
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wnętrze karawanseraju wypełnał słodkim korzennym zapachem, zmieszany się z wonią wina, kadzideł i nargili. Ostatn iskładnik tego osobliwego koktajlu stanowił smród potu rozmaitych podróżników. Wielu z nich przypatrywało się wygłodniałym wzrokiem uwodzicielskim ruchom młodej kobiety, tańczącej na macie pośrodku izby. Chociaż śliczna tancerka ubrana była ubrana aż po szyję, jej zwiewne szaty więcej odsłaniały niż zasłaniały. Czarne jak węgiel oczy błyszczały w blasku świec, kontrastując z czarną przesłoną, skrywającą dolną połowę twarzy.
Przyglądali się jej wszyscy – zarówno starzy, bogaci kupcy, w wysokich turbanach na głowach
i w szatach obszytych złotem, jak i biedniejsi, ubrani w proste dżelaby, o ogorzałych twarzach. Śledzili oczami każdy ruch pięknego, młodego ciała, jak wygłodniałe drapieżniki, gotowe rzucić się na swoją ofiarę.
Jednak był ktoś, kto był odporny na jej wdzięki. Ktoś, kto nawet na nią nie spojrzał.
Przez salę w kierunku oberżysty zmierzała wysoka, silnie zbudowana postać, ubrana w brązowy płaszcz podróżny. Przypominała bardziej zjawę niż człowieka – jej oblicze skrywał obszerny kaptur.
-Wina – powiedział przybysz. Jego głos był chrapliwy i mało przyjemny.
-A masz czym zapłacić, cudzoziemcze? – odburknął gospodarz. Muzyka, do tej pory leniwa, przyspieszyła, tancerka zaczęła ruszać się energiczniej, jakby zmotywowało ją przybycie gościa.
-Skąd wiesz, że jestem cudzoziemcem? – zapytał przybyły tak samo chrapliwie, ale w jego tonie można było wyczuć zdziwienie.
-Twój akcent. Nie mówisz jak tutejszy.
-Wina – powtórzył cudzoziemiec.
-Najpierw pieniądze. Jedna sestercja.
Przybysz bez słowa wyciągnął spod płaszcza sakiewkę i rzucił na drewniany stół srebrną monetę. Potoczyła się z brzękiem po blacie, aż gospodarz ją złapał. Momentalnie odwrócił się do stojącej za jego plecami beczki, podstawił pod wystający z niej kranik cynowy puchar i odkręcił kurek. Po chwili czerwony jak krew płyn spłynął do naczynia. Parę sekund później puchar pojawił się przed przybyszem, który szybkim ruchem podniósł naczynie do ust i zaczął chciwie pić. Kiedy opróżnił już kielich, skinął ponownie na karczmarza. Gdy ten pochylił się nad ladą, przybysz zaczął:
-Szukam karawany – otarł usta wierzchem dłoni. -Wiesz może, gdzie powinienem zacząć?
-Rozejrzyj się, wokół są same karawany – odpowiedział opryskliwie gospodarz.
Przybyły wyjął z sakiewki większą, złotą monetę i położył przed karczmarzem. Muzyka przyspieszyła jeszcze bardziej, na czole tancerki pojawiły się wielkie jak perły krople potu.
-Gdzie powinienem szukać? – powtórzył. Karczmarza przerażało to, że nie widzi oczu swojego rozmówcy, a jedynie jego podbródek, ale mimo to chwycił łapczywie złoto.
-To wszystko zależy od tego, gdzie zmierzasz – szepnął karczmarz.
-Chcę się udać do granicy z Mgłą.
Gospodarz otworzył szeroko oczy.
-Z Mgłą? To bardzo niebezpieczne…
-Która z karawan wybiera się w tamtym kierunku? – zapytał przybysz, naciągając kaptur na twarz jeszcze bardziej. Karczmarzowi zdawało się, że patrzy w ciemną otchłań.
-Niestety, nie znam nikogo, kto by tam wyruszał. Być może tylko Kasim byłby na tyle szalony.
-Gdzie go znajdę? – niecierpliwił się podróżnik.
-Prawdopodobnie siedzi w stajni ze swoimi końmi.
-Dziękuję – przybysz odwrócił się i odszedł od lady.
Znów przepychał się przez tłum ludzi. Czuł ich pot, odór alkoholu i… strach. Przed śmiercią, przed bólem, przed nędzą i odtrąceniem. Strach przed tym wszystkim, czego on sam już doświadczył. Wszystko to sprawiało, że czuł się w jakiś sposób lepszy od tych wszystkich obecnych tu ludzi. Silniejszy.
Dotarł do wyjścia i otworzył drewniane drzwi. Znalazł się na dużym, brukowanym placu, otoczonym z trzech stron przez kolumny karawanseraju. Blade światło księżyca nadawało temu miejscu nieco upiorny wygląd. Odszedł kilka kroków. Otaczała go tylko cisza, przerywana co jakiś czas szumem wiatru, hulającego po pustyni.
-Ej, ty! – usłyszał za sobą. Powoli odwrócił się, sięgając ręką do rękojeści miecza. W jego kierunku szło czterech potężnie zbudowanych mężczyzn. Ten, który krzyczał, miał długie włosy, związane w kitek i czarną brodę. Jego oczy błyszczały złowrogo.
-Nie lubimy tu cudzoziemców – odparł jego kolega, o skórze ciemnej jak heban. -Masz coś, czym mógłbyś nas udobruchać?
-Nie szukam kłopotów – odparł mężczyzna w płaszczu, chociaż wiedział, że to na nic.
-Zadowolimy się twoim dobytkiem i puścimy cię wolno – odparł trzeci z nich, łysiejący.
-Odejdźcie. Nie chcę zrobić wam krzywdy – odpowiedział cudzoziemiec, podnosząc rękę do góry.
Długowłosy roześmiał się, wyjął sztylet i podszedł do podróżnego. W tej samej chwili przybyły wyszarpnął z pochwy na plecach miecz o długim, pofalowanym ostrzu, a z pochwy przy boku wysunął długą szablę. Chwilę później głowa bandyty potoczyła się po bruku. Mężczyzna w płaszczu skoczył do jego towarzyszy. Ci ledwo zdążyli wyjąć broń, ale i tak nie mieli szans – równie dobrze mogli by się w ogóle nie narodzić. Tajemniczy podróżnik przyciągnął do siebie jednego z nich i przebił na wylot szablą, jednocześnie rzucając mieczem z wężowym ostrzem w kolejnego ze zbirów. Wyrwał ostrze szabli z ciała nieszczęśnika i przeskoczył nad kolejnym z przeciwników, w powietrzu tnąc go w szyję. Łysa głowa potoczyła się po bruku, podobnie jak ta należąca do pierwszego z napastników, z zastygniętym na twarzy przerażeniem pomieszanym ze zdziwieniem.
Tajemniczy mężczyzna wyszarpnął z ciała jednego z bandytów miecz o poskręcanym ostrzu i wytarł oba narzędzia mordu o ubrania swoich ofiar. Dopiero po chwili uświadomił sobie, co się stało. To znowu przejęło nad nim kontrolę.
-Nieźle ich podziurawiłeś – usłyszał za sobą. Odwrócił się i ujrzał za sobą niskiego, barczystego mężczyznę. Jego łysa czaszka błyszczała w świetle księżyca, twarz pokrywała czarna broda. Na oku miał opaskę.
-Lepiej stąd znikajmy, zanim przyjdą tu Nieśmiertelni. Mają niedaleko posterunek. Chodź do mojego domu, przenocujesz dzisiaj u mnie.
-Nieśmiertelni? – spytał mężczyzna w płaszczu.
-Tajna policja polityczna wezyra. Chodźmy już. Tak przy okazji, nazywam się Jednooki Kasim.
Weszli do jednej z naw, potem po schodach na górę. Dopiero, gdy znaleźli się w izbie, Kasim zapalił pochodnię. Znajdowali się w niewielkim pomieszczeniu, którego umeblowanie składało się z dwóch szaf, stołu i dwóch skrzynek, pełniących funkcję krzeseł.
– Siadaj – wskazał jedno z siedzisk Kasim, sam usiadł na drugim.
– Zawsze zapraszasz do siebie ulicznych morderców? – zapytał przybysz ze zdziwieniem.
– Tylko wtedy, gdy zabijają bandy zbirów, ograbiające podróżnych – wyciągnął spod stołu butelkę wina i otworzył. – Napijesz się?
– Nie, dziękuję – odparł mężczyzna w kapturze.
– Co cię tu sprowadza? – zapytał Jednooki, upiwszy spory łyk.
– Szukam karawany, która wyrusza na pustynię, aż do granic Mgły.
– Mgła pojawiła się ponad trzysta lat temu, odcinając imperium od reszty świata – zaczął Kasim, odkładając butelkę na stół. – Nikt, kto wyruszył w jej pobliże, jeszcze nie wrócił – potarł palcami brodę, jakby się nad czymś zastanawiał. -Chociaż nie, wróciło paru pomyleńców, którzy umarli parę dni po powrocie. Jakaś klątwa, niech Ozyrys uchowa.
– Wyruszyłbyś tam ze mną, gdybym ci dobrze zapłacił? Potrzebuję przewodnika.
– Czego tam szukasz? – brodacz pochylił się ku przybyłemu.
-Nienazwanego Miasta – odparł podróżny. W tej chwili Kasimowi wydało się, że poczuł jakąś mroczną siłę, emanującą z tej postaci.
-Kim ty jesteś? – Jednooki wstał z przestrachem. – Wynoś się z mojego domu!
-Proszę. To dla mnie jedyna szansa – wyszeptała postać.
-Idź precz, demonie! Niech cię przeklną wszyscy bogowie, niech psy szczają na twój grób!
-Nie rozumiesz, ja muszę się tam dostać – przybysz poczuł wzbierającą w sobie złość. Jego dłonie powędrowały do mieczy, schowanych w futerale na plecach. -Uciekaj! – wrzasnął do Kasima. -Uciekaj, jeżeli ci życie miłe!
Jednooki nie słuchał. Stał nieruchomo, jak posąg.
-Uciekaj, do cholery! Nie zrozumiałeś? – mężczyzna w kapturze wstał ze skrzynki i kopnął ją w kąt.
Kasim wzniósł oczy ku sufitowi i zaczął szeptać słowa w dziwnym języku. Zaczął je powtarzać coraz głośniej i głośniej, aż jego głos stał się niemal krzykiem.
-Ib llanu hua mediocris! Ib llanu hua mediocris!
Mężczyzna w płaszczu poczuł, że słabnie. Zaczęło kręcić mu się w głowie, w uszach cały czas brzmiały mu słowa Jednookiego. Ib llanu hua mediocris! Świat przybrał postać różnokolorowych plam, które zaczęły się zlewać w jedną wielką czerń.
Obudził się przywiązany do haków na ścianie. Jego ciało ułożone było w kształt litery X. Nie miał na sobie płaszcza – dzięki temu widać było jego napierśnik, w kolorze brudnego złota. Z obu boków pięły się ku górze dwa wyrzeźbione w pancerzu węże, a pomiędzy ich głowami, na piersiach mężczyzny, znajdował się otwór w kształcie pionowo postawionego rombu. Błyskał z niego złowrogo czerwony kamień szlachetny.
Więzień podniósł zwieszoną dotąd głowę, jego oczy koloru bursztynu zalśniły w świetle pochodni. Poruszył głową, by odrzucić z twarzy niesforne kosmyki ciemnobrązowych włosów. Zauważył, że jego płaszcz leży na jednej ze skrzynek, nie czuł też na plecach ciężaru mieczy. Te leżały na stole, przyglądał się im fachowym okiem Kasim.
-Piękna robota – wziął do ręki ten o poskręcanym ostrzu. -Egipski kopesz, poznaję po kształcie klingi, ale musiał być wykonany na zamówienie, widzę po zdobieniach na rękojeści. Jak wspaniale musi się tym walczyć! – zamachnął się i ciął powietrze. Potem odłożył i wziął ten o zakrzywionym ostrzu.
-Tu z kolei robota Greków… Podobny do tamtego, i sporo starszy, po napisach na rękojeści wnioskuję, że spartański. Dobrze leży w dłoni, typowa broń piechoty.
-Skończyłeś już bawić się w znawcę broni? – zapytał ze ściany podróżny.
-Twoją zbroję też sobie zbadałem – odparł Jednooki, jakby nie usłyszał. -Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. Elastyczna i lekka niczym tkanina, ale twardością dorównuje stali z kopalni na północy. Skąd ją masz?
-Nie twoja sprawa – odburknął nieznajomy, w jego oczach zabłysnęła nienawiść.
-Myślę, że wiem, skąd to masz… generale.
Na dźwięk tego stopnia wojskowego przywiązany do ściany drgnął. Kasim nie przestawał.
-Tak, wiem, kim jesteś. Walczyłem pod twoimi rozkazami – w jego oku pojawiła się łza. -Kochałem cię, jak wszyscy żołnierze. A ty nas zostawiłeś! – krzyknął.
-Jednooki, wcale was nie zostawiłem – powiedział cicho dawny dowódca.
-Jak to? Poprowadziłeś nas do szturmu na Samos, dzięki tobie dokonaliśmy niemożliwego. A kiedy już to zrobiliśmy i zdobyliśmy miasto, po prostu zniknąłeś… dlaczego? – grzmiał Jednooki.
-Kasim, rozpamiętywanie przeszłości nic nie da. Muszę dostać się do Nienazwanego Miasta, to ważne.
-Czemu tam ci tak śpieszno? – zdziwił się Kasim. -Powinieneś raczej wybrać się do piekła – wstał
i podszedł do swojego więźnia, wciąż trzymając w dłoni szablę. Przyłożył ją do szyi mężczyzny.
-Dlaczego chciałeś mnie zabić? – zapytał. Uwięziony podróżnik poczuł z jego ust zapach sfermentowanego wina.
-To nie ja. To ten pancerz – odparł mężczyzna, wskazując podbródkiem na swój napierśnik.
-Pancerz?
-Tak. Jest w nim coś dziwnego. Nie mogę go zdjąć od momentu, kiedy go założyłem. Jest w niej jakieś zło, które sprawia, że czasem wpadam w złość, której nie mogę opanować. Tak było z tymi opryszkami na placu – zwiesił głowę. -Tak było z moją rodziną.
-Gdzie go znalazłeś? – zapytał ponownie Kasim, opuszczając szablę i odchodząc na bezpieczną odległość.
-To długa historia. Najważniejsze jest to, żeby się go pozbyć. Dlatego muszę się dostać do Nienazwanego Miasta – zaniósł się kaszlem.
-To ruiny, zapomniane przez ludzi i bogów. Tam nic nie ma, poza kupą gruzów.
-Mylisz się – odparł przywiązany mężczyzna, kiedy atak kaszlu ustał. -Kiedyś, jeszcze przed Mgłą, Nienazwane Miasto było bogatą osadą, leżącą na przecięciu się szlaków komunikacyjnych. Jej mieszkańcy czcili Seta – dawny zdobywca Samos przełknął ślinę. -Zaczęli budować mu świątynię, najpotężniejszy ziggurat, jaki kiedykolwiek powstał. Jednak po pewnym czasie stwierdzili, że zrobią z tej budowli wieżę, tak wysoką, że będzie można z niej wejść do nieba.
-Słyszałem tę legendę – machnął ręką Jednooki. -Set się wściekł, bo nie będzie mu banda obsrańców robić koło pióra. Zresztą, nie tylko on. Przeklęli miasto i spuścili na nie wszystkie możliwe klęski żywiołowe, a nazwę wymazali z ludzkiej pamięci.
-To prawda. Ale to jeszcze nie wszystko – przerwał mu więzień. -Raz na sto lat duchy jego mieszkańców pojawiają się w ruinach, a samo miasto wygląda tak, jak przed kataklizmem.
-I co to ma wspólnego z twoim pancerzem?
-Mieszkańcy Nienazwanego Miasta byli największymi mędrcami, jakich widział świat. Wędrowałem po całym świecie, uczyłem się różnych sztuk walki, oglądali mnie różni uczeni, ale żaden nie potrafił mi pomóc. Miasto jest moją ostatnią nadzieją.
Kasim podszedł do szafy.
-Nawet nie wiesz, czy to wszystko jest prawdą – odpowiedział.
-Nie wiem, ale to moja ostatnia nadzieja. Sto lat od momentu ostatniego pojawienia się Miasta mija za tydzień. Muszę tam dotrzeć. Pomożesz mi?
-Dlaczego miałbym ci pomagać? Chciałeś mnie zabić – odparł Jednooki.
-Kasimie…
-Skąd wiem, że mogę ci ufać? Nie panujesz nad sobą.
-Chcę się pozbyć tego cholerstwa. Proszę cię, pomóż mi – spojrzał błagalnie generał.
-Jutro zbiorę ludzi. Przygotuj się na sporo wydatków.
^
^^
-Jesteś szalony! Poślesz nas na pewną śmierć! – krzyknął Farouk. -Zbliża się burza piaskowa. Żadne bogactwa nie są warte życia! – gniew zmienił jego twarz w wykrzywioną maskę. -Nie wiesz, gdzie iść! Powinniśmy cię zabić!
To były ostatnie słowa, wypowiedziane przez Farouka. Chwilę potem jego głowa spadła z szyi i potoczyła się po piasku. Czterech mężczyzn przyglądało się temu w milczeniu. Byli ubrani w ciemne szaty, na głowach mieli turbany, których fragmenty zasłaniały im twarze. Człowiek, który za pomocą miecza o poskręcanym ostrzu zakończył żywot Farouka, schował broń do pochwy.
-Tak skończy każdy, kto ośmieli się kwestionować moje zdanie – zaczął zabójca. Był to wysoki, ubrany w ciemnobrązową pelerynę z kapturem mężczyzna. Od pierwszych chwil, kiedy zobaczyli go u Jednookiego, wzbudzał w nich lęk i żaden nie ośmieliłby się mu sprzeciwić. Nawet Kasim, najstarszy i najbardziej doświadczony z nich, milczał.
-Jeżeli jednak będziecie mi posłuszni – ciągnął zakapturzony – zdobędziecie bogactwa, o jakich wam się nie śniło. Sami więc wybierzcie, czy chcecie śmierci tchórza, czy gór złota!
Odpowiedział mu pomruk zadowolenia. Cudzoziemiec wsiadł z powrotem na konia i ruszył, dając znak pozostałym, by uczynili to samo. Cztery ciemne zjawy ruszyły za swym przywódcą przy głośnym tętencie kopyt.
Otaczające ich morze piasku było niespokojne. Wiał silny wiatr, który powodował, że z ziemi podnosiły się niewielkie fale, drażniące kopyta koni. Zwierzęta parskały, próbując wyrazić swoje niezadowolenie, jednak jeźdźcy nie przejmowali się tym. Dla nich najważniejsze było złoto, które mogli znaleźć, idąc za tym człowiekiem. Tak mówił im Kasim, a Kasimowi ufali.
Tymczasem fale piasku stały się wyższe i coraz śmielej uderzały w jeźdźców, kalecząc im ręce i twarze.
-Galopem! Nie możemy stać w miejscu! – krzyknął ich przywódca, usiłując przekrzyczeć ryk wiatru. Zasłonił twarz płaszczem, spiął konia i ruszył naprzód. Nie mógł się zatrzymać, był już tak blisko… Zbliżało się wybawienie. Nie mógł się poddać. Po raz pierwszy od chwili, kiedy założył ten przeklęty pancerz, czuł się wolny. Nikt nie mógł go powstrzymać. Żałował tego, co się stało, ale nie mógł nad tym zapanować – znowu to przejęło kontrolę.
Jego towarzysze uczynili to samo. Wokół nich zaczęły się tworzyć niewielkie trąby powietrzne. Piasek był wszędzie, – dostawał się do ust, do uszu, do oczu. Zdawało się, że żyje, że w wyciu wiatru można rozróżnić słowa "nie przejdziecie!". Ale oni parli naprzód. Z chciwości i strachu.
-Może powinniśmy się gdzieś zatrzymać? – krzyknął Kasim. -Armia Kambyzesa, która szła do oazy Siwa, zginęła właśnie w takiej burzy piaskowej!
-Nie zdążymy rozbić namiotu – odpowiedział mu równie głośno zakapturzony. -Poza tym to już niedaleko, skryjemy się w ruinach!
-Jesteś pewien, że to przeżyjemy? – spytał Jednooki, ale jego pytanie zlało się z wyciem wiatru.
Nagle grunt pod nimi zaczął falować. Dowódca wyprawy początkowo myślał, że to tylko złudzenie, ale po chwili usłyszał za plecami krzyk. Odwrócił się i zobaczył, jak dłoń z piasku trzyma w uścisku jego towarzysza. Zakapturzony w jednej chwili zeskoczył z siodła, wyjął z pochwy kopesz i ruszył ku piaskowej ręce. W biegu zdążył wyciągnąć z pochwy na plecach grecki miecz.
-Uciekajcie! Nie zważajcie na burzę, uciekajcie na północ! – krzyknął, uderzając ostrzami w stworzenie, które pochwyciło jednego z jego ludzi. Jeźdźcy ruszyli posłusznie. Tymczasem piaskowa dłoń cofnęła się, usłyszał odgłos przypominający jęk zbitego psa. Zaczął okładać stwora na oślep, piasek wpadał mu oczu, wchodził pod zbroję i do butów, zalewał go. Ale on nie zwracał na to uwagi. Wpadł w furię, nic wokół niego się nie liczyło. Stworzenie zaczęło się cofać, palce puściły uwięzionego człowieka, który upadł z głuchym łoskotem na ziemię. Mężczyzna ubrany w płaszcz podróżny dopiero teraz zauważył, że uwięzionym był Chalid, brat Kasima. Podbiegł do uratowego i wrzucił go na swojego konia, po czym wsiadł na niego i ruszył galopem za swoimi towarzyszami. Nie ujechał dwóch staj, jak zobaczył ich konie.
-Poczekajcie na mnie! – wrzasnął. Jeźdźcy posłuchali i zwolnili. Zakapturzony dogonił ich.
-Miasto jest już niedaleko, wiem to – krzyczał, by usłyszeli go wśród burzy. Piasek uderzał niemiłosiernie, nic dziwnego, że zły bóg Set wybrał sobie pustynię na swoją domenę.
-Zbliżamy się do granic Mgły – usłyszał głos Kasima. -Gdzie teraz?
-Cały czas na północ. Już niedługo będziemy na miejscu.
-Skąd to wiesz? – nie dowierzał Jednooki.
-Pancerz mi powiedział. Nie potrafię tego wytłumaczyć, po prostu mi to… pokazał.
Burza przybierała na sile, choć wydawało się, że to już niemożliwe. Zdawało się, że świat poza tą piaskową kurzawą nie istnieje.
-Zadziwiasz mnie – krzyknął Kasim. Wyglądał upiornie, z całą twarzą obsypaną piaskiem. -Zabiłeś
Farouka, jakby to była dziecinna zabawa. Wiem, że zabiłbyś każdego z nas, gdybyśmy ci się sprzeciwili, tak jak robiłeś jako mój dowódca.
-Więc co cię dziwi? – odparł dawny generał.
-To, że ryzykowałeś swoje życie, żeby ocalić mojego brata – dokończył Jednooki.
-Farouk był próżny i głupi, jeżeli ja nie zabiłbym jego, on zabiłby mnie. A twój brat nic mi nie zrobił.
Chalid poruszył się niespokojnie z tyłu i jęknął, jakby wiedział, że o nim mowa.
-Powiedz mi – zaczął po chwili Kasim – Ten dziwny pancerz znalazłeś w Nsiblis, prawda? W tym sanktuarium, w centrum miasta?
Zakapturzony mężczyzna nie odpowiedział. W tej samej chwili wjechali na wzniesienie, z którego widać było ruiny miasta. Widać było, że bogowie go nie oszczędzali. Dawniej musiała to być ogromna, tętniąca życiem metropolia, dzisiaj prezentowała obraz nędzy i rozpaczy. Jednak nawet w tym opłakanym stanie imponowało wielkością. Ogromne kolumny dawnych kompleksów świątynnych leżały połamane wśród gór gruzu, wznoszących się tu i ówdzie. W centralnym punkcie ruin, widać było nogi i pas jakiegoś boga, prawdopodobnie Seta, opiekuna miasta – te przypuszczenia potwierdzała głowa dziwnego zwierzęcia, leżąca pod posągiem i węże, oplatające cokół. Wokół placu z posągiem widać było roztrzaskane kopuły wieżyczek pałacowych, balustrad balkonowych i kamienne bloki, które mogły pochodzić zarówno z owych pałaców, jak i domostw ubogich ludzi. Za nimi wznosiły się ruiny wieży, która stała się przyczyną zagłady tej osady – szeroki na około kilometr potężny pierścień, otoczony zwężającym się ku górze murem o wysokości parędziesięciu metrów. To miejsce było martwe, istny cmentarz ludzkich marzeń i idei. Wiatr i piasek hulały tu złowieszczo, aż dziw, że jeszcze nie zasypały miasta. W oddali widać było szarą, nieprzeniknioną połać Mgły.
Wtem, na ich oczach, zaczęło się dziać coś dziwnego. Z Mgły zaczęło wypływać zielone światło, które zaczęło kierować się w kierunku ruin. Przemieszczało się bardzo szybko, aż dotarło do wieży. Stamtąd zaczęło rozchodzić się na całe miasto, aż utworzyło ogromny, zielonkawy bąbel, odgradzający osadę od szalejącej wokół kurzawy. Kasim i jego ludzie gapili się na to wszystko z rozdziawionymi ustami, przestali zwracać uwagę nawet na szalejącą za nimi burzę piaskową.
Gruzy zaczęły znikać z ulic, wypełnionych tym dziwnym zielonym światłem. Kolumny nie leżały już, połamane – zaczęły się podnosić, brakujące kawałki wracały na miejsce, poruszone jakąś magiczną siłą. Góry kamieni zaczęły niknąć, zamiast nich zaczęły wyrastać osiedla domów, pałace i świątynie. Zanim się obejrzeli, transformacja została zakończona – miasto ociekało wręcz bogactwem i zbytkiem, zupełnie jak w czasach swojej największej świetności. Wysokie obeliski świątyń Seta, zakończone strzelistymi iglicami górowały nad niewielkimi pałacykami z białego marmuru, jednak wszystko to przyćmiewała wieża – ogromna budowla, nie pozwalająca się porównać z niczym, co zbudował człowiek. Widać było tylko niewielki jej fragment – reszta ginęła w chmurach. Miasto wyglądało tak, jakby nie nawiedził go nigdy żaden kataklizm, jakby od zawsze toczyło się w nim życie.
-Rozbijcie namioty przed wjazdem do miasta, wygląda na to, że burza słabnie – powiedział zakapturzony mężczyzna do swoich towarzyszy. -Kiedy wrócę, będziecie mogli wziąć wszystko, na co wam przyjdzie ochota.
-Chcesz nas oszukać! – podniósł się jeden z nich.
-Kivak, nie – warknął Jednooki.
Ale człowiek w płaszczu podróżnym już nie słuchał. Zszedł z konia i zbiegł ze zbocza, wzburzając fontanny piasku. Mikroskopijne ziarenka uderzały go w twarz, ale nie dbał o to. Wkroczył do miasta i ruszył na jego plac centralny, nad którym pysznił się ogromny posąg Seta, rosłego mężczyzny z głową zwierzęcia podobnego do szakala, otoczonego przez węże. Tam zobaczył dziwnego, stwora, który do pasa wyglądał jak człowiek, a od pasa w dół miał tułów mrówki – odwłok i cztery cienkie odnóza.
-Witamy cię ponownie, Asmanie al-Hazredzie – powiedział mrówkopodobny stwór
-Skąd znasz moje imię? – zapytał zakapturzony.
-Czy to istotne? Witaj ponownie. Nazywam się Herhor i jestem głównym kapłanem tego miasta. Chodź ze mną.
Ruszyli brukowanymi ulicami wśród domów i pałaców. Asman nie zwracał uwagi na przepych – był zbyt podekscytowany tym, że w końcu odzyska wolną wolnę.
-Zdziwił cię zapewne mój wygląd powiedział Herhor, wchodząc na schody prowadzące do wieży. Asmana zdziwiło to, jak niewiele czasu zajęło im dotarcie do tego miejsca. -Wiedz, że jesteśmy przedstawicielami pradawnej rasy. Narodziliśmy się w tych czasach, kiedy jeszcze bogowie chodzili po ziemi.
Znaleźli się w dość dużym, kamiennym pomieszczeniu, mającym kształt koła. Kapłan podszedł do łuczywa, zamocowanego przy ścianie i zdjął je z uchwytu.
-Skąd wiesz, w jakim celu tu przybyłem? – spytał Asman.
-Wszystko zapisane jest w linii czasu. Chodźmy – wskazał ręką z łuczywem spiralne schody znajdujące się pośrodku pomieszczenia. Generał al-Hazred posłusznie spełnił polecenie. Szli w górę, coraz wyżej i wyżej, a wokół nich, na ścianach, błyszczały zielonym światłem płaskorzeźby, przedstawiające sceny z wznoszenia wieży. Widać tu było niewolników, ciągnących kamienne bloki na drewnianych saniach, nadzorców o mrówczych kształtach, poganiających ich batem. Obok nich widać było walczących mrówkoludzi, niebieskich i czerwonych – zapewne był to zapis wojny, toczonej przez mieszkańców Nienazwanego Miasta.
W końcu weszli do przestronnej sali, również mającej kształt koła. W jej środku stały cztery potężne kolumny, a w suficie widać było otwór, przez który wpadało do pomieszczenia światło księżyca.
-Tak długo na to czekaliśmy, Asmanie, tak długo – powiedział Herhor. Zanim al-Hazred zdążył cokolwiek odpowiedzieć, sala rozjaśniła się. Z otworu w suficie zaczęło wydobywać się zielone światło, a pomiędzy kolumnami zapłonął dziwny, niebieski ogień. Pomieszczenie rozjaśniło się – płaskorzeźby na ścianach rozbłysły, Asman zauważył, że nie są tu sami. Trzy stwory, podobne do Herhora, ale nie tak duże jak on, zaczęły tańczyć – a przynajmniej próbowały. W rękach trzymały włócznie, na głowach miały czapki ze złococeniami.
-Kalokagathos omnuria! – krzyknął jeden z nich i wrzucił w niebieskie płomienie jakiś proszek. Ogień syknął, lecz zaraz wybuchł jeszcze potężniej. Błękitne języki zaczęły lizać kolumny i wydostawać się poza wyznaczonym przez filary krąg.
-Nadszedł czarny zbawiciel! Czarny zbawiciel ludu Miasta!
Mrówkoludzie zaczęli nucić jakąś dziwną pieśń. Zauważył, że pojawia się ich coraz więcej. Już było ich dziesięciu, po kilku sekundach pięćdziesięciu, stu… a mimo to wszyscy mieścili się w tej sali, jakby ona wciąż się powiększała.
-Czarny Mesjasz potrzebuje ludzkiej krwi! – krzyknął Herhor. -Napiliśmy się już krwi człowieka, któremu ściąłeś głowę, o Mesjaszu! Ale potrzebujemy jej więcej, by to miasto mogło powrócić! Byś ty mógł zająć należne ci miejsce!
-O czym tu mówisz? – zdołał wyjąkać Asman.
-Jesteś Czarnym Mesjaszem, wielki Asmanie al-Hazredzie. Nosisz zbroję, w której zamieszkał duch naszego przodka, legendarnego Achillesa. To on cię wybrał, byś oddał mu swoje ciało i przyniósł wolność jego ludowi!
-Nie oddam nikomu mojego ciała! – krzyknął dawny generał i sięgnął do mieczy. A przynajmniej chciał. Coś w środku go powstrzymało, unieruchomiło. Nie mógł się ruszyć. Zielone światło z otworu w suficie wystrzeliło w jego stronę i trafiło w klejnot na jego piersi, poczuł wydobywające się ze środka ciepło.
-Przyprowadzić jego towarzyszy – rozkazał Herhor. -A ty, Asmanie, poddaj się swojemu przeznaczeniu!
W pomieszczeniu w jednej chwili pojawili się towarzysze Asmana. Jednooki Kasim, jego brat Chalid, oprócz nich Anuuk i Maruum, bracia bliźniacy. Wszyscy oszołomieni tym, co zobaczyli. Oprócz Jednookiego, w którego rękach nie wiadomo skąd pojawił się łuk. Chwilę później w piersi al-Hazreda, dokładnie pośrodku tkwiła już strzała, a Kasim wrzeszczał:
-Ib llanu hua mediocris! Ib llanu hua mediocris!
Asman przewrócił się, zielony promień osłabł. Jego towarzysze dobyli długich, zakrzywionych perskich mieczy. Kolejna strzała trafiła w zielony ogień, a następna utkwiła w ciemnym oku Herhora.
-Zabić ich, jak najszybciej! Zakłócają rytuał! – krzyczał Herhor, ze strzałą wystającą z oczodołu. Po opierzonych policzkach spływała mu srebrna krew. Czyżby on nie był człowiekiem? Chalid rzucił się ku przeciwnikom, wrzeszcząc, jak jego brat, złowieszczą inkantację. Wrogowie rozpływali się jak obłoki pary po jednym dotknięciu miecza, wydając przy tym przeraźliwy wrzask. Czy to były prawdziwe stworzenia, czy tylko widma? Bliźniacy tymczasem wywijali młynki, miotając po grecku przekleństwa, a Kasim, wciąż krzycząc zaklęcie, szył z łuku raz po raz. Sala w mgnieniu oka zaczęła pustoszeć.
Dawny generał al-Hazred leżał na ziemi, ze strzałą tkwiącą w piersi. Chwycił ją za ogon i wyciągnął, a następnie dobył szabli i stanął na równe nogi. Sięgnął ku rękojeściom mieczy i wyszarpnął je z pochew. Skoczył ku Herhorowi i jednym precyzyjnym cięciem odciął mu głowę, która odskoczyła gwałtownie od tułowia i wskoczyła w niebieski ogień. Jego usta poruszały się jeszcze, jakby szepcząc: „Nie odchodź, Czarny Mesjaszu". Płomienie strzeliły wysoko w górę, a ze zbroi Asmana wychynęło coś niematerialnego, co z sykiem popłynęło do ognia. Błękitne jęzory strzeliły jeszcze wyżej. Dało się słyszeć grzmiący, pochodzący jakby z zaświatów głos:
-Zginiecie tu wszyscy!
Grunt pod nimi zaczął się trząść, z sufitu zaczęły spadać kamienie. Asman skoczył ku jednej z błyszczących ścian i dotknął błyszczącego na niej ogromnego ptaka. Ściana zniknęła, ukazując wyjście.
-Szybko, za mną! – krzyknął do towarzyszy. Wybiegli na duży, prostokątny taras. Rozciągał się stąd widok na całą pustynię, za którą daleko widać było morze. Burza piaskowa minęła, na dole było spokojnie. Budynki Nienazwanego Miasta wyglądały z tej wysokości jak dziecięce zabawki. Znajdowali się na samym szczycie wieży.
Budowla zaczęła się trząść w posadach. Dokąd teraz? Gdyby spróbowali skoczyć z tej wysokości, zabiliby się. Nie zdążyliby zejść po schodach, poza tym, nie wiadomo, co by ich spotkało na dole. Nagle, jakby w odpowiedzi na to pytanie, usłyszeli trzepot skrzydeł. Nad nimi pojawiło się pięć ogromnych ptaków o złotych piórach i brązowych oczach. Jeden z nich obniżył lot i wylądował na tarasie, który zaczynał już pękać. Asman wskoczył na jego grzbiet, ptak wzniósł się do góry i zaczął odlatywać. Al-Hazred chciał zaprotestować, ale po chwili zauważył, że ma za sobą cztery ptaki takie jak ten, na którym siedzi, a każdy z nich niesie na grzbiecie jego towarzysza. Kasim pomachał mu wesoło.
-Spójrz w dół! – krzyknął.
Wieża runęła w dół, przywalając całe miasto, które zaczęło pochłaniać dziwne, tym razem czerwone światło, również wychodzące z Mgły. Wyglądało, jakby jakaś potężna, niszczycielska ręka mściła się na budynkach.
-To ty wezwałeś te ptaki? – spytał Jednooki.
-Nie. Po prostu… zobaczyłem je, dzięki zbroi. Wygląda na to, że nie straciła nic ze swoich właściwości – kaszlnął.
-Jeżeli nie ty, to kto? – zdziwił się stary żołnierz.
-Może bogowie? Widocznie nie jest nam jeszcze przeznaczone umrzeć. – uśmiechnął się. -Powiedz mi, co to za magiczna inkantacja, którą już drugi raz ratujesz nam tyłek?
-Nic takiego – uśmiechnął się Kasim. -Przeczytałem ją na butelce jakiegoś zamorskiego wina.
Bliźniaki roześmiały się radośnie.
-A powiedz mi – spytał Jednooki. -Co to były za dziwne stwory?
-Jakaś pradawna rasa, podobno wywodzą się od Achillesa – wyjaśnił Asman, przekrzykując wiatr. Tu, gdzie lecieli, błękitu nieba nie mąciła żadna chmura. Pod nimi zaś widać było bezkresne morze pustyni.
-Tego greckiego? – spytał z niedowierzaniem Jednooki. -A kiedy to on zdążyłby spłodzić te paskudztwa? Zdaje się, że zginął dość młodo.
Zanim dawny generał zdążył odpowiedzieć, jeden z bliźniaków wyjął z torby pięknie zdobiony złoty puchar i pokazał bratu.
-Kiedy zdążyłeś to wziąć? – zapytał Asman.
-Poszliśmy za tobą – odkrzyknął Maruum. -Domy były puste, wszędzie było pełno błyskotek… grzech nie wziąć!
-Dokąd niosą nas te ptaki? – zapytał jego brat.
-Nie mam pojęcia – odparł al-Hazred, zakrywając twarz kapturem.
"Wnętrze karawanseraju wypełnione było słodkim korzennym zapachem, który mieszał się z wonią wina, kadzideł i nargili. Ostatnim składnikiem tego koktajlu był smród potu rozmaitych podróżników. Wielu z nich przypatrywało się wygłodniałym wzrokiem uwodzicielskim ruchom młodej kobiety, tańczącej na macie pośrodku izby. Chociaż śliczna tancerka ubrana była od stóp do głów, jej zwiewne szaty więcej odsłaniały niż zasłaniały. Jej czarne jak węgiel oczy błyszczały w blasku świec, kontrastując z czarną przesłoną, skrywającą dolną połowę jej twarzy.
Zdecydowanie za dużo zaimkowi czasownika"być" ... Wszystko statyczne...
Wnętrze karawanseraju wypełniał słodki, korzenny zapach, mieszający się z wonią wina, kadzideł i nargili. Ostatni składnikie odurającego koktajlu stanowił smród potu rozmaitych podróżników. Wielu z nich przypatrywało się wygłodniałym wzrokiem uwodzicielskim ruchom młodej kobiety, tańczącej na macie pośrodku izby. Chociaż śliczna tancerka ubrana była od stóp do głów, zwiewne szaty więcej odsłaniały niż zasłaniały. Czarne jak węgiel oczy błyszczały w blasku świec, kontrastując z czarną przesłoną, skrywającą dolną połowę twarzy.
Pozdro.
"Chociaż śliczna tancerka ubrana była od stóp do głów, jej zwiewne szaty więcej odsłaniały niż zasłaniały."
Ziwewne szaty ślicznej tancerki, okrywające giętkie cialo od stóp do głowy, więcej jednak odsłsaniały, niz zasłaniały.
Tancerka chyba miała tylko jedną głowę. może dalej będzie, że więcej.
Sorry za uwafi guasi - autorskie.
Pozdro.
Dzięki za uwagi, poprawiłem.
Forma "od stóp do głów" jest poprawna, ale i ją poprawiłem.
Tutaj jest mnóstwo do poprawy. Priomo - spacje po dywizach - brak! Ale gorsze jest to, że nadal mamy sporo zaimków i czasownikow statycznych. To powoduje, że tekst jest " drewniany".
Weżmy taki fragment:
"-Wina - powiedział przybysz. Jego głos był chrapliwy i mało przyjemny.
-A masz czym zapłacić, cudzoziemcze? - odburknął gospodarz. Muzyka, do tej pory leniwa, przyspieszyła, tancerka zaczęła ruszać się energiczniej, jakby zmotywowało ją przybycie gościa.
-Skąd wiesz, że jestem cudzoziemcem? - zapytał przybyły tak samo chrapliwie, ale w jego tonie można było wyczuć zdziwienie.
-Twój akcent. Nie mówisz jak tutejszy.
-Wina - powtórzył cudzoziemiec.
-Najpierw pieniądze. Jedna sestercja.
Przybysz bez słowa wyciągnął spod płaszcza sakiewkę i rzucił na drewniany stół srebrną monetę."
Nieznacznie zmodyfikowany ( nie twierdzę, że dobrze...):
- Wina - powiedział przybysz. Głos brzmial chrapliwie i mało przyjemnie dla ucha.
- A masz czym zapłacić, cudzoziemcze? - odburknął gospodarz. Muzyka, do tej pory leniwa,nagle przyścpieszyła. Tancerka zaczęła ruszać się energiczniej, jakby podniecona przybyciem gościa.
- Skąd wiesz, że jestem cudzoziemcem? - zapytał gość. W chrapliwum tonie głosu zabrmiało zdziwienie.
- Twój akcent.- Wzruszył ramionami karczmarz. - Nie mówisz jak tutejszy.
- Wina - powtórzył z naciskiem cudzoziemiec.
- Najpierw pieniądze.- żachnąl się oberżysta. - Jedna sestercja.
Przybysz bez słowa wyciągnął spod płaszcza sakiewkę.Rzucił srebrną monetę na stół.
I fragment jakby krótszt... No i tak chyba powinnieneś przejechać całość, Będzie zdecydowanie lepiej. Inni może wychwycą resztę błędów. Konieczna jest wersja poprawiona.
Pozdrawiam.
Jakaś pokraczna parodia przygód Kirbyego O'Donnella...
Zero tu sensu, ładu i składu.
Tajemniczy podróżnik przyciągnął do siebie jednego z nich i przebił na wylot szablą, jednocześnie rzucając mieczem z wężowym ostrzem w kolejnego ze zbirów. – A jakimże cudem on to zrobił? Żeby przyciągnąć do siebie kogoś, trzeba go najpierw złapać. Skoro w dłoni trzymał miecz, za fraki go raczej nie chwycił. Wynika z tego, że musiał ramieniem objąć szyję, a szablę wbić w brzuch bądź w plecy. Cały czas trzymając wroga w silnym uchwycie. Więc w jaki sposób on rzucił jednocześnie tym mieczem??? To jest dopiero fantastyka…
Większość wątków jest niewyjaśniona, a te które jakimś cudem są zakończone, to prostackie Deus Ex Machina, jakby Autorowi zabrakło pomysłów na logiczne rozwiązania fabularne.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dziekuje, ze uswiadomoliscie mi moje braki - nie zdawalem sobie sprawy, ze sa az tak duze, popracuje nad tym.
Fasoletti -moglbys podac przyklady tych watkow? Bede wiedzial, nad czym popracowac. A inspiracja byl raczej PoP: WW...
CoVert, naprawdę mi się już nie chce przez ten tekst drugi raz przelatywać, a nie jestem sobie teraz w stanie przypomnieć o co biegało, bo przeczytałem po Twoim później jeszcze ze trzy teksty. Przeczytaj go dokładnie sam, a zobaczysz ile niedopowiedzeń zostawiłeś.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Tekst, jak zauważyli poprzednicy, jest pełen zaimkozy. W dodatku siada stylistyka i czasami logika tekstu. Oto kilka przykładów:
Wielu z nich przypatrywało się wygłodniałym wzrokiem uwodzicielskim ruchom młodej kobiety, tańczącej na macie pośrodku izby. Chociaż śliczna tancerka ubrana była ubrana aż po szyję, jej zwiewne szaty więcej odsłaniały niż zasłaniały. Czarne jak węgiel oczy błyszczały w blasku świec, kontrastując z czarną przesłoną, skrywającą dolną połowę twarzy.
Przyglądali się jej wszyscy - zarówno starzy, bogaci kupcy, w wysokich turbanach na głowach
i w szatach obszytych złotem, jak i biedniejsi, ubrani w proste dżelaby, o ogorzałych twarzach. Śledzili oczami każdy ruch pięknego, młodego ciała, jak wygłodniałe drapieżniki, gotowe rzucić się na swoją ofiarę.
Najpierw przygladało jej się wielu, potem wszyscy. Nie czujesz też, jak nieładnie brzmi onomatopeja: ,,błyszczały w blasku świec"? Dla mnie przynajmniej brzmi to onomatopeicznie. Zaimki. Również wyświehtane sformułowania w celu ,,więcej zakrywały, niż odkrywały", albo na odwrót.
Zdawało się, że żyje, że w wyciu wiatru można rozróżnić słowa "nie przejdziecie!". Ale oni parli naprzód. Z chciwości i strachu.
Możesz oszczędzić dosłowności. Jeśli dobrze opisałeś (czego moim zdaniem nie zrobiłeś) bohaterów, sytuację i ich motywy, to nie musisz powtarzać po co idą (Z chciwości i strachu). Niepotrzebny dramatyzm.
Oprócz Jednookiego, w którego rękach nie wiadomo skąd pojawił się łuk.
Teleport?
Wtem, na ich oczach, zaczęło się dziać coś dziwnego. Z Mgły zaczęło wypływać zielone światło, które zaczęło kierować się w kierunku ruin. Przemieszczało się bardzo szybko, aż dotarło do wieży. Stamtąd zaczęło rozchodzić się na całe miasto, aż utworzyło ogromny, zielonkawy bąbel, odgradzający osadę od szalejącej wokół kurzawy.
Cztery razy zaczęło. Powtórzenia! I znowu dosłowność: zaczęło dziać się coś dziwnego. Wiedz, że coś się dzieje:).
Niepozamykane wątki wynikają z dwóch rzeczy - tego, że nie byłem zdecydowany co do ostatecznego kształtu opowiadania i z tego, że to piszę już sequel.
Bohaterowie - początkowo wszyscy (oprócz głównego bohatera) mieli zginąć, stąd nie rozwodziłem się nad nimi jakoś szczególnie... Ale w nowej wersji rozbuduję ich, potułają się też dłużej na pustyni i w samym mieście też dłużej pobędą (pojawi się też wyjaśnienie historii "mrówek"). Sami bohaterowie też się odrobinę zmienią.
Zaimkoza i inne usterki gramatyczne - huh, rozumie się samo przez się, że poprawię.
Dzięki wszystkim, którym chciało się przez moje wypociny przedrzeć - otworzyło mi to oczy na wiele spraw. I pytanie (bo w regulaminie tego nie znalałem) - czy mogę potem umieścić nową wersję opowiadania jako odrębne opowiadanie? Bo możliwość edycji wygasa po 24 godzinach
W ogóle cała akcja w burzy piaskowej to jakaś kompletna porażka. Ty wiesz co robili nomadzi podczas takiej burzy? Kładli się za koniem lub wielbłądem i naktywali szmatami.
Walka i rozmowy to jakiś kompletny debilizm. Ale to w końcu fantastyka...
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Tak, to zdarza się, i wcale nie tak rzadko. Chociaż wcale nie tak często... Ale, zdarza się. Zaznacz tylko przy tytuke -" wersja poprawion:" lub coś w tym stylu. Jednakże to naprawdę powinna być wersja dopracoana jezykowo, narracyjnie, przemyślana co do pomyslu i wizji kreowanego świata, stanowiąca znaczący postęp w stosunku do perwowzoru. Nie mówiąc już o edycji tekstu ( spacje, zapis dialogów itp.).
Jeszcze jeden przyklad:
"- Dlaczego chciałeś mnie zabić? - zapytał. Uwięziony podróżnik poczuł z jego ust zapach sfermentowanego wina.
- To nie ja. To ten pancerz - odparł mężczyzna, wskazując podbródkiem na swój napierśnik.
- Pancerz?"
No to kto chciał zabić? Mężczyna czy pancerz chroniący pierś ...? A wystarczało napisać - To przez mój panczerz...
W tym fragmencie dywizy ( bo nie są to myslniki) juz ze spacjami.
Pozdro.
Nie byłem nigdy podczas burzy piaskowej, a pomysł mi się spodobał... Burzę piaskową widziałem tylko w MoH: BB i w Prince of Persia (filmowym). Ok, myślę, że lepiej, żeby przeczekali ją gdzieś.
Walka? Co konkretnie masz na myśli? Te dziwne akrobacje, czy to, że sami pokonują zbyt wielu przeciwników? Pytam, bo każda taka wskazówka jest dla mnie cenna.
Rozmowy... jak rozumiem, chodzi Ci o rozmowy o pancerzu i o tym, dlaczego główny bohater uratował tamtego?
W nowej wersji będzie jednak trochę zmian, bo wyleci i Mgła, i rozmowa z więźniem będzie napisana od nowa... i przybędzie trochę contentu, o którym już mówiłem.
CoVert, wystarczy nieco wyobraźni. Opisałem Ci szczegółowo co jest nie tak w momebcie, kiedy bohater jednoczesnie rzuca mieczem i trzyma wroga. No pomysl. Masz w obu rękach ciężkie miecze, więc w jaki sposób jednym z nich rzucisz, jednoczesnie łapiąc wroga i przyciskając do siebie? Kompletny bezsens.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
A, o to chodzi. Poprawiłem już, niestety nie tutaj, bo już nie mogę edytować. Ale tak już wchodząc w dyskusję o mieczach (i pomijając bezsens tej sytuacji) - to są akurat lekkie, jednoręczne miecze ; p
Jednoreczny miecz też swoje waży. Rzut czymś takim to wbrew pozorom nie jest prosta sprawa. To nie nóż, którym możesz trzaskać w drzewo, a o którym mówią, że w ciało zawsze wejdzie.
No ale ok, może się czepiam. W końcu to niezobowiązująca, rozrywkowa proza. A w Golden Eye James Bond też pokazał klasę, kiedy dogonił spadający z urwiska samolot, a w dodatku wyciągnął go jeszcze do lotu.
Cóż, fantastyka rozrywkowa też ma swoje prawa, ale faktem pozostaje, że pod względem technicznym i stylistycznym ten tekst to masakra...
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dlatego w nowej wersji mieczem już nie rzuca, za to ukrywa się za innym ciałem przed ciosem.
Czepiaj się ile wlezie, każda taka uwaga jest dla mnie cenna. Stylistyka - czyli zaimkoza i powtórzenia?
Chodzi mi o to, czy chcesz dorzucić jeszcze jakąś cegiełkę do tego, co już powiedzieli poprzednicy...
Zobaczymy co będzie w nastepnej części. Temu opowiadaniu ja daję spokój. Wrzuć następną, to jak będę miał czas, zrobię konkretniejszą łapankę.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
wszystko to już było, NM też gdzieś było, ale nie pamietam gdzie, wieć 5/10 za bezpretensjonalną rozywkę
Nienazwane Miasto? U Lovecrafta, celowe nawiązanie. Reszta - przypadkiem się zeszło, wymyślałem sam (dobra, mrówki są z mitologii Indian Hopi).
"Przez salę w kierunku oberżysty zmierzała wysoka, silnie zbudowana postać." - ta postać źle brzmi, zwykle to słowo jest nadużywane,bo oznacza kogoś w oddali, kogo trudno dojrzeć, a przynajmniej niewyraźnie widać. Lepiej by było "osobnik"
W tej walce na miecze, pomijając to, że fatalnie napisanej, dziwne wydało mi się, że bohater walczy w jednej ręce mieczem, w drugiej szablą. Może się nie znam, ale z takim zestawem nigdy się jeszcze nie spotkałem.
Agroeling - więc jak wg Ciebie powinienem opisać walkę na miecze? Postać zmieniona.
No, akurat nie trafiłeś na znawcę. Sam nie opisuję walk, bo nie umiem. Najlepiej poczytaj książek autorów, gdzie tego pełno, np. Davida Gemmela, albo coś o legionach rzymskich.