- Opowiadanie: CoVert - Śpiew

Śpiew

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Śpiew

15 marca 1968, delta rzeki Mekong

 

Krew. Mój Boże, wszędzie krew! Czerwona, gęsta ciecz oblepiała mu oczy, przez co ledwie widział, gdzie się znajduje. Ale nie musiał widzieć, żeby wiedzieć, gdzie jest. Czuł charakterystyczny zapach rzecznego mułu i gnijących w nim roślin, słyszał ciche kumkanie żab, kryjących się w szuwarach, nieświadomych tragedii, która się tu rozegrała. To była wietnamska dżungla – bezlitosny, tropikalny twór, powoli pożerający swoje ofiary. A była bardzo żarłoczna i mało wybredna – zjadała zarówno swoich, jak i wrogów.

 

Usłyszał szelest liści, coś musiało poruszyć w krzakach. Czy to była halucynacja? Stracił w końcu tak dużo krwi, że dziwił się, że jest jeszcze przytomny. Po chwili jednak usłyszał szelest ponownie. Tym razem towarzyszyło mu pojawienie się dwóch czerwonych punktów, świecących w ciemności. Niech to szlag. Pieprzony żółty gównojad, pomyślał. Za nic nie odpuści, nie wystarczyła mu ta masakra, która się tu rozegrała. Chciał więcej. Pieprzone gównojady i ten ich pieprzony kraj, pieprzeni komuniści, pieprzone wszystko.

 

Leżał na ziemi, z jego boku sączyła się krew, ale nie czuł bólu – nie miał pojęcia, dlaczego. Nie pamiętał też, czy został postrzelony, czy też oberwał od tego czegoś, ale doszedł do wniosku, że raczej to pierwsze. Nie pamiętał, od kogo dostał kulkę, ale to musiało być to. Gdyby został zaatakowany, już by nie żył. Może to któryś z jego własnych kolegów przypadkowo do niego strzelił? To już nie miało żadnego znaczenia. Wszyscy i tak już nie żyją, on jedyny miał to szczęście i jakimś cudem udało mu się przeżyć. Parsknął śmiechem, jakby ktoś opowiedział mu dobry dowcip.

 

Spróbował się podnieść, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Skrzywił się z bólu, rozdzierającego jego ciało od środka. Zauważył, że kilka metrów dalej leżał jego kolega z plutonu – a w zasadzie to, co z niego zostało – pozbawiony rąk tułów i resztki głowy. W ciemnościach nie było widać wszystkiego i Blackburn dziękował za to Bogu. Odór dżungli, zmieszany ze smrodem rozkładającego się ciała, był wystarczająco sugestywny, żeby przyprawić go o wymioty. I tak by chętnie zwymiotował, gdyby nie bał się, że zakrztusi się swoimi wymiocinami. Obrócił głowę na bok, czego natychmiast pożałował – poczuł dotkliwy ból w karku. Kilka metrów leżały inne trupy. Większość z nich stanowiły wietnamscy wieśniacy – zarówno dzieci, jak i starcy. Dobrze im tak, pieprzonym ryżojadom. To wszystko przez nich.

 

– – -

 

10 marca 1968, baza amerykańskiej armii

 

– No, malutka, koniec na dzisiaj – Blackburn zszedł z drobnej wietnamskiej pielęgniarki. Założył leżące obok leżanki spodnie, potem koszulę. Kiedy już się ubrał, położył na stoliku pięć dolarów i wyszedł z baraku.

 

Był wczesny ranek, ale upał już zaczynał dawać się mu we znaki. Wyjął z drugiej kieszeni skręta i podpalił. Gdyby nie maryśka, w ogóle nie dałoby się tutaj żyć. No, może jeszcze Wietnamki ratowały sytuację – za parę dolarów robiły to, na co żadna Amerykanka nigdy by się w życiu nie zgodziła, nawet po ślubie.

 

– Siemasz, Jack – rzucił do kopiącego rów kaprala Torrena. – Jak się masz?

– Kurewsko źle, jak zwykle – rzucił mu Torren. – Ten pierdolony kutas Cruise kazał mi wykopać nową latrynę, bo stara już nie mieści gówna. Zasrana robota.

Zaśmiali się obaj.

– A właśnie, Cruise mówił, że chce cię widzieć w swoim namiocie. Coś się szykuje, coś dużego – dodał, przestając się uśmiechać, Torren.

– Dzięki, Jack. Miłego kopania – rzucił resztkę skręta prosto pod nogi kaprala.

– Pierdol się.

 

Blackburn ruszył w kierunku namiotu dowódcy. Wszedł do środka i od razu uderzył go zapach męskiego potu i środków na moskity, osobliwa mieszanka, nazywana przez jego kolegów „Eau de 'Nam". W namiocie siedziało około dziesięciu osób, wszystkie o ściągniętych, skupionych twarzach, jak na pogrzebie.

 

– Blackburn, w końcu jesteście. Czekaliśmy na was – przywitał go pułkownik Cruise. – Siadajcie – wskazał kąt pod ścianą, Blackburn posłusznie zajął miejsce.

– Teraz, kiedy jesteśmy już w komplecie, możemy zaczynać – chrząknął pułkownik, po czym wstał i podszedł do rozwieszonej na stojaku mapy. – W delcie rzeki Mekong dzieje się coś dziwnego, nie potrafimy powiedzieć co. Zaobserwowano tam na niebie latające, jasne kule, nasi rezydenci donoszą, że całe połacie lasu są spalone. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co to takiego. Miejscowi twierdzą, że to smoki naga, ale to jakiś głupi zabobon żółtków… – dało się słyszeć stłumione śmiechy, Cruise podniósł rękę, by je uciszyć. Wywiadowcy podejrzewają, że to jakaś baza Ruskich i że pracują tam nad jakąś nową bronią. Tak, szeregowy Stevens?

– Panie pułkowniku, jak to możliwe, że na terenie opanowanym przez nas żółtki albo Rosjanie mają jakąś tajną bazę?

– Dobre pytanie, Stevens. Zwiad lotniczy niczego nie wykazał. Możliwe, że Vietcong z pomocą Ruskich umieścił tam swoich ludzi z Kambodży i że pracują pod ziemią. Niestety, nic więcej na temat nie wiemy, dlatego dowództwo poleciło nam wysłać pięcioosobową grupę zwiadowczą. Was.

 

– – -

 

Na niebie pojawiły się żółte kule ognia, zostawiające za sobą ślad niczym jakaś śmiercionośna wersja gwiazdy betlejemskiej. Blackburn nie miał pojęcia, skąd się tam wzięły, ale był niemal pewien, że to dziwaczne zjawisko jest związane z tym, co przyniosło śmierć wszystkim tu wokół niego. Jakim cudem przeżył? Nie miał pojęcia, ale nie przypuszczał, żeby dane mu było długo pożyć. Nawet jeżeli to coś już nie wróci, jego rany były zbyt poważne. Mimo to tlił się w nim jakiś niewielki promyk nadziei, który nie pozwalał mu sięgnąć po pistolet i zakończyć to wszystko na swoich warunkach. A może to był strach? Zresztą i tak nie wiedział, gdzie leży pistolet.

 

Poczuł charakterystyczny smród spalenizny gdzieś za sobą. Kule musiały trafiły w ziemię i podpalić las. Ale przecież niedawno padało, czy drzewa i trawa zdążyły już wyschnąć? Chociaż z drugiej strony, nie wiedział, jak długo był nieprzytomny. Może cały dzień? Nie miał pojęcia. Był cały oblepiony krwią i potem, które zdążyły już zaschnąć, tworząc cieniutką warstewkę pancerza na całym jego ciele. Nagle poczuł wilgoć w kroczu, rozchodzącą się na uda. Kurwa mać! Do tego wszystkiego jeszcze się zeszczał.

 

Spróbował się podnieść, co ponownie okupił falą bólu, oblewającą całe ciało. Opadł ciężko na ziemię, poczuł, jak mokry materiał spodni ociera się o uda, a do otwartej rany wpływa świeże powietrze.

 

Nagle usłyszał furkot łopat helikoptera.

 

 

 

*

**

 

Płozy helikoptera dotknęły ziemi po około dwóch godzinach od startu z bazy. Pięciu mężczyzn ubranych w ciemnozielone mundury polowe wyskoczyło z pojazdu, który chwilę później uniósł się w powietrze i zniknął za koronami drzew. Zostali sami w sercu nieprzyjaznej dżungli.

 

Kowalski sprawdził drogę. Od rzeki Mekong dzieliła ich około godzina marszu, pod warunkiem, że nie natrafią na wietnamskie patrole. Ruszyli, wokół spadały ogromne jak piłeczki ping pongowe krople deszczu, rozbijające się o ogromne liście palm. Kowalski, jako najlepiej zorientowany w terenie, szedł na przedzie, zaraz za nim O'Brien, potem Blackburn i reszta drużyny – Woods i Muldoon, świeże mięsko. Wszyscy mieli nerwy napięte jak postronki, trzymali broń w rękach. Z każdego zakamarka mógł wyskoczyć Wietnamczyk lub co gorsza kilku, wszędzie mogła być zastawiona pułapka.

 

Nagle coś zaszeleściło w krzakach. Palec Blackburna odruchowo przesunął się w kierunku spustu. Deszcz uderzał głucho o liście drzew, ale to nie był ten dźwięk. Szum stawał się coraz wyraźniejszy. Po chwili dało się słyszeć głuchy jęk. Jęk człowieka.

– Co to było? – szturchnął O'Briena.

– Co? – odburknął w odpowiedzi żołnierz. – O co ci chodzi?

Blackburn odwrócił się do idących za nim Woodsa i Muldoona.

– Słyszeliście to, co ja? – przystanął i spytał ich.

– Co takiego? – zapytał Woods. Tym razem Blackburn nie dał za wygraną.

– Ten szelest, a potem taki jakby jęk…

– Słyszałem coś dziwnego – odezwał się Muldoon. – Ale myślałem, że tylko mi się wydaje, bo Woods też by na to zareagował.

Stali sami na ścieżce, Kowalski i O'Brien szli dalej, nie zwracając na nich uwagi.

– Jak myślisz, co to mogło być? – zapytał Blackburn.

– Nie wiem, ale chyba dobiegało stamtąd – podszedł do jednego z krzaków.

 

Nagle usłyszeli trzask. Wszystko zwolniło, jak na filmie. Zza palmy wyłoniła się bambusowa krata z kolcami, która spadła na plecy Muldoona, przebijając go na wylot. Żołnierz zaczął wrzeszczeć, potem zamilkł, jego usta pozostały jednak rozdziawione, jakby pozował do obrazu „Krzyk" Edwarda Muncha. Teraz wrzasnął Woods, podbiegł do kolegi i chwycił jego twarz w dłonie.

– Spokojnie, wszystko będzie dobrze, stary – odwrócił się do Blackburna. – Kurwa, zrób coś!

– Co mam zrobić? On nie żyje, do kurwy nędzy. Co chcesz zrobić?

Woods przyłożył do policzka kolbę karabinu. Widać było, że to świeże mięsko, nerwy puszczały mu bardzo łatwo.

– Idź do Kowalskiego! On na pewno ma jakąś apteczkę albo coś podobnego! Pośpiesz się!

 

*

**

 

Dalej słyszał charakterystyczny furkot łopat helikoptera. Czy to halucynacja, spowodowana zbyt dużą utratą krwi? Wbił palce w ziemię. Nie mógł tak skończyć! Tam, w jego rodzinnej Minnesocie, czekała na niego Jessie. Pamiętał jej wielkie, niebieskie oczy, które wypełniły się łzami, gdy powiedział jej, że dostał wezwanie do wojska. Chciała go prosić, żeby nie jechał, ale wiedziała, że to nic nie da, że obowiązkowi nie można się sprzeciwić. A on z radością od niej uciekł, bo bał się, że zajdzie z nim w ciążę i będzie musiał się z nią ożenić. Nie chciał tego, był jeszcze na to za młody.

 

Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, helikopter musiał być już blisko. Czyżby szukali jego grupy? Czy to był rutynowy patrol? A może to pożar lasu zwrócił ich uwagę? Nieważne. Musiał jakoś dać im znać, że tu jest. To była jego jedyna nadzieja, żeby wrócić do zimnej, spokojnej Minnesoty.

 

Zebrał w sobie wszystkie siły, jakie tylko miał i spróbował unieść się po raz trzeci. Tym razem mu się udało. Ta zdawałoby się prosta czynność kosztowała go niemal nadludzki wysiłek, jednak w końcu udało mu się podnieść kilka centymetrów. Jeszcze trochę, jeszcze trochę… mięśnie były zesztywniałe, mundur przemoczony od krwi i potu. Podparł się rękami i zdołał z trudem usiąść.

 

Rozejrzał się w poszukiwaniu broni. Musiała gdzieś tu być, na pewno. Potrzebował jej, jeżeli chciał się stąd wydostać, musiał ją znaleźć. Żeby dać znak tym w helikopterze. Żeby obronić się przed tym czymś, co kryło się w krzakach.

 

Poczuł ciepło na swoim karku, na ziemi przed jego oczami migotało światło, rzucane przez jęzory ognia. Pożar zbliżał się. A to coś czekało.

 

*

**

 

Kiedy wrócili do miejsca, gdzie Blackburn zostawił Muldoona i Woodsa, zastali tylko pustą bambusową kratę, bez ciała Muldoona. Obaj żołnierze zniknęli, jakby zapadli się pod ziemię.

– To jakiś głupi dowcip, Blackburn? – zapytał Kowalski wściekłym tonem.

– Przysięgam, byli tu jeszcze przed chwilą. Przecież widzicie, że pułapka się otworzyła – Steve wskazał bambusową kratę.

– Więc w takim razie gdzie oni się podziali? Wyparowali? – nie ustępował Kowalski.

– Nie mam pojęcia. Zobacz, tu są jeszcze ślady krwi.

– Odbiło ci, Blackburn. Maryśka przepaliła ci mózg – zaśmiał się chrapliwie dowódca.

– A co z nimi? Jeżeli to żółtki ich zabrały? – zaczął Blackburn.

– Woodsowi musiały puścić nerwy, sam mówiłeś, że chciał do ciebie strzelać. Wiedziałem, że to się tak skończy, to był facet, który na widok pierwszego lepszego żółtka zlałby się w gacie.

– Nie będziemy ich szukać? – zapytał zawiedziony Steve.

– Starczy, Blackburn. Idziemy.

 

Blackburn posłuchał zwierzchnika, ale miał przeczucie, że dzieje się tu coś złego. O'Brien poczekał, aż Kowalski oddali się na odpowiednią odległość i szepnął do Steve'a:

– Wierzę ci, wiem, że byś przecież nie kłamał. Ten Polaczek to niezły skurwysyn, prawdopodobnie sam by strzelił Muldoonowi w łeb, gdyby tylko miał okazję.

Blackburn wzruszył ramionami.

– Może faktycznie zabrał ich Vietcong. Może to jest pułapka – ciągnął O'Brien, zaciskając palce coraz mocniej na karabinie maszynowym.

– Woodsowi puściły nerwy, widziałem to – odezwał się w końcu Blackburn. – Ale przecież nie uciekłby w dżunglę. Nie był wariatem.

 

Deszcz przemienił się w ulewę.

 

*

**

 

Przewrócił się na bok, a potem na brzuch, okupując to jękiem z wysiłku i nową fontanną krwi, która trysnęła z rany. Zaczął pełznąć w kierunku resztek ciała Kowalskiego, a przynajmniej wydawało mu się, że to Kowalski. On musiał mieć broń, chociaż jakiś pistolet, ale broń. Nagle go olśniło. Jego były dowódca, którego zdymisjonowała śmierć, miał przy sobie racę świetlną. Mieli nią zawiadomić krążący w pobliżu helikopter, że misja jest zakończona i że mogą ich zabrać. Więc krążący w pobliżu śmigłowiec nie był regularnym patrolem – on przyleciał po nich! Ale gdzie teraz był? Nie słyszał już charakterystycznego szumu łopat tnących powietrze, pojazd musiał się oddalić. Czy nie zauważył tego pożaru lasu? Dlaczego tu nie wylądował?

 

 

Rozległ się ryk, ogromne, czerwone jak krew dwa punty zaświeciły w ciemności nieopodal. Krzaki zaszeleściły, ale po chwili hałas ustał, jakby to przestało się ruszać. O dziwo, nie zmierzało w jego stronę. Czyżby czekało na coś? Zatrzymało się, znieruchomiało, jakby zamieniło się w posąg. Zdawało się przyglądać ciałom, porozrzucanym wokół kończynom i płonącemu za Blackburnem lasowi. Zdawało przyglądać się jemu. Jakby przewiercało go na wylot tymi swoimi ślepiami. Steve'owi wydało się, że wyczuwał zaciekawienie tego czegoś, daleko wykraczające poza zwykłe zainteresowanie drapieżnika ofiarą. Tak jakby z jakiegoś powodu nie chciało go zabić, jakby zamiast tego wolało wpatrywać się w niego. Dlaczego?

 

*

**

 

W końcu dotarli do wypalonych szczątków zabudowań, które kiedyś prawdopodobnie tworzyły wioskę. Deszcz ugasił już pożar. Zbudowane z bambusa domy rozpadły się, jakby były zbudowane z kart, wszędzie wokół widać było ludzkie szczątki – głównie pozbawione głów tułowy. Zobaczyli kilka par rąk, leżących bezwładnie, z palcami wbitymi w ziemię. Kilkanaście metrów dalej zobaczyli właściciela jednej z par rąk, staruszka leżącego twarzą do ziemi.

– On żyje! – zawołał Kowalski, przewracając starca na plecy. – O'Brien, chodź tu! On coś mówi!

O'Brien podszedł do leżącego mężczyzny i przystawił ucho do jego ust. Stary Wietnamczyk powiedział kilka słów, po czym zaczął gwałtownie charczeć. Chwilę później w ust pociekła mu krew i skonał.

 

– Co on powiedział? – dopytywał się dowódca.

– Bredził coś o kulach ogniach, wielkich zębiskach i mackach. Mówił, żebyśmy uciekali, póki jeszcze możemy – odpowiedział O'Brien.

– Czyżby Vietcong skonstruował sobie własnego doktora Octopusa? – wyszczerzył zęby Kowalski.

– Myślisz, że to może być ta ich tajna broń? – zapytał milczący dotąd Blackburn.

– Facet, a co innego to mogło być? Spójrz tylko na tę wioskę. Nie został z niej pieprzony kamień na kamieniu.

– To musiałaby być niezła broń… jakiś ogromny miotacz ognia – powiedział po chwili namysłu Kowalski. – Skoro dokonała takich zniszczeń… albo jakiś ogromny czołg. Prawdziwie piekielna machina.

– Czołg z mackami? – zapytał z niedowierzaniem O'Brien.

– To mogły być metalowe wyciągniki, to prymitywni wieśniacy, więc taka maszyna musiała im się wydać potworem – zapalił papierosa Kowalski. Kiedy się zaciągnął, dodał: – Gdyby ludziom sprzed stu lat pokazać samochód, też wzięli by go za jakieś monstrum.

Nagle usłyszeli krzyk. Za plecami Blackburna stał młody chłopak, wrzeszczący coś po wietnamsku.

– O'Brien, co on mówi? – zapytał dowódca oddziału.

– Mówi, że to wszystko przez nas, że obudziliśmy smoka – odpowiedział żołnierz. – Że to nasza wina, że bogowie nas przeklęli, bo okupujemy ich kraj.

– Ja mu kurwa dam „okupujemy" – syknął Kowalski, zdejmując z pleców M– 16. Wymierzył w Wietnamskiego chłopca, który skulił, się, ale z jakiegoś powodu nie uciekał. Zaczął coś szybko mówić.

– Powiedział, że możemy go zabić, ale nasz los i tak już jest przesądzony. Że smok dokona na nas zemsty.

Kowalski nacisnął spust, z karabinu popłynął strumień naboi, które powaliły biednego Wietnamczyka na ziemię. Dowódca oddziału podszedł do konającego chłopaka i strzelił mu kilka razy w głowę.

– I gdzie jest ten kurewski smok? Gdzie, ja się pytam? – wrzeszczał.

– Kowalski, zwariowałeś? – zapytał Blackburn, który dopiero teraz odzyskał mowę. – On ci nic nie zrobił.

– Chcesz dołączyć do swojego żółtego kumpla? Żal ci go? – twarz dowódcy wykrzywił paskudny grymas. – Mogę ci to zapewnić – nacisnął po raz kolejny spust.

 

*

**

 

Blackburn doczołgał się do ciała Kowalskiego. Wygrzebał spod zwłok torbę i znalazł w niej racę. Nie był przynajmniej bezbronny. Dotknął jej. Wyglądało na to, że nie zamokła. Boże, dzięki ci.

 

To wciąż stało nieruchomo, jak zahipnotyzowany i wpatrywało się w niego. Nie mógł już czekać. Wycelował w górę i strzelił w rozgwieżdżone niebo. Na tle gwiazd rozkwitła jaskrawoczerwona świetlista róża. Ktoś musiał to zauważyć.

 

Rozległ się jęk, jakby to coś zostało zranione. Brzmiał rozpaczliwie. Zdawało mu się, że wyczuł jego żal, jakąś tęsknotę, może nawet gorycz? Nie potrafił tego określić, ale miał wrażenie, jakby dzielił z tym czymś uczucia. Jak to w ogóle było możliwe? Czy to mogło mieć uczucia?

 

Usłyszał charakterystyczny hurkot podwójnych łopat helikoptera Huey, zupełnie, jakby maszyna czaiła się gdzieś w ciemnościach i czekała tylko na jego sygnał. Blackburn miał ochotę się rozpłakać. Był uratowany! Jeszcze wróci do swoich, jego czas jeszcze nie nadszedł!

 

Załoga helikoptera uruchomiła reflektory i omiotła jasnożółtym światłem polanę, na której znajdował się Steve. W pewnym momencie oświetliła to coś. Nie mógł wiele dojrzeć, ale to, co zobaczył, wystarczyło mu. Obrzydliwa, przypominająca nieco węża postać. Jej łuski brzmiały złowieszczo w świetle reflektora, potwór wydawał się oślepiony. Jednak trwało to krótką chwilę. Jęk poczwary nasilił się – stał się tak głośny, że Blackburn zakryłby uszy, gdyby mógł. Ale nie mógł, nie miał siły.

 

Na niebie ponownie pojawiły się kule ognia, tym razem trzy. Uderzyły w helikopter, wprawiając go w ruch wirowy, co przypomniało Steve'owi bączek, który kiedyś podarował mu dziadek. Maszyna chwilę walczyła, słyszał wrzaski załogi, siedzącej w tej palącej się puszce. Po kilku sekundach śmigłowiec spadł na ziemię z ciężkim hukiem. Jęzory ognia leniwie lizały resztki pojazdu, rzucając cienie na polanę.

 

Stwór zamilkł. Po chwili jednak zaczął z siebie wydawać kolejne jęki, jednak inne, niż wtedy.

Po chwili Blackburn zauważył, że układają się one w melodię. Blackburn mógłby przysiąc, że słyszy śpiew w jakimś nieznanym języku, śpiew piękny, słodki… śpiew kobiety. Bestia śpiewała!

 

Stwór zbliżył się. Steve wyszarpnął z torby Kowalskiego rewolwer i zaczął odpełzać jak najdalej od stwora. Był gotów strzelić mu w ten paskudny ryj, pomimo to, że śpiewał. Ale poczwara tylko stała i patrzyła. Mierzyli się chwilę wzrokiem, wielkie, czerwone ślepia przeciwko ludzkim oczom. W końcu bestia oddaliła się i podeszła do masywnego, ciemnoskórego ciała O'Briena. Co dziwne, zwłoki wyglądały na nietknięte – Murzyn wyglądał, jakby spał. Potwór podszedł do nich i nachylił się, po czym wyrwał coś z piersi trupa. Blackburn nie mógł tego widzieć, ale wiedział, co to takiego. To było jego serce.

 

Śpiew stał się smutny, bardziej rozpaczliwy. Blackburn dalej nie mógł rozróżnić słów, ale wiedział, o czym śpiewa potwór.

 

Lat temu tysiąc zdradzona w miłości

Życie smutne pędziłam w żałości

Dziecko, owoc westchnień twoich

Umarło w łonie boleści moich

Przyjęły mnie wody, zimne, kojące

Uspokoiły serce me płaczące

Urodę mą na zawsze uwięziły

Raz na lat sto wypuściły

Bym szukać mogła kochanka

Ja, serca twego wybranka

 

 

Blackburn był oczarowany śpiewem, nie mógł się poruszyć. Przed sobą widział młodą dziewczynę, która podeszła do niego, uśmiechnięta. Była piękna, miała długie, czarne włosy i brązowe oczy, przywodzące na myśl sarnę. Nie wyglądała jak te pielęgniarki w obozie, miała w sobie coś wzniosłego. Wyciąga do niego rękę, cały czas śpiewa. W jej oczach igrały wesołe iskierki.

 

Uśmiechnął się. Cały czas się uśmiechał, kiedy potwór wyszarpywał mu serce z piersi.

 

Koniec

Komentarze

Zacząłem czytać pierwszy akapit. Kiedy Autor cztery razy uraczył mnie faktem, iż bohater krwawi, odechciało mi się czytać dalej. Ach, oczywiście, pojawił się też nieśmiertelny ,,ból rozdzierający od środka". Kto w ogóle wymyślił tę frazę? Ani to poetyckie, ani realistyczne. Może spróbuję wieczorem dobrnąć do końca. 

Spróbuj, Orsonie, spróbuj. Ja poniosłem klęskę...

Oczywiście nie da się ocenić tekstu "przeglądając go" tylko, ale kiedy dotarłam do momentu, w którym straciłam siłę do czytania (a stało się to, niestety, bardzo szybko), przeleciałam tekst wzrokiem do końca. Niby zatem wiem, o co chodzi, jednak w tego typu opowiadaniu potrzeba w miarę silnego elementu suspensu, grozy, niepewności, żeby miał rączki i nóżki... elementu, którego tutaj brakuje.

Teoria zawsze jest prosta - zahaczyć czytelnika czymś szczególnym (stylem, ideą, sceną), a potem przeciągnąć go do końca, który oferuje zaskoczenie, uśmiech, wyjaśnienie zagadki. Przekuć zaś teorię w praktykę - rzecz niezwykle trudna. Tu już pierwszy element utopił się w wietnamskim błocie, niestety.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Na wojnie raczej rzadko wiesz kto cię postrzelił.
A samoójstwa nie popełni, bo nie wie gdzie jest pistolet? Jeśli dookoła leżą jego martwi towarysze, wojskowi to jakiś pistolet się tam znajdzie... Albo nóż, czy coś w ten deseń. Cokolwiek.
osoba, która straciła tylko krwi, że powinna zemdleć raczej nie myśli zbyt racjonalnie. Zwłaszcza jeśli nie opatrzyła swojej rany i dalej krwawi.
Woods to świerze mięsko? Fajnie, będzie co jeść.
"Deszcz przemienił się w ulewę" - wcześniejsze krople wielkości piłki pingpongowej to była mżawka?
Najpierw wstał, a później pełznął? Nie wygodniej byłoby jednak iść, choćby się zataczając?
"On musiał mieć broń, chociaż jakiś pistolet, ale broń." - bez komentarza.
Gość jest na terenie, który jego strona już zdobyła: może obawiać się tubylców, ale jakies patrole itp jego wojska chyba tam są, co? Przecież nie zostawiliby terenu bez opieki, bo wróg bardzo szybko by go odbił. No, a jeśli tam nikogo z jego strony nie było to dlaczego helikopter zareagował na racę? i skąd wiedział, że to nie pulapka?
Oooo... z Woodsem trafiłam. Faktycznie było co jeść.
To, tego, tamtego - mam wrażenie, że te określenia stanowią większą część tekstu.
Fajne zakończenie. Ogólnie treść poza wyżej wymienionymi nie jest jakaś tragiczna, choć prawdopodobnie do jutra zapomnę o czym było i że wgl coś takiego czytałam. Niestety.

a ja dotrwałem i przeczytałem. błędów sporo, zakończenie poraża schematycznością, ale opowiastka napisana nienajgorzej.
5/10. choć byłoby 6/10, gdyby tylko nie skończyło się wedle schematu 90% tekstó z gatunku "monster safari".

Oj, pamiętam czasy, kiedy nawet kilka moich (na szczęście zniszczonych) opowiadań zaczynało się słowami "Krew. Mój Boże, wszędzie krew!" Ewentualnie "Ból, okropny, rozdzierający ból!" :)
Takie trochę pomieszanie "R-point" z "Ringu" i legendami o topielcach.
Nie czyta się najgorzej, ale nie będę oszukiwać - da się nawet tak oczywistą historię opowiedzieć ciekawiej. Zapewne. Tu się nie udało.

Dzięki wszystkim, którzy przeczytali tekst. Powstał jeszcze przed Nienazwanym Miastem, więc nie znałem jeszcze Waszych opinii, ale postaram się nie popełniać tych błędów. Dzięki zwłaszcza dla ElizabethBlacksmith, która zwróciła mi uwagę na kilka głupotek ; p 

Nowa Fantastyka