznych. Może coś przegapiłam.
Co do fabuły zaś... a wiesz, że całkiem nieźle? Nie moje klimaty, nie moje tematy, w zasadzie nic tu mojego. Ale w ogólnym rozrachunku, kiedy już skończyłam, mam odczucie pozytywne. Na zachętę zatem postawię 4 - tylko, na litość, obiecaj poprawić, co trzeba, i na przyszłość zwracać uwagę przede wszystkim na podmioty!
Powodzenia przy przyszłych tekstach i pozdrawiam. ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Mocno przegadane, ale fajne. Pozdrowienia.
Końcówka do kitu, zdecydowanie za bardzo "kawa na ławę". Pozwól czytelnikowi trochę się podomyślać i pospekulować! Poza tym bardzo przyjemny tekścik. Masz lekki styl i niezły dowcip. Dla mnie solidne 4+.