
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
STRZEŻ SIĘ LASU
Ciemny las spowity w świetle księżyca. Zimny wiatr kołyszący wysokie drzewa, szelest krzaków i ciemność. Ciemność, do której ludzkie oczy nie mogą się przyzwyczaić.
Świecące w mroku ślepia przemykają między drzewami, cały czas obserwując ofiarę. Ukryte, przyczajone, śledzą swój cel. Ktoś ucieka. Ciężki, paniczny oddech. Dźwięk łamanych gałęzi pod stopami komponuje się z dźwiękiem zbliżających się, dużych, żółtych ślepi. Ktoś ucieka. Ktoś goni. Drapieżnik i ofiara. Upadek. Niska postać z przerażeniem wstaje, ucieka dalej. Biegnie w głąb mrocznego lasu. Biegnie w ciemność. W nicość. Wraz z promieniami światła księżyca pada promień nadziei. Nadziei o przetrwaniu. Ucieczka jest walką o życie. Myśl jak błyskawica poraża ciało chłopca.
Myśl, oddałbym wszystko. Wszystko. Wszystko!
Myśl, przerodziła się w krzyk, wrzask opętany panicznym strachem.
Myśl, ostatnia, niebezpieczna. Już za późno. Krzyk bólu rozrywanego ciała. Młodego ciała. Zbyt młodego.
Przestań! – krzyknął wstrętny głos wyłaniając się zza drzew. – Wystarczy – bestia, czymkolwiek była odsunęła się od swojej ofiary, jak posłuszny pies.
Zgarbiona postać nie szła. Sunęła po mchu, gałęziach, liściach i kamykach. Sunęła, zostawiając za sobą smród starości, tak mocny, że przebywanie w nim przez chwilę, mogłoby prowadzić do wymiotów. Zatrzymała się przy chłopcu.
– Odgryziona prawa ręka, nadgryziona lewa noga, lekko rozszarpane prawe udo. Dużo krwi i łzy. Dziecięce, niewinne łzy – mówiła spowita w mroku postać cały czas przyglądając się leżącemu w kałuży krwi chłopcu. – Zajmę się tobą.
Postać zaśmiała się. Przerażającym, ohydnym, szaleńczym śmiechem, który niósł się echem wśród drzew. Znikał w oddali, w głębinach ciemnego lasu. Księżyc świecił tylko na to, na co mógł świecić, bowiem niektóre istoty są zbyt złe, by jakiekolwiek światło mogło je oświetlić.
GŁOSY W MOJEJ GŁOWIE
Na pagórku stanęła postać. Osłaniając oczy przed słońcem rozglądała się, jakby chciała zbadać wzrokiem pobliski teren. Na wprost, rozpościerała się wielka zielona równina, na której osiedliła się malutka wieś. Obok wsi przepływała wąska rzeczka, a nieopodal niej rozciągało się pokaźne pole dojrzałej pszenicy. Trochę dalej, po prawej stronie, widoczny był gęsty, ponury las, który rósł aż do samej ściany wysokich, skalistych gór.
A więc to już tutaj – powiedziała postać i zeszła powoli z pagórka.
Był to młody mężczyzna, średniego wzrostu w wieku, który zapewne większość ludzi określiłaby na nie więcej, niż dwadzieścia jeden lat. Jego kruczoczarne, gęste włosy powiewały na ciepłym, mocnym wietrze, wraz z jego granatowym szalem, oplecionym wokół szyi. Oczy w kolorze nocy zupełnie nie komponowały się z bladą cerą. Na jednym z barków opierał długi, gruby kij, na którego końcu przywiązana była tkanina przesiąknięta krwią, w której znajdowało się coś okrągłego. Lecz najbardziej zwracającą uwagę rzeczą były czarne szwy, które przeplatały się od kącików ust, poprzez policzki, kończąc przy uszach.
Przybysz kierował się w stronę wsi. Gdy pobliscy wieśniacy spostrzegli nadchodzącą postać, przerwali wówczas swoje zajęcia i z ciekawością obserwowali rysującą się na tle równiny sylwetkę. Nieznajomy zbliżył się i odezwał do grupki ludzi:
– To jedyna osada jaką widzę od dwóch tygodni. Padam z nóg, mógłbym osiąść u was na jakiś czas? – zapytał uprzejmie.
Z początku wieśniacy łypali na niego podejrzliwym okiem, ale za moment odezwał się do niego najwyższy z nich.
– Zostać możecie. To nie miasto czy zamek jakiś, aby wejść pozwolenia mieć nie trzeba.
– Wolałem spytać. Nie każdemu odpowiada gościć nieznajomego – uśmiechnął się lekko.
Ludzie spoglądali ukradkiem na rany na jego twarzy, na darmo ukrywając ten fakt.
– Do sołtysa idzie, sołtys kwaterę mu jakąś na pewno przydzieli – rzucił grubszy mężczyzna z widłami. – Widzi ten najwyższy budynek na końcu wsi, zara obok młyna stoi. O, to tam – wskazał palcem na piętrowy, drewniany domek.
Jak się okazało, młyn i dom sołtysa to najwyższe budowle we wsi, lecz z pagórka nie można było tego dostrzec.
– Dziękuje. Udam się tam.
Przybysz ruszył przez wieś mijając grupkę ludzi. Idąc spokojnym krokiem oglądał drewniane domy z kominami, zagrody ze świniami, znalazła się nawet stodoła z której dochodził dźwięk muczenia krowy. Spoglądał na ludzi pochłoniętych obowiązkami, a gdy przechodził obok, łypali na niego podejrzliwie ukazując na twarzy niesmak i obrzydzenie. Dzieci biegały mu pod nogami skacząc i krzycząc różne słowa. Jednym z tych słów było na przykład „brzydal!” lub „dziwak!”, ale przybysz zdawał się tym nie przejmować. Wręcz przeciwnie, ponieważ kiedy jeden z chłopców zadziwiał go wiązanką niemiłych słów, ten roześmiał się donośnie. Niektóre matki widząc jak ich dzieci dobrze bawią się z obcym, podbiegały i zabierały je ze sobą szarpiąc za ręce. Po tym wszystkim doszedł w końcu do domu sołtysa. Z bliska wyglądał jeszcze lepiej. Drzwi i okna były poroztwierane na oścież, mimo to zapukał.
– Na specjalne zaproszenie czekacie?! – krzyknął ktoś w pomieszczeniu.
Przybysz nie zastanawiając się długo wszedł do domu.
Na czerwonym fotelu siedział bardzo niski mężczyzna z łysiejącą głową i zmęczoną twarzą. W pierwszej chwili można by rzec, że przez swój wzrost przypominał krasnoluda. Lecz nie miał brody, ani nawet wąsów, a wzrost zawdzięczał najzwyczajniej w świecie matce naturze.
– Witam. Pan sołtys? – zapytał podchodząc bliżej.
Niski mężczyzna zmrużył oczy.
– No ja, a któżby inny. A kim ty jesteś?
– Mori, włóczęga. Podobno macie tu wolne kwatery dla podróżnych.
– A no mamy. – Sołtys wstał z fotela i dopiero teraz Mori zauważył jaki naprawdę jest niski. Sięgał mu co najwyżej za pępek. – Wyjdziesz stąd i skręcisz w lewo, miniesz młyn i po lewej stronie pierwsza chata jest twoja – machnął ręką.
– Na pewno trafię, dziękuje.
Sołtys spojrzał na gruby kij trzymany przez przybysza, a potem na jego koniec. Zastanowił się chwilę, po czym pojrzał na Moriego.
– Ile zamierzasz u nas pobyć? – znów zmrużył oczy mierząc swojego gościa od dołu do góry.
– Maksymalnie do pięciu dni. Nie sądzę jednak, że tyle wytrzymam.
Dopiero teraz sołtys wyczuł lekki zapach surowego mięsa.
– Rozumiem. Jakiż to włóczęga wytrzymałby tyle czasu w jednym miejscu, nieprawdaż?
– Prawda, prawda – Mori uśmiechnął się, po czym dodał – niech sołtys się nie martwi, nie narobię wiosce kłopotów – odwrócił się i wyszedł.
Sołtys nie spuszczając z niego wzroku, cały czas stał w miejscu i czekał, aż ten wyjdzie.
Dziwny typ – powiedział sołtys, gdy nikogo nie było już w pomieszczeniu.
Mori poszedł za wskazówkami, minął młyn i dotarł do małej chatki ze strzechą na dachu.
Wygląda przyzwoicie – pomyślał.
Otworzył drzwi, a te zaskrzypiały tak mocno, że Moriego przeszedł dreszcz. Wszedł do środka.
W rogu stał mały, drewniany stolik, a obok niego dwa krzesła. Stara, zakurzona szafa, którą strach było otwierać biorąc pod uwagę drzwi, stała w kącie przysłaniając nieco okno. Znalazło się też posłanie, co prawda ubogie, ale na pewno lepsze, niż spanie pod gołym niebem, na zimnej ziemi. Na stoliku stał srebrny dzban z wodą, lecz musiał już tu stać bardzo długo, ponieważ ciecz w środku przypominała wodę z bagien. Nad tym wszystkim, w promieniach przebijającego się przez małe okienka słońca, unosiły się i opadały drobinki kurzu.
Rzucił kij z „bagażem” na stolik, a sam ułożył się wygodnie na posłaniu z drewna i słomy. Zamknął oczy chcąc odpocząć po długiej podróży, lecz jak na złość przeszył go okropny ból w głowie. Ścisnął powieki. Okropny, ogłuszający pisk zadzwonił mu od ucha do ucha. Zacisnął zęby i nagle wszystko ucichło. Ból minął, a jedynym dźwiękiem jaki słyszał, było gadanie i przemieszczanie się ludzi w wiosce.
W końcu jakieś spokojne miejsce, zmęczyło mnie już spanie w lesie – odezwał się lodowaty, ohydny, a zarazem dziwny głos, lecz oprócz Moriego, w pomieszczeniu nikogo nie było.
Zawsze musisz mieć takie efektowne wejścia? – odpowiedział Mori w myślach.
Ciesz się, bo gdybym nie był uwięziony w twoim ciele, skończyłbyś marnie – znów ten sam głos odpowiedział Moriemu.
To wszystko działo się w jego głowie. Tak jakby komunikował się z inną istotą za pomocą myśli i wyobraźni.
Ale jesteś, więc dopóki żyję większą władzę mam ja. Mam nadzieję, że w końcu się z tym pogodzisz, a teraz idę się przespać. Nie spałem od dwóch dni.
Mori ponownie zamknął oczy i powoli osunął się w sen.
*****
Spał do późna. Nie obudził go kogut piejący wczesnym rankiem, ani dzieci hałasujące po wsi, ani nawet On. Kimkolwiek był, zamieszkiwał ciało i umysł Moriego. We wsi panował wir pracy od wczesnych godzin. Mimo, iż było to odludzie, czuło się tutaj jak na targu w mieście. Pracowici wieśniacy żyli sobie swoim życiem, ograniczeni od polityki i problemów społeczeństwa. I tak ciągnęło się spokojne, swojskie życie tej małej wioski.
Mori otworzył oczy. Czuł się wyspany i wypoczęty. Wstał, rozciągnął obolałe kości, po czym spojrzał na swoje posłanie.
Nie jest złe, ale mogłoby być odrobinę wygodniejsze. – Pomyślał, a potem chwiejnym krokiem podszedł do stolika, na którym osiedliło się pełno much, przylegających do przekrwionej tkaniny. Już miał zamiar przemyć sobie twarz wodą z dzbanka, kiedy spostrzegł i przypomniał sobie, że woda jest brudna.
Cóż, więc chodźmy na mały spacer – wyszedł za drzwi.
Oślepił go blask słońca. Przysłonił oczy dłonią i poszedł przez wioskę w stronę rzeczki. Już miał mijać dom sołtysa, kiedy wyskoczył z niego niski mężczyzna przypominający krasnoluda i zablokował mu drogę.
– Mógłbyś na momencik? – zapytał sołtys rozglądając się czy ktoś nie idzie.
Mori skinął głową nic nie mówiąc. Sołtys zaprosił go ręką do domu, a gdy znaleźli się za progiem, zamknął za sobą drzwi.
– Jakby to ująć… – sołtys podrapał się po łysiejącej głowie – cóż, nie będę owijał w bawełnę. Rzadko przyjmujemy tu gości, ale rzadko też ludzie się ich boją. A w tym przypadku…
– Ludzie się mnie boją – dokończył Mori.
– Dorośli, nie wiem. Ale dzieci owszem. Rodzice już wczoraj skarżyli się, a…
– Teraz lepiej? – znów przerwał.
Sołtys spojrzał w górę. Mori zasłonił sobie usta i nos szalikiem i przewiązał z tyłu.
– Cóż – przez chwilę zapadła cisza. – Pomysłowe, nie da się ukryć.
– Więc nie ma problemu, a ja będę starał się unikać dzieci jak ognia. To wszystko? – postąpił krok w przód.
Sołtys odpuścił sobie na dzień dzisiejszy. Spojrzał w prawo unikając wzroku Moriego.
– Tak. Możesz iść.
Wyszedł z domu sołtysa i pokierował się w prawo. Znów przeszył go ból głowy, lecz nie tak silny jak wczorajszy.
Jesteśmy tu od wczoraj, a już chcą nas wykurzyć – odezwał się zimny głos w głowie Moriego.
Nie da się ukryć. Ale to nie problem, nie zamierzam tu długo siedzieć.
A szkoda. Tyle tu jedzenia, dlaczego nie mielibyśmy się poczęstować? – po tych słowach Mori usłyszał w głowie mlaskanie.
Dobrze wiesz, że nie jemy ludzi. Zresztą, poczekaj do wieczora.
Gdybym mógł nie czekać, to już dawno bym to zrobił.
Znów zapadła cisza. Mori dotarł w końcu do rzeczki. Była krystalicznie błękitna, a znajdowała się parę kroków od wioski. Nachylił się nad nią, po czym zaczął pić. Gdy ugasił pragnienie i przemył twarz, udał się z powrotem do swojej kwatery.
Gdy już tam dotarł, zobaczył przed sobą dwójkę biegnących dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Chłopiec był o wiele mniejszy od dziewczynki, lecz nie zmieniało to faktu, że dalej byli dziećmi.
– Łaaa! Jestem babą jagą, zjem cię! Łaaa! – krzyczała dziewczynka goniąc przerażonego chłopca.
Gdy minęli jego nogi, Mori wszedł do swojej chatki. Usiadł na krześle. Znów lekki ból przez chwilę przeszył jego głowę, po czym znikł.
Baba jaga? Słyszałeś? Być może nie jest to takie spokojne miejsce jak sądziłeś – odezwał się lodowaty głos.
Przesadzasz. To normalne, że rodzice straszą niegrzeczne dzieci. Wiesz ile razy już to słyszałem? Szukasz po prostu wrażeń.
Jestem głodny – rzucił ponuro głos.
*****
Nad wioską zaczęło się robić coraz ciemniej. Niebo było w kolorach pomarańczy i czerwieni, a wiatr lekko powiewał na czystym, wiosennym powietrzu. Zbliżał się wieczór.
Mori wyszedł z chatki niosąc ze sobą swój bagaż na kiju. Ból na parę sekund znów zawładnął jego głową i umilkł.
Czy to czas na kolację? Dokąd się udajemy? – powiedział z podnieceniem zimny głos.
Tak. Udajemy się na kolację, więc ucisz się i pozwól mi wszystko przygotować.
Pospiesz się.
Mori wbił gruby kij w ziemię nieopodal rzeczki i ruszył przed siebie znikając w polu. Minęła niespełna godzina, zanim mógł spokojnie usiąść. Obok niego widniał okrąg zrobiony z szarych kamieni, w środku znajdowały się suche liście i patyki, a po obu stronach zostały wbite dwa kije. Wyciągnął swój kij i położył go na ziemi. Odwinął przemokniętą krwią tkaninę i wyciągnął z niej dużą głowę bestii.
Dziś jemy głowę dzikura.
Tak myślałem. Miałem cichą nadzieję, że posilimy się czymś lepszym.
Nie wybrzydzaj. Nie pamiętasz już jak musieliśmy się namęczyć, by ją zdobyć?
Mori nabił na swój gruby kij pysk bestii przez otwór gębowy, po czym zawiesił go nad ogniskiem, kładąc na oparcie, zrobione z dwóch kijów po bokach.
Dobra, teraz trzeba tylko je rozpalić.
Wyciągnął z kieszeni granatowych spodni kamień, wielkości dłoni sześcioletniego dziecka, z wygrawerowanym na środku dziwnym znakiem. Potarł go, po czym wypowiedział słowo:
Ruin.
Kamień poczerwieniał. Mori przyłożył go do nie gotowego paleniska, a za moment patyki i liście zaczęły płonąć prawdziwym ogniem.
Gotowe.
Potarł kamień, a ten powrócił do swojej naturalnej, szaro ciemnej barwy. Schował go do kieszeni. W międzyczasie zadbał o to, by ogień dobrze się palił i nie zgasł. Potem położył się na trawie, zamknął oczy i wsłuchiwał się w dźwięk płynącej spokojnie rzeczki. I gdy tak się relaksował, po chwili poczuł lekki ból w głowie.
Nigdy nie dasz mi odpocząć, co?
Daję ci się wysypiać, a to już coś – rzucił zimny, ponury głos.
Robisz to tylko dlatego, żebym był w stanie normalnie podróżować.
Niestety, mi też nie jest to na rękę, że jestem od ciebie zależny. Długo jeszcze?
Mori co jakiś czas wstawał, podsycał ogień i obracał kijem, by mięso dobrze się zarumieniło.
Nastała ciemność. Pojawiły się pierwsze gwiazdy na czarnym niebie. Rzeczka cały czas płynęła tak samo, nie zwalniała, nie przyspieszała, zupełnie jak czas.
Za którymś razem wstał i ściągnął z kija przypieczoną głowę dzikura. Ów głowa wyglądała jak pysk dzika, z tą różnicą, że dzik miałby ją dwa razy mniejszą. Dzikur to krewny dzika, tylko, że większy od swego pobratymca o jakieś trzy razy. Wysokością i masywnością dorównuje koniu, poza tym, niczym innym się nie różni.
Mori położył gotowy posiłek przed siebie. Usiadł i dłońmi zaczął powoli ściągać swoje szwy, ukazując ukradkiem białe zęby, ostro zakończone jak u rekina. Nie pasowały do człowieka, ponieważ dodawały mu wygląd demona.
A więc, smacznego – podniósł dłońmi głowę dzikura.
ZAINTERESOWANIE
Nastał ranek. Słońce tym razem grzało mocniej, niż zwykle. Śpiew ptaków zbudził Moriego ze snu. Palenisko jeszcze ledwo się tliło. Po wczorajszej kolacji nic a nic nie zostało, a szwy znów były na swoim miejscu, jakby nie tknięte.
Dziś wyruszamy w drogę – pomyślał Mori, po czym ogarnął go chwilowy ból głowy.
To chociaż weźmy ze sobą jakąś dziewicę na drogę – odezwał się głos.
Dlaczego to zawsze musi być dziewica, co? – zapytał Mori, wstał i zalał palenisko wodą.
Dlatego, że nikt jej wcześniej nie nadgryzł.
Mori uśmiechnął się szeroko.
Wracamy – powiedział i ruszył w stronę wioski.
Przechodząc przez wieś, Mori zauważył biegnącą kobietę. Spieszyła się, a z jej twarzy można było wyczytać strach i przerażenie. Zniknęła za rogiem, a że akurat szedł w tę samą stroną, pobiegł truchtem, by jej nie zgubić. Był już przyzwyczajony do wzroku wieśniaków, ale tym razem był on jeszcze bardziej podejrzliwy. Do tego musiał chodzić po wsi z zasłoniętą połową twarzy, by nie straszyć dzieci. Podejrzewał jednak, że sołtys powiedział tak tylko dlatego, by go spławić. Okazało się, że ów kobieta spieszyła się właśnie do niego. Nie pukając wtargnęła do domu jak burza i zaczęła krzyczeć. Mori podszedł bliżej. Stanął obok drzwi i z czystej ciekawości zaczął ich podsłuchiwać. W tym samym momencie ktoś trzasnął drzwiami. Mori przyłożył do nich ucho i ponownie próbował podsłuchać o czym mówią.
– Ciszej babo. Drzwi otwarte, a ty wydzierasz się jak kogut z rana – powiedział półszeptem sołtys.
– Jak ja mam się nie wydzierać?! Dziecko mi zniknęło, a ja mam być cicho?! – krzyczała kobieta.
– Oj, zniknęło, zniknęło. Pewnie bawi się z dzieciakami na jakiejś polanie – powiedział sołtys unikając wzroku kobiety.
– Myśli sołtys, że ja po polanach nie szukałam? Że w polu nie byłam? A teraz biegam po wsi jak poparzona, a synka nigdzie nie ma!
– Dobra, spokojnie. Zaraz zwoła się ludzi i przeszuka okolice.
Mori słysząc kroki sołtysa oddalił się prędko od domu i wrócił do swojej chatki.
I co o tym myślisz? – zapytał głos w głowie Moriego.
A co mam myśleć? Zgubiło się dziecko, jeżeli nie dopadnie go jakaś bestia to powinno się w miarę szybko odnaleźć.
Jak dla mnie, ta wioska coś ukrywa.
Nie musi ukrywać. Po prostu nie dzieli się swoimi problemami z każdym obcym, który u nich gości.
Dlaczego nie wykazujesz zainteresowania? Ty też to czujesz, wiem o tym.
Nic w tym dziwnego, że nie chcę mieszać się w problemy innych ludzi. Mam swoje, to w zupełności wystarczy.
Jak chcesz. Mogłoby być zabawnie – powiedział głos, po czym umilkł.
Minął jakiś czas, a przed wioską zebrała się pokaźna grupa ludzi, którą przewodził sołtys. Mori siedział w tym czasie na dachu młyna, z którego miał dobry widok na całą okolicę. Obserwował jak rozdzielają się w różne strony, w grupach po parę osób. Zmuszony chwilowym bólem przymknął na moment oczy.
Nie interesują cię problemy innych ludzi, co? – rzucił głos.
Nie. Po prostu jestem ciekaw czy sobie poradzą.
Oczywiście – zaśmiał się lekko, mimo tego, że nikt oprócz Moriego tego nie słyszał.
Mijały godziny, a wraz z nimi zrywał się coraz mocniejszy wiatr. Mori siedząc cały czas na młynie, zamknął oczy. Jego szal kołysał się w powietrzu, jak gdyby był żywą istotą. Większa część ludzi, która została we wsi, spoglądała na niego z dołu z dziwnym wyrazem twarzy. Dzieci także chciały tam wejść, w tym celu stanęły przed młynem krzycząc i skacząc, by Mori je tam zabrał. Jednak on wolał relaksować się i unikać ludzi, a w szczególności dzieci. Relaks został przerwany chwilowym bólem głowy, po czym znów odezwał się do niego głos:
Dzieciaki… ciekawe jak smakują – powiedział.
Muszę cię zasmucić, ponieważ przy mnie nigdy się tego nie dowiesz.
Użyczam ci mej mocy, mógłbyś czasem i dla mnie zrobić coś miłego.
I tak będziesz to robił. Jeżeli dalej chcesz żyć.
Nienawidzę cię.
Mori nie otwierając oczu uśmiechnął się.
Przerwał im coraz głośniejszy hałas ze strony dzieci. Dłużej nie można było tego wytrzymać, więc Mori wstał i zeskoczył tyłem młyna znikając za wiatrakiem.
Udamy się w spokojniejsze miejsce – pomyślał.
Wyszedł z wioski unikając dzieci i udał się przed siebie. Maszerował, rozmyślając i spoglądając co jakiś czas na błękitne niebo. Czasem wymienił parę zdań z Nim, ale na ogół nie wnosiły nic ciekawego. Szli. Jeden człowiek i dwa umysły. Wioska coraz bardziej się oddalała. Nagle, Mori zatrzymał się.
Przed nim, rozpościerał się ogromny, czarny las. Mimo, że słońce oświetlało całą okolicę, las pozostawał czarny. Jak czarna owca pośród białych, samotny i odosobniony od reszty świata, zupełnie tu nie pasował. Mimo to, zapraszał swoim chłodem każdego, kto się do niego zbliżył.
Tylko nie mów mi teraz, że dalej tego nie czujesz – powiedział głos, tym razem spokojnie i powoli.
Czuje, lecz nie zamierzam tam wchodzić.
Dlaczego? Strach cię obleciał? – jego umysłem na moment zawładnął demoniczny śmiech, a gdy ucichł, Mori odpowiedział:
Nie, po prostu miałem nadzieję tu odpocząć.
Przez pięć dni, jak to miałeś w planach? A potem? Znów czekałaby nas podróż w nieznane.
Chociaż pięć dni. Kto inny jak nie ty, mógłby lepiej zrozumieć te ciągłe zmęczenie, podróże bez celu i głos, który uniemożliwia jakąkolwiek prywatność.
Jesteś żałosny. Ty, twój umysł i twoje ciało. Że też nie mogłem wylądować gdzie indziej. Zero zabawy! – krzyknął głos, po czym znów zaśmiał się demonicznie. Gdy ucichł, dodał:
Pomyśl. Ci ludzie jeszcze nie wiedzą, a nawet gdy się dowiedzą i tak najpewniej nic z tym nie zrobią. To nasza szansa, by im pomóc – głos ponownie przemówił ze spokojem.
Od kiedy to odzywa się w tobie taka dobroć, co? – zapytał Mori.
To nie dobroć, to głód. Ale dla ciebie – człowieka, dobroć jest ważna, byś nie odszedł od zdrowych zmysłów. Nie czułbyś się lepiej ze świadomością, że pomogłeś uchronić tych niewinnych ludzi od śmierci? – głos coraz bardziej podsycał myśli Moriego.
Zdajesz sobie sprawę, że to może być coś innego, niż dotychczas?
Poradzimy sobie.
Nie wiem jakim prawem, ale zawsze potrafisz wzbudzić we mnie ciekawość i zainteresowanie.
Swędzą mnie kły, pospiesz się! – krzyknął głos, po czym znów się zaśmiał.
Mori ruszył w głąb lasu.
CZARNY PRZEWODNIK
Krocząc lasem, Mori obserwował każdy, chociażby najmniejszy ruch – ptaki odlatujące z koron drzew, wiewiórki szukające pożywienia, a nawet spadające liście, kołyszące się w powietrzu. Powoli drzew było coraz więcej, zagęszczały się, przez co las z każdą minutą i z każdym dalszym krokiem był coraz ciemniejszy. Mori wiedział, że ktoś niedoświadczony mógłby bardzo łatwo się w nim zgubić. Szedł nasłuchując śpiewu ptaków, szelestu natury i każdego powiewu wiatru.
Minął jakiś czas, a Mori spostrzegł, że zielonej równiny już nie widać, a wioski tym bardziej. Nawet słońce ledwo przeciskało swe promienie przez korony drzew.
Zbliżamy się… – pomyślał Mori – w tym miejscu nie ma jakichkolwiek zwierząt, nawet ptaków, a wiatr przestał wiać – dokończył.
Poza tym, wyczuwam zło – rzekł głos.
Mori postąpił parę kroków w przód, gdy nagle zatrzymał go ostry ból w głowie. Zamknął oczy i złapał się za czoło.
Stój! – krzyknął głos.
Co się dzieje? Moja głowa kiedyś eksploduje przez ciebie – powiedział marszcząc czoło.
Nie będzie miała okazji, jeżeli się nie pospieszysz. Właź na drzewo, już! – krzyknął głos, a Mori bez chwili wahania popędził ku najbliższemu drzewu.
Z całej siły odbił się stopą od pnia, niszcząc przy tym kawał kory. Poszybował w powietrze, obrócił do przeciwległego drzewa i złapał się go. Rozpoczął wspinaczkę. Niczym kot wdrapywał się po konarze. Usiadł na jednej z grubszych gałęzi. W tym samym momencie usłyszał sapanie, parskanie i trzaski. Spojrzał w dół, ale nic nie dostrzegł. Rozejrzał się dookoła i dojrzał, że pędzi ku niemu coś wielkiego i czarnego. Mori przytrzymał się mocniej.
Co to do cholery jest? – pomyślał z niepokojem.
Potężne uderzenie w drzewo sprawiło, że Mori prawie spadł na ziemię. Przytrzymał się jeszcze mocniej. Kolejne uderzenie. Liście zaczęły sypać się z korony, a drzewo trzęsło się. Mori przyjrzał się uważnie czym jest to, co tak bardzo pragnie zrzucić go na ziemię.
Ujrzał pysk psa, z którego kapała ohydna, biała ślina. Rozwścieczona bestia z przekrwionymi, czerwonymi oczami, z wykrzywionymi zębami większymi od wilka i z ciałem dorównującym dorosłemu niedźwiedziowi, taranowała drzewo. Pokrywało ją czarne jak heban futro.
Takiego psa w życiu nie widziałem – pomyślał Mori nie puszczając drzewa.
Ja nazwałbym go raczej niedźwiedziem – dorzucił głos.
Pomysł z drzewem nie był trafny. Co teraz? – zapytał Mori, a uderzenia cały czas się nasilały.
Zejdźmy tam i zjedzmy go.
Jakoś nie mam ochoty go jeść, tym bardziej tam schodzić. Zresztą, zapomniałem kija.
Innej drogi nie ma, chyba, że chcesz skakać po drzewach, aż wyjdziesz z lasu. A mogłoby się to wiązać z tym, że ściągniesz go na wioskę.
Racja. A więc, do dzieła.
Mori przygotował się już do skoku, gdy spostrzegł, że bestia zniknęła. Rozejrzał się. Odczekał chwilę.
Odszedł – pomyślał.
To wszystko przez twoje wolne ruchy! – krzyczał głos.
Powoli zszedł z drzewa, po czym udał się tam, skąd przybyła bestia.
Wyczuwasz coś? – zapytał.
Tak, jest coraz bliżej. Bestia zniknęła.
Oby twój wzrok nas nie zawiódł.
O to się nie martw.
Mori, idąc w głąb lasu, dziwnym trafem wiedział dokąd się udaje. Nie było to bezsensowne krążenie, ani udawanie, że zna drogę, lecz spokojny, uważny chód.
Krakanie dobiegło zza koron drzew. Mori spojrzał w górę. Wraz z promieniem słońca przebił się przez nie czarny kruk. Wylądował na ziemi. Obrócił się w stronę Moriego, po czym skręcił główką w prawo spoglądając na człowieka przed sobą. Stali tak przez dłuższą chwilę, aż w końcu ptak wzbił się w powietrze, znów popatrzył na niego, jak gdyby chciał mu coś powiedzieć i pofrunął przed siebie.
Chyba mu zaufam – pomyślał Mori i zaczął biec za czarnym punktem.
Po jakimś czasie biegu, gdy jego energia była już na wyczerpaniu, Mori przystanął opierając się o drzewo, spuścił głowę i zaczął sapać ze zmęczenia.
Chyba dałem się wrobić – pomyślał, gdy czarny kruk znikł mu z pola widzenia.
Chwila ciszy.
Jesteś tam? – zapytał.
Jestem – odpowiedział głos. – Z chęcią zjadłbym tego ptaka, ale trzeba przyznać, że się spisał. Dotarliśmy.
Mori podniósł głowę, a jego oczom ukazał się dziwny widok.
W miejscu, gdzie powinny stać gęsto drzewa, stał mały, brązowy domek obrośnięty bluszczem. Tylko w tym punkcie i parę metrów od niego nie wznosiły się żadne rośliny, co było dziwnym widokiem, ponieważ przez całą drogę Mori widział tylko drzewa. Z przodu, domek miał drewniane drzwi i dwa małe okienka, a były to jedyne wejścia do niego. Wokół panowała przerażająca cisza. W tym miejscu nie wiał wiatr, a jedyną rzeczą jaką można było tu odczuć, była groza. I stał tak, samotny w głębinach ponurego lasu.
Heh, więc jednak. Domek baby jagi – powiedział Mori, lecz tym razem na głos.
Ciemny las spowity w świetle księżyca. – pierwsze zdanie, a już złe. Las może być spowity ciemnością, mgłą itp. A w twoim wypadku, jeśli już, to spowity światłem księżyca. Ale czy światło księżyca może spowić las? Raczej nie bardzo.
Dźwięk łamanych gałęzi pod stopami komponuje się z dźwiękiem zbliżających się, dużych, żółtych ślepi. Jakież to straszne, komponujące się z odgłosami łamanych gałęzi dźwięki wydają te ślepia? Co to, Obserwatorzy z D&D? Po drugie, powtórzenie. 2 x dźwięki.
Biegnie w głąb mrocznego lasu. Biegnie w ciemność. W nicość. – No to ostatnie to już lekkie przegięcie. Miało być zapewne poetycko, ale nie wyszło.
Wraz z promieniami światła księżyca pada promień nadziei. – A tu to w ogóle nie wiem o co biega…
Ucieczka jest walką o życie. – Z cyklu „Złote myśli Autora” :P (Tak wiem, to już była złośliwość)
Myśl, przerodziła się w krzyk, wrzask opętany panicznym strachem. – To ci dopiero cykor z tego wrzasku…
Krzyk bólu rozrywanego ciała. – Krzyczący ból. Coraz lepiej się zapowiada.
Przestań! – krzyknął wstrętny głos wyłaniając się zza drzew. – Osz, paskudnik z tego głosu!
Zgarbiona postać nie szła. Sunęła po mchu, gałęziach, liściach i kamykach. – Krokiem łyżwiarza? Pierrrronie… A trawę już omijała? ( A tak na serio, to wystarczyłoby napisać, że sunęła nad ziemią. Wiadomo, że na tę ziemię, zwłaszcza w lesie, wszystkie wymienione elementy się składają).
Sunęła, zostawiając za sobą smród starości, tak mocny, że przebywanie w nim przez chwilę, mogłoby prowadzić do wymiotów. – Konia z rzędem temu, kto nie parsknął śmiechem przy tym zdaniu.
Dziecięce, niewinne łzy – mówiła spowita w mroku postać – spowita mrokiem
Postać zaśmiała się. Przerażającym, ohydnym, szaleńczym śmiechem, który niósł się echem wśród drzew. – paskudnym, nieludzkim, okropnym, straszliwym, demonicznym!!! Tak, jeszcze więcej! Lubisz to, dziwko!
Księżyc świecił tylko na to, na co mógł świecić, bowiem niektóre istoty są zbyt złe, by jakiekolwiek światło mogło je oświetlić. – Grabie opadają…
Osłaniając oczy przed słońcem rozglądała się, jakby chciała zbadać wzrokiem pobliski teren. – Eeee… A można się rozglądać po coś innego, jeśli nie w celu zbadania okolicy, ewentualnie znalezienia kogoś/czegoś?
Na wprost, rozpościerała się wielka zielona równina, na której osiedliła się malutka wieś. – Żyjąca, osiedlająca się wieś. To ci dopiero fantastyka.
Na jednym z barków opierał długi, gruby kij, na którego końcu przywiązana była tkanina przesiąknięta krwią, w której znajdowało się coś okrągłego. – W tkaninie, czy we krwii?
Przybysz ruszył przez wieś mijając grupkę ludzi. Idąc spokojnym krokiem oglądał drewniane domy z kominami, zagrody ze świniami, znalazła się nawet stodoła z której dochodził dźwięk muczenia krowy. – Tak, stodoła to rzeczywiście wyjątkowa rzecz na wsi. A już z muczącą krową w środku – ewenement na skalę kosmiczną.
Dzieci biegały mu pod nogami skacząc i krzycząc różne słowa. Jednym z tych słów było na przykład „brzydal!” lub „dziwak!”, ale przybysz zdawał się tym nie przejmować. – I po co to tak kombinować? Można prościej: Dzieci biegły za nim, krzycząc: Brzydal! Dziwak! – Albo coś w ten deseń.
Wręcz przeciwnie, ponieważ kiedy jeden z chłopców zadziwiał go wiązanką niemiłych słów, ten roześmiał się donośnie. – Twórczy to musieli być młodzieńcy, takiego obieżyświata wiązką bluzgów zadziwić…
Niektóre matki widząc jak ich dzieci dobrze bawią się z obcym, podbiegały i zabierały je ze sobą szarpiąc za ręce. – A to to już jest głupota totalna. Sprawdź sobie w słowniku, co znaczy „dobra zabawa”. Jasne, gówniorze miały uciechę z ubliżania nieznajomemu, ale tak to opisałeś, jakby oni grali z nim w piłkę, ciesząc się i radując wespół, a złe macochy porywały ich, bo się łot błota pobrudzą…
Na czerwonym fotelu siedział bardzo niski mężczyzna z łysiejącą głową i zmęczoną twarzą. W pierwszej chwili można by rzec, że przez swój wzrost przypominał krasnoluda. Lecz nie miał brody, ani nawet wąsów, a wzrost zawdzięczał najzwyczajniej w świecie matce naturze.
– Witam. Pan sołtys? – zapytał podchodząc bliżej. – zgubiłeś podmiot.
Mori poszedł za wskazówkami, minął młyn i dotarł do małej chatki ze strzechą na dachu. – Trudno, żeby strzechę miała na podłodze…
Otworzył drzwi, a te zaskrzypiały tak mocno, że Moriego przeszedł dreszcz. – Mocno to można komuś pierdolnąć. Zaskrzypieć, to mogły głośno na przykład.
Stara, zakurzona szafa, którą strach było otwierać biorąc pod uwagę drzwi, stała w kącie przysłaniając nieco okno. – A co było z tymi drzwiami? Wylatały z zawiasów? Gryzły?
Na stoliku stał srebrny dzban z wodą, lecz musiał już tu stać bardzo długo, ponieważ ciecz w środku przypominała wodę z bagien. – Kurwa, zapyziała, bidna wiocha na zadupiu, w której chłopy dają podróżnym wodę w srebrnych dzbanach… Normalnie masakra.
Ból minął, a jedynym dźwiękiem jaki słyszał, było gadanie i przemieszczanie się ludzi w wiosce. – Ta, słyszał przemieszczanie się ludzi. Piękne masz te opisy, nie ma co.
We wsi panował wir pracy od wczesnych godzin. - ??
Dobra, będzie tego, bo i ja zacznę zaraz głosy w głowie słyszeć. Tego się nie da czytać. Praktycznie każde zdanie jest do poprawki. Kilka najzabawniejszych przykładów Ci wypisałem, z dodatkową nutką ironii, fakt, ale może się czegoś dzięki temu nauczysz. Dotąd, dokąd doczytałem, bo masochistą nie jestem.
Oby następny tekst był lepszy.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Pojawiły się pierwsze gwiazdy na czarnym niebie. - A widział kiedyś Autor gwiazdy na jasnym tle nieba? Bo ja jeszcze nie.
Rzeczka cały czas płynęła tak samo, nie zwalniała, nie przyspieszała, zupełnie jak czas. - Jakoś trudno mi sobie wyobrazić aby jakakoliwiek rzeczka, rzeka, ot tak nagle zmieniała kierunek.
Za którymś razem wstał i ściągnął z kija przypieczoną głowę dzikura. Ów głowa wyglądała jak pysk dzika, z tą różnicą, że dzik miałby ją dwa razy mniejszą. Dzikur to krewny dzika, tylko, że większy od swego pobratymca o jakieś trzy razy. Wysokością i masywnością dorównuje koniu, poza tym, niczym innym się nie różni. - Po tym bardzo długim opisie jak wygląda ów dzikur, to nadal nic nie rozumiem.
Krocząc lasem, Mori obserwował każdy, chociażby najmniejszy ruch - ptaki odlatujące z koron drzew, wiewiórki szukające pożywienia, a nawet spadające liście, kołyszące się w powietrzu. Powoli drzew było coraz więcej, zagęszczały się, przez co las z każdą minutą i z każdym dalszym krokiem był coraz ciemniejszy. Mori wiedział, że ktoś niedoświadczony mógłby bardzo łatwo się w nim zgubić. Szedł nasłuchując śpiewu ptaków, szelestu natury i każdego powiewu wiatru.
Minął jakiś czas, a Mori spostrzegł, że zielonej równiny już nie widać, a wioski tym bardziej. Nawet słońce ledwo przeciskało swe promienie przez korony drzew.
Taaa, czytelnikowi trzeba kilka razy powtórzyć imię bohatera, bo inaczej zapomni lub się pogubi.
Powtórzenia, to nie jedyny mankament twojej twórczości. Ale konstrukcja zdań, stylistyka, gramatyka i wiele innych, wołają o pomstę do nieba. Po tym, co przeczytałem, i o błędach wytkniętych przez Fasolettiego, stwierdzam jedno: masz ogromne braki w znajomości poprawnej polszczyzny. Bardzo dużo pracy przed Tobą.
Oby następny tekst był przemyślany i poprawniejszy językowo.
Miłego wieczora i weekendu życzę,
Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Ciemny las spowity w świetle księżyca.
Ya rilly?(;,,;)'
ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!
Fasoletti, nie masz litości. ; D
@mkmorgoth
"Rzeczka cały czas płynęła tak samo, nie zwalniała, nie przyspieszała, zupełnie jak czas. - Jakoś trudno mi sobie wyobrazić aby jakakoliwiek rzeczka, rzeka, ot tak nagle zmieniała kierunek."
Kierunek, owszem, rzeka zmienia, słyszałeś może o meandrach? ; P
Co do prędkości płynięcia wody, też ulega zmianie (wysokie spadki w górach = większa prędkość, o wiele mniejsze na równinie = spowolnienie, chociażby, nie wspominając o zmianie prędkości samego nurtu na zakrętach i odcinkach prostych ; P). Ale to tak się czepiam ze zboczenia zawodowego (licenjcjat na hydrologii się robiło ; P).
Bo, wracając do tematu, wykopiowane przez Ciebie zdanie z tekstu, abstrahując od zachowań rzek, i tak nie brzmi najlepiej...
Przyznam się, że po południu zaczęłam czytać ten tekst, ale odpadłam na samym początku. Że nie dojechałam zbyt daleko, nie chciałam zostawiać komentarza, bo, a nuż, dalej było lepiej..., ale teraz widzę, że jednak nie.
Drogi Autorze, czytaj jak najwięcej książek. I przykładaj się bardziej na lekcjach polskiego.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
[Wysokością i masywnością dorównuje koniu,]
"- Nic, panie kierowniku! Oczko mu się odlepiło. Temu misiu."
jak już zauważyli przedpiszcy, charateryzujesz sie, Drogi Autorze, sporą innowacyjnością gramatyczną. to rzecz dobra, jeśli chcesz wygrać nagrodę Nike, zła, jeśli chcesz napisać poprawne opowiadanie.
OoBJ nie jest zła, ale strona jezykowa faktycznie ją mocno kaleczy.
na zachętnę 5/10 (bez "temu koniu" byłoby 4)
Fas, chociaż odpadłam od tekstu, przeczytałam Twój komentarz. był boski! :D czasu nie uznaję więc za stracony.
chapeau bas! - m.
Po pierwszych zdaniach prologu miałem przed oczami Wojewódzkiego w reklamie Playa;)
Przebrnąłem przez ten tekst do końca. Jak już moi poprzednicy spostrzegli, strona językowa leży płasko na obu łopatkach. Dużo czytaj, kolego, zanim znów sięgniesz po pióro. Ale nie zniechęcaj się, poróbować zawsze warto. Pomysł podjechał mi mocno historiami o demonach rodem z D'n'D. Bardzo niskiego lotu. Proponuje trochę poważniejszej literatury, najlepiej polskiej, bo z tłumaczami też różnie bywa.
Ale nie martw się, wbrew pozorom, widywałem tu znaaacznie gorsze debiuty. :) Próbuj dalej, powodzenia.