
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Dwieście – powiedział mężczyzna siedzący za stołem.
– Sto pięćdziesiąt. Więcej nie mam – powiedział ten drugi.
– Dwieście – odpowiedział, trochę już poirytowany.
– Sto siedemdziesiąt pięć.
– A mówiłeś, że więcej nie masz. Dwieście, i ani korony mniej.
– Eh, co to się na tym świecie dzieje. Masz te twoje dwieście koron i zjeżdżaj stąd, bo już nie mogę dłużej na ciebie patrzeć.
– Interesy z tobą to czysta przyjemność – powiedział mężczyzna, sięgnął po zapłatę, uśmiechnął się i wyszedł.
Udał się do Karczmy pod Martwym Jagnięciem. Nazwa zbytnio nie przyciągała, ale to była jedyna karczma w Elraen, w której można było dostać znośne jedzenie i miało się pewność, że nie obudzi się rano ze szczurami w łóżku. Otworzył skrzypiące drzwi i ujrzał ten sam widok, co zwykle. Przekrzykujący się kupcy i przekupki, kilku chłopów rozwalających sobie gęby, paru podchmielonych, leżących we własnych wymiocinach po kątach. I karczmarz stojący za ladą, uważnie się wszystkiemu przyglądając. Mężczyzna zdjął kaptur z głowy i podszedł do niego.
– Fergal, to ty! – krzyknął radośnie człowiek stojący za ladą. – Własnym oczom nie wierzę. Szmat czasu cię nie widziałem. Mów co cię tu sprowadza, tylko nie opowiadaj, że się stęskniłeś, bo nie uwierzę.
– Stęskniłem się, Odo – odpowiedział mu z lekkim uśmiechem na twarzy. – Ty lepiej opowiadaj co się działo, gdy mnie tu nie było.
– Dziwne, oj dziwne czasy nastały. Do miasta przybyła grupa zakutych łbów, że się tak wyrażę. Chodzą i tylko ludzi straszą jakimś potworem. Kurdyką, czy jakoś tak. Niektórzy twierdzą, że monstrum widzieli. Martwe barany i wieprze pokazywali. Ale to wilcy czy lisy zrobiły, a nie wyimaginowana potwora. O, i o wilkach mowa – powiedział, gdy to karczmy weszło czterech mężczyzn w złoto-błękitnych szatach.
– Poznaję skądś ten herb – stwierdził Ferg. Nie przypadkiem diuka Alzara?
– Dokładnie – odpowiedział mu Odo. – Przyjechali by potwora znaleźć i ukatrupić – odpowiedział mu Odo. – Dla mnie to jedna wielka bzdura. Tylko ludzi i kupców straszą. A ci głupi szlaki zmieniają, do Elraen rzadko kiedy przychodzą. Tylko patrzeć, a będę musiał zwinąć interes, bo przyjezdnych coraz to mniej, a z tutejszych wyżyć nie idzie. A psia mać ich.
Rycerze rozejrzeli się dokoła, po czym usiedli przy jednym stole na drugim końcu sali. Po chwili podeszła do nich grupka wieśniaków. Fergal wytężył słuch, aby usłyszeć o czym rozmawiają.
– Jak śmiesz! – krzyknął jeden z nich. – Jak śmiesz twierdzić, że coś sobie ubzduraliśmy – dodał dobywając miecza zawieszonego u boku.
– Spokojnie – powiedział spokojnie drugi. – Nie przyjechaliśmy tutaj, żeby bić się z wieśniakami.
– Niech to odszczeka, bo popamięta – wrzeszczał ten pierwszy, najwyraźniej najmłodszy z całej czwórki. – Jak mu przywalę, to mu się odechce obrażać daewańskich rycerzy.
– Pamiętaj, półgłówku, że rycerzem to ty jeszcze nie jesteś. A czy zasługujesz na to, aby nim być, to się jeszcze przekonamy. Chodźcie, wychodzimy, bo jeszcze zrobi krzywdę komuś, albo samemu sobie.
– Zapamiętaj sobie, wieśniaku – zwrócił się do jednego z mieszkańców, – jeśli tylko usłyszę, że mówisz o nas złe słowo to…
– Chodź, nie paplaj – przerwał mu rycerz waląc go otwartą ręką po głowie, – bo zaraz ty sobie zapamiętasz, po co tu przybyliśmy i jak powinien się zachowywać rycerz – dodał, po czym wszyscy wyszli.
***
Już świtało. Mgła powoli ustępowała, a niebo stawało się coraz jaśniejsze. Ulice powoli zapełniały się mieszkańcami. Fergal wstał, przetarł zmęczone oczy, założył na siebie długie, czarne spodnie, lnianą, białą koszulę i skórzaną kamizelkę. Obwiązał pas wokół bioder i przymocował do niego pochwę miecza i uporządkował resztę ekwipunku. Schodził po schodach spokojnie. Nigdzie się nie śpieszył. Nie musiał biec na targowisko po chleb, czy mleko, aby wykarmić pięcioro dzieci, zanim pójdą do szkoły. Nie musiał wstawać przed brzaskiem, aby zdążyć do kopalni Runitu. Nie musiał też iść do biblioteki, żeby studiować prastare księgi. Nic nie musiał. To była najlepsza rzecz, jaką gwarantował mu jego zawód. Nic nie musiał.
W karczmie robiło się coraz tłoczniej. Przychodzili tu różni ludzie. Od kupców, przybywających do Elraen nawet zza Stalowych gór, przez rycerzy, chcących uratować jakąś księżniczkę, aby zalśnić w blasku chwały i dostać się na dwór królewski, po zwyczajnych mieszkańców, chcących znaleźć schronienie przed swymi żonami, które ciągle wysyłają ich do roboty, nie mogąc patrzeć, jak każdego wieczoru wracają do domu pijani w trupa. Nic się nie zmieniło, od jego ostatniego pobytu tutaj.
– Wstałeś już, Ferg – powitał go karczmarz. – Może zjesz coś, albo się czegoś napijesz? Mamy świetną baraninę.
– Dzięki Odo, ale zjadłbym coś lżejszego. Nie chcę zwrócić wszystkiego podczas jazdy.
– A gdzie cię już nogi niosą? Dopiero co tu przyjechałeś.
– Nie ma tu dla mnie roboty – powiedział Ferg. – Udam się na południe do Hayalet, albo na wschód do Tretiru.
– Na wschodzie robi się niespokojnie – oznajmił karczmarz, gdy kelnerka przyniosła talerz z parującą potrawą. – Król Cedric wypowiedział wojnę Azarii. Trwa mobilizacja.
– Tym lepiej dla mnie. W czasie wojny potrzeba magów od zadań specjalnych.
– Magów? Myślałem, że już dawno wyrzekłeś się tego tytułu.
– Przyzwyczajenie – prychnął Ferg. – Wyrzekłem się, ale pozostanę nim już do końca.
Fergal wziął się do konsumowania strawy, gdy do karczmy wszedł mężczyzna w skórzanym stroju z herbem Daewan na piersi. Rozejrzał się po sali, po czym udał się w ich stronę.
– Podobno zatrzymał się tutaj pan Fergal z Hogolandu?
– Może się zatrzymał, może nie – zironizował Odo. – Jeśli tak to co?
– Jeśli tak, to kiedy można, szanownego pana, spotkać?
– A kto powiedział, że on chciałby się z tobą spotkać?
– Jak śmiesz obrażać królewskiego dostojnika i zwracać się do niego per „ty"
– Uważaj, bo żebym nie musiał zmywać krwi z podłogi.
– Spokojnie, Odo – powiedział Hog. – Ja jestem Fergal, o co chodzi?
– Darrey van Anthworn, burmistrz miasta Elraen i namiestnik króla Donovana na tych ziemach, chciałby się z panem spotkać. Za godzinę.
– A czegóż to burmistrz i namiestnik króla na tych ziemiach chciałby od prostego człowieka.
– A to już wyjaśni panu on sam. Spróbuje to mówić tak, jak do worka kartofli, aby prosty człowiek zrozumiał.
– Oj, żebym ja nie musiał ścierać tej krwi – zdenerwował się Hog.
Posłaniec prychnął, obrócił się na pięcie i wyszedł. Fergal pozwolił sobie na dokończenie zaczętego posiłku. Jadł długo i w milczeniu, gdy Odo obsługiwał innych klientów. Zwlekał z wyjściem, aż nadeszła godzina spotkania. Nie miał zamiaru przyjść punktualnie. Zamierzał pójść jeszcze na targowisko. Zawsze było coś ciekawego do obejrzenia. Szedł powoli, nucąc przy tym sprośną piosenkę, którą usłyszał od rębajłów w drodze z Dother do Elraen. Przy jednym z zewnętrznych straganów zauważył jakieś zamieszanie. Kilku mężczyzn szarpało się z kobietą, próbując okraść to co miała na sprzedaż. I nie tylko o towar im zapewne chodziło, gdyż obezwładnili ją i wynieśli z placu za mury. Fergal ruszył za nimi wyciągając z kieszeni Księgę Run. Otworzył na karcie Powietrza i zaczerpnął Many.
– Zostawcie ją – powiedział spokojnie, ale stanowczo. – Zostawcie ją, a może pozwolę wam odejść w jednym kawałku.
– A kim ty jesteś, że śmiesz nam rozkazywać, krzywa mordo.
– Daję wam jeszcze jedną szansę – odpowiedział. – Jeszcze możecie odejść o własnych siłach. Później będą musieli was wynosić, o ile ktoś zechce się po was pofatygować.
– Słyszeliście? – zaśmiał się gromko jeden z nich. – Chce nas przestraszyć. Szekel, Adree bierzcie go. Niech zobaczy, co się dzieje z tym, którzy z nami zaczynają.
Wyciągając kordy z pochw, bandyci ruszyli w jego kierunku. Fergal złożył ręce i wystrzelił pociskiem w kierunku tego, którego nazwano Szekelem. Szekel poleciał na dwadzieścia jardów w tył i ze skowytem uderzył mur z nim. Ten drugi zawahał się, ale po chwili rzucił się na Hoga. Nie wiadomo kiedy wyciągnął broń i zdążył sparować cios. Obrócił się wokół przeciwnika i pchnął go mieczem w plecy. Dwaj pozostali ucieli.
– Nie! – krzyknęła kobieta. Fergal spojrzał w jej stronę i zobaczył, jak przywódca bandy trzyma ją z nożem przystawionym do krtani. Szybko wyciągnął z kieszeni na przedramieniu sztylet i w rzucił nim w kierunku napastnika. Ostrze celnie wbiło się w prawe oko, które zaczęło bryzgać krwią. Z przerażającym krzykiem pełnym bólu zwalił się na ziemię. Już nie wstał.
– Pod murami zamku – powiedział Ferg do kobiety, pomagając jej wstać. – Na oczach ludzi.
– To nic, zawsze tutaj przychodzą. Wszyscy się ich boją, to znaczy bali.
– To nic!? O mało ci nie poderżnęli gardła!
– Dziękuję ci bardzo. Jak mogę ci się odwdzięczyć.
– Nie musisz. Wystarczy, że oni gryzą ziemię.
***
Minął korytarze i otworzył drzwi wskazane mu przez człowieka spotkanego w głównym holu. Drzwi, mimo że masywne były wyważone i otworzyły bez najmniejszego wysiłku. Na fotelu kominku siedział krępy, łysy mężczyzna, a ogień płonący w palenisku oświetlał mu twarz.
– Jest już pan – powiedział niespodziewanie radosnym głosem mężczyzna w fotelu. – Jakżem rad pana widzieć. Usiądzie pan, może się czego napije? Alan, przynieś no jakiegoś mocnego koniaka.
– Nie trzeba – odpowiedział. – Nie przyszedłem tutaj pić. Podobno masz dla mnie zlecenie.
– Tak. Pewnie już słyszałeś, że goszczą u nas denmardzcy rycerze. Szukają jakieś szkarady. Wysokiej na dwa metry, z łbem koguta, wielkimi odnóżami i plującej kwasem Kurdyki.
– Mam im w tym pomóc?
– Tak, masz im pomóc, ale się stąd wynieść. Wkurzają już mnie. Ludzi straszą i to nie tylko miejscowych. Ustawili posterunek na Południowym Trakcie i ludzi „ostrzegają". A im mniej ludzi do nas zawita, tym mniej grosza wpadnie do miejskiego skarbca. I, wyobraź to sobie, co dzień przychodzą do stadniny i o nowe konie proszą, złotem za to nie płacąc. Karczmarz ostatnio przyszedł na skargę, że za strawy mu nie dają zapłaty i burdy wszczynają w jego lokalu. Im musiał go z kwitkiem odesłać, bo waszmościowie rycerze pod protektoratem i kija im mogę zrobić.
– Chyba powinniście być im wdzięczni, że chcą wam potwora ukatrupić.
– Potwora, żadnego nie ma, nie było i nie będzie. Parę świń i owiec zginęło, a już ci zabobonni chłopi bestie widzieli. Byli i u mnie żebym coś z tym zrobił, alem ich olał, bo to bajki co się nimi dzieci straszy. To ci głupcy u innych szukali pomocy. Pojechali aż diuka Alzara o pomoc prosić. A ten głupi w to uwierzył i zaraz zbrojnych posłał.
– Więc jaka jest w tym moja rola?
– Masz im tak zbrzydzić życie, aby pędem stąd wyjechali. Ale włos ma im z głowy nie spaść, nie chcemy mieć kłopotów z Alzarem. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Tak. Dlaczego właśnie ja?
– Słyszałem już o twoich wyczynach. To ty znalazłeś tą dziewczynę w Dother. Wszyscy już przekonani, że nikt jej już nie odnajdzie, a tu przybywasz ty i po dwóch dniach dziewczę wraca.
– To chyba nie jest dowód jakiejś mojej wyższości.
– Oczywiście, że nie. Ludzie mówią, że to ty uratowałeś księżniczkę Antoninę podczas jej ślubu na zamku Darras. Szczegółów nie znam, ale to musiał być niesamowity wyczyn, skoro wieść o tym dotarła aż tu. No i oczywiście słyszałem, co się stało dzisiaj przed południem. Już od dawna mówiłem moim ludziom, aby się ich pozbyli. Ale oni siedzieli i dupy grzali, przekupne gnidy.
– Dobrze, ale co ja z tego będę miał?
– Wszystko, czego zechcesz. W granicach rozsądku, oczywiście.
***
Obserwował ich obóz ze wzgórza. Widział, jak jeden z nich monotonnie przesuwał szmatką po klindze swojego miecza. Drugi ćwiczył, przecinając ostrzem powietrze. Następnych dwóch siedziało przy ogniu, piekąc dość pokaźnego prosiaka. Ferg zauważył zamieszanie przy jednym z namiotów. Wytężył słuch, aby usłyszeć chociaż część rozmowy.
– Ty gówniarzu – krzyczał mężczyzna w zbroi, najprawdopodobniej ich przywódca. – Ty imbecylu. Jeszcze jeden taki wybryk, a odeślę cię do Karreny, a tam czekać cię będzie pręgierz, jak nic. Jak nie udowodnisz w ciągu dwóch dni, że nadajesz się chociaż na rycerskiego pachołka, nie opowiem się za tobą przed radą zakonu, ani nawet przed twoją własną matką – skończył i splunął na ziemię tuż przy leżącym adeptem. To dobry moment, pomyślał Ferg. Wstał, rozprostował się i ruszył kierunku obozowiska.
– A ty gdzie, przybłędo!? – krzyknął w jego kierunku rycerz stojący na warcie. – Szukasz guza? Bo jak chcesz to pomożemy ci go znaleźć.
– Spokojnie, nie szukam zwady. Wiem, po co tu przyjechaliście i chcę wam pomóc.
– Ciekawe jak, szmaciarzu?
– Zaprowadźcie mnie do waszego przywódcy.
– Hola, hola, myślisz, że byle dureń może się spotkać z Lordem Zakonu? Musisz najpierw udowodnić, żeś godzien.
– W jaki sposób mam to uczynić? – spytał Ferg.
– Stoczysz pojedynek z najlepszym z nas. Bez żadnych sztuczek. Jeśli wygrasz, pozwolimy ci się spotkać z naszym przywódcą, jeśli nie, oj lepiej dla ciebie, żebyś wygrał.
– W porządku – stwierdził, zrzucając niepotrzebny balast, sztylety, srebrny łańcuch i odpiął od paska Księgę. Na jej widok wszyscy wymienili znaczące spojrzenia.
– To czarodziej – szepnął jeden. Fergal ustawił się na środku okrągłego placu, którego granice wyznaczała zgromadzona widownia. Teatrzyk życia i śmierci, zamyślił się, skąd ja to znam. Naprzeciw niego pojawił się barczysty mężczyzna. Miał około dwóch metrów wzrostu, w jednej dłoni trzymał ciężki, długi miecz, a w drugiej stalowy łańcuch. A więc gramy tak, pomyślał wyciągając swoją broń. Długa na czterdzieści, a szeroka na siedem cali klinga błysnęła w oczach zebranych. Czekał. Nigdy nie ruszał do ataku pierwszy. Nie wiedział, jak zachowa się przeciwnik przy pierwszym spotkaniu dwóch ostrzy. Obserwował go, jak chodzi, jak rusza rękami, oceniał z jaką siłą może uderzyć. Wróg zaczął kręcić łańcuchem w powietrzu.
– Na co czekasz kochasiu – wycedził. – No chodź tu do mnie i się ze mną zabaw.
Ferg uśmiechnął się podle. Gdy rycerz zaczął biec w jego kierunku, wyskoczył z prawej nogi i zrobił przewrót tuż nad głową przeciwnika. Wylądował dokładnie w tym samym miejscu, z którego się wybił i nawet się nie zachwiał. Odwrócił się dopiero, gdy wróg znów uderzył. Z gigantyczną szybkością zdążył sparować cios. Odrzucił jego broń w lewo i zrobił dwa salta w tył. Wylądował na lewej nodze, by później z prawej wybić się z nieludzką siłą w kierunku rywala. Jego lekka broń zwarła się z grubą klingą. Posypały się iskry. Ferg zrobił pół piruet i uderzył, ale przeciwnik zdążył zrobić unik. Szybko odskoczył, aby uniknąć nadciągającego ciosu. Klingi ponownie się spotkały. Nie ustępował mimo tego, że robił się coraz bardziej zmęczony. Odbił się od ostrza, zrobił zwód w lewo, potem w prawo, obrócił się przez lewe ramię i uderzył prosto w rękojeść. Miecz rycerza wylądował na ziemi, a on sam osunął się na kolana. Z jego ręki pociekła krew.
– Wygrałeś – powiedział jeden z rycerzy. – Przepraszamy pana, nie wiedzieliśmy, że jest pan…
– Nie jestem – przerwał mu Fergal.
– Ma pan Księgę…
– Mam – przerwał mu znowu.
– Myśleliśmy więc…
– Za dużo myślicie, mości rycerzu. Teraz mogę się spotkać z waszym przywódcą?
– Oczywiście, proszę za mną.
***
– Oczywiście, że nie wierzę w tę całą bajkę – oznajmił mu Lord Darren. – Ale rozkaz to rozkaz. Mamy nie wracać bez łba potwora. Inaczej czeka nas, w najlepszym wypadku szubienica za nie wykonanie rozkazu. A fakty mówią same za siebie. Widziałem te wszystkie zamordowane owce.
– Mógł to zrobić wilk, albo dziki pies.
– Wilk czegoś takiego by nie zrobił. Ciała były po prostu zmasakrowane. Nawet, jeśli Kurdyka nie istnieje, grasuje tu coś gorszego niż sfora dzikich psów. Ludzie mówili, że widzieli w nocy coś dużego kierującego się w stronę bagien.
– Ludzie plotą różne rzeczy.
– Przeszukaliśmy ten teren. Wyruszyliśmy w siedmiu, a wróciło nas pięcioro. Nawet nie zauważyliśmy kiedy odłączyli się od grupy. Dwa dni później zaleźliśmy ich zmasakrowane ciała.
– Dobrze, zostawmy na razie ten temat – zaproponował Ferg. – Podobno naprzykrzacie się tutejszemu burmistrzowi.
– W jaki sposób, można wiedzieć?
– Na przykład denerwuje go fakt blokady Południowego Traktu.
– Naszym zadaniem jest również ochrona kupców.
– Ale mówiłeś, że Kurdyka, żyje na bagnie.
– No ale żeby zjadać owce aż na fermy zalazła, więc tylko patrzeć aż na drogi wylezie.
– Za konie stajennemu też nie płacicie.
– Za wszystko zapłaci zakon. W swoim czasie.
– Karczmarzowi też?
– Też.
– Za zniszczony budynek też?
– To nie my wszczęliśmy burdę, tylko ci wieśniacy.
– Dobra, mów jak chcesz. Czyli stąd nie wyjedziecie?
– Mówiłem już, rozkaz to rozkaz.
***
Przeszedł tymi samymi korytarzami, co wcześniej Otworzył te same hebanowe drzwi i wszedł to tego samego pokoju. Przy oknie stał burmistrz i czegoś wypatrywał. Jego twarz wyraźnie rozweseliła się na jego widok.
– Jesteś już. Mam nadzieję, że z dobrymi wieściami.
– Niestety nie.
– Czyli szybko stąd nie wyjadą – wyraźnie posmutniał.
– Nie, ale wydaje mi się, że jest w tym ziarno prawdy. Potwór może istnieć, ale na pewno nie ten, o którym mówią ludzie. Najprawdopodobniej to wężogłów, albo draken. Rozmawiałem z mieszkańcami i widziałem ślady.
– Czyli rycerze mogą mieć rację. Pozwolisz, że zmienimy treść umowy. Widzę, że znasz się na rzeczy. Pomożesz im wytropić stwora, a ja ci za to zapłacę. Umowa stoi?
– Stoi – odpowiedział po chwili namysłu.
– Idealnie – ucieszył się burmistrz, -widzę, że wojacy zbierają się na wyprawę. Idź, a może zdążysz dołączyć.
Fergal wyszedł z ratusza i udał się w kierunku obozu. Przechodził ciasnymi i zatłoczonymi uliczkami miasta. Gdy wyszedł na otwartą przestrzeń odetchnął z ulgą. Po kilkunastu minutach dotarł do celu.
– Znowu się spotykamy – powiedział Lord Darren na jego widok. – Widzę, że postanowił nam pan towarzyszyć.
– Owszem, wydaję mi się, że mogę wam pomóc.
– Oczywiście przyjmiemy każdą pomoc, ale na swoją część nagrody nie licz – uśmiechnął się Lord.
– Wystarczy zwykłe dziękuję – uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– W takim razie w drogę – wykrzyknął i ruszyli w kierunku bagien.
Powietrze robiło się coraz cięższe. Opary szczypały w oczy i drażniły nozdrza. Wędrowali tak od ponad godziny i nie natrafili na trop niczego, co mogło by chociaż zagrażać komarom, które niemiłosiernie gryzły w każdy odsłonięty kawałek ciała. Woda w której brodzili robiła się coraz głębsza, a dno muliste.
– Chyba nic tu nie znajdziemy – powiedział rycerz z bandażem na ręku.
– Ta, potwora się gdzieś skryła, albo już nogi wyciągnęła – zarechotał drugi, gdy w gąszczu po ich lewej stronie coś się poruszyło i zasyczało.
– Co to jest!? – krzyknął adept przed tym, jak wylądował z hukiem na drzewie.
– Wężogłów – stwierdził Ferg dobywając miecza. W ostatniej chwili udało mu się odskoczyć z miejsca, w którym wylądowało ciężkie odnóże potwora. Z wielkiej paszczy wydobył się przerażający ryk. Rycerze ruszyli kupą na niego, ale spotkało ich to samo, co adepta. Fergal skoczył i odbijał się od drzew, okrążając tak bestię. Wylądował w końcu na jej grzbiecie i spróbował wbić weń ostrze. Pancerz jednak był zbyt twardy i klinga spotkała się z oporem. Macka potwora przeleciała mu nad głową, o mało go nie strącając na ziemię. Złapał równowagę, zrobił przewrót w powietrzu ciskając w stronę wężogłowa dwa sztylety, które trafiły go w głowę. Ten jednak tylko zaskowyczał i rozwścieczył się jeszcze bardziej. Ferg zaklął pod nosem i ponownie ruszył do ataku. Mieczem obronił się przed nadlatującym odnóżem i przeciął je gładkim cięciem. Już miał wykonać kolejny atak, gdy poczuł, że nie może podnieść nogi. Nagle wyleciał w powietrze, gubiąc przy tym ostrze. Wylądował plecami na twardym kamieniu, a ból wypompował mu całe powietrze z płuc. Gdy próbował złapać powietrze poczuł tępe uderzenie w tył głowy. Za nim kompletnie stracił przytomność zobaczył jasnozielone światło oraz potwora wykrzywiającego się w spazmach. Zemdlał.
Tak długo się nic nie działo, że się znużyłam i przestałam czytać.
Z kwestii technicznych:
"- Poznaję skądś ten herb - stwierdził Ferg. Nie przypadkiem diuka Alzara?" - Albo "poznaję ten herb", albo "znam skądś". Poza tym brak myślnika po "Ferg."
"- Dokładnie - odpowiedział mu Odo. - Przyjechali by potwora znaleźć i ukatrupić - odpowiedział mu Odo." - Strasznie dużo odpowiada ten Odo.
"- Zapamiętaj sobie, wieśniaku - zwrócił się do jednego z mieszkańców, - jeśli tylko usłyszę, że mówisz o nas złe słowo to...
- Chodź, nie paplaj - przerwał mu rycerz waląc go otwartą ręką po głowie, - bo zaraz ty sobie zapamiętasz, po co tu przybyliśmy i jak powinien się zachowywać rycerz - dodał, po czym wszyscy wyszli."
Strasznie dziwny sposób zapisu. Myślniki po "mieszkańców" w pierwszej kwestii i "głowie" w drugiej kwestii są zbędne. Za to przydałby się przecinek po "rycerz".
- Jak śmiesz obrażać królewskiego dostojnika i zwracać się do niego per „ty" - brak kropki na końcu zdania.
I jeszcze jedna kwestia - "Stalowych gór", wydaje mi się, że "Gór" również powinno być wielką literą. W końcu całość, "Stalowe Góry", stanowi nazwę własną, a nie tylko "Stalowe", prawda? Aha, i nie ma takiego słowa jak "zironizować".
Niewiele dalej doszłam, więc nie wiem, co tam jeszcze zwróciłoby moją uwagę. W każdym razie strasznie zmasowane ataki dialogów bez żadnych opisów Ci się czasami zdarzają, Autorze. No i, jak już wspomniałam, tak długo nic się nie działo, kompletnie nic, na czym by można zawiesić wyobraźnię, że sobie darowałam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Myślniki po "mieszkańców" w pierwszej kwestii i "głowie" w drugiej kwestii są zbędne.
A nie przecinki?
Joseheim, bo zwątpię...
--------------
Zemdlał --- i co dalej? Kontynuacja? Bo skoro tylko zemdlał, a nie umarł...
Tylko, bardzo Cię proszę, ze zredukowaną o dziewięćdziesiąt dziewięć procent ilością błędów i błędzików. Joseheim podała Ci przykłady.
Arrrgh, oczywiście, że przecinki. Wybacz, Adamie, przejęzyczenie...
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Za dużo lania wody i kombinowania, za mało konkretu.
www.portal.herbatkauheleny.pl
txt napisany dość drętwo, wedle niewiarygodnie wyswiechtanego schematu. jedynym novum jest to, że urywasz w 3/4. powiem tak: jeśli nigdy nie napiszesz daleszego ciągu, ten txt zyska 2 punkty na 10 za nowatorskie trollowanie czytelnika. jeśli rozważasz dokończenie, sorry, Winnetou
4/10