- Opowiadanie: Enuya - Zaraza II

Zaraza II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zaraza II

'ZARAZA II'

ANITA KATARZYNA WIŚNIEWSKA

 

„Zrób coś, abym otworzyć się mogła jeszcze bardziej

Już w ostatni por skóry tak dawno mi wniknąłeś (…)”

~Rafał Wojaczek „Prośba”

… z przerażeniem zobaczył skaleczenie na ręce, pozostałość po jednej z ostatnich wypraw na miasto. Przemył je w niezbyt czystej wodzie (spirytus, podobnie jak jakiekolwiek inne środki sanitarne, od trzech lat był dostępny jedynie na czarnym rynku), w gruncie rzeczy jednak wiedział, że działanie to nie przyniesie żadnych efektów. Panujący dookoła wirus był odporny na wszelkie próby zniwelowania jego skutków.

Jak zwykle w takich przypadkach, zaczęło się od uderzeń gorąca. Miał wrażenie, że jego skóra topi się jak wosk pod wpływem trawiącego ją ognia. Każda komórka jego ciała zdawała się płonąć. Jednocześnie oczy zaczęły zasnuwać się czerwoną mgłą. Było to uczucie niemożliwe do opisania przez kogoś, kto nigdy go nie doświadczył. Chociaż człowiek potrafił rozpoznawać kolory, przez każdy odcień przebijała uparcie dziwna, jaskrawoczerwona poświata. Paradoksalnie, mgła ta nie utrudniała postrzegania świata, wydawało się wręcz, że wyostrza zmysły. W tym czasie mężczyzna stawał się coraz bardziej niespokojny. Jego dłonie zaciskały się kurczowo w pięści, a na twarzy pojawił się grymas nienawiści. Wydawało mu się, że cały świat dybie na jego życie, że zniknęli gdzieś wszyscy przyjaciele, że jest sam… zupełnie sam. Przypomniały mu się sytuacje, w których czuł się zdradzony, oszukana, samotny i czuł, jak wszystkie te chwile kumulują się w jego mózgu, by przybrać postać jednego, jedynego słowa: ZABIĆ. Rozjarzyło się ono w umyśle mężczyzny, nie pozwalając niczemu innemu wydostać się choćby na granice świadomości. Mechanicznym ruchem uniósł głowę do góry, a jego wzrok napotkał na swojej drodze lśniącą taflę lustra. Gdyby zwrócił na nie uwagę, zobaczyłby rozszerzone źrenice, tak wielkie, że całkowicie zasłoniły tęczówki, obecnie pokryte matowoczerwoną ni to błoną, ni mgłą. Być może dostrzegłby również nienaturalny, typowy dla wysokiej gorączki rumieniec, który pokrywał szkarłatem jego zwykle blade policzki, przydając rysom jakiejś zwierzęcości. Być może dostrzegłby to wszystko, jednak w danym momencie wydawał się być pogrążony jakby w transie. Liczyło się tylko to, by iść do przodu, znaleźć coś… coś ostrego, coś niebezpiecznego. Sztywno stawiając nogi, powoli, jak dziecko, które dopiero uczy się chodzić, ruszył w kierunku szuflady z narzędziami. Po chwili poszukiwań znalazł coś odpowiedniego – do tej pory nieużywany scyzoryk, prezent na Boże Narodzenie dla jego ojca. Pochodził z czasów, kiedy jakiekolwiek święta cokolwiek znaczyły. Powolnym krokiem wyszedł z domu i stanął za krzakiem, gęstym krzewem forsycji, który nawet zimą mógłby na krótką chwilę ochronić go przed wzrokiem przechodniów. Teraz zaś, w maju, wszystkie gałęzie były pokryte gęstym, żółtym kwieciem i niewielkimi listkami. Czekał. Miał czas.

Prędzej czy później ktoś na pewno przyjdzie…

Dziewczyna miała mniej więcej szesnaście lat, długie, jasnobrązowe włosy splątane w koński ogon i ciemne oczy. Ubrana była w zwykłe, nieco wytarte, ale nadal zdatne do użytku, dżinsy z prostymi nogawkami, czarny podkoszulek i rozpinany turkusowy sweter. Przemykała się chyłkiem, jak wszyscy, ale widać było, że nawet w tych niesprzyjających czasach dobrze jej się wiedzie. W przeciwieństwie do większości widocznych na ulicach ludzi, nie wyglądała na wychudzoną czy nawet zbytnio zaniedbaną. Mimo, iż teoretycznie od dawna już nie istniał handel, bogatsi mieszkańcy wciąż jeszcze mieli szansę na w miarę wygodne życie. Najwyraźniej przechodząca należała do takich właśnie osób. Mimo, iż pozornie rozglądała się dookoła, aż bił od niej blask typowej, młodzieńczej radości życia. Obserwator z wściekłości zarumienił się jeszcze bardziej, wydawać się mogło, że cała krew odpłynęła mu do mózgu. Choroba, choć upośledziła jego zdolności myślenia, nie zabrała mu pamięci o przeszłości. Młodzieniec doskonale pamiętał, że on sam nigdy nie miał łatwego życia.

Decyzję podjął w mgnieniu oka. Nie musiał już czekać. Gdy tylko nastolatka wyminęła ją, mężczyzna w kilku szybkich susach dogonił ją i, skradając się, podążył za nią. Było to prostsze, niż mogłoby się wydawać. Zakażeni, oprócz niespotykanej żądzy mordu, zatracili też część ludzkich uczuć i zachowań. Pozwalało im to niepostrzeżenie przemykać ulicami. Być może to dlatego zaraza już od tak dawna opanowywała świat: chociaż ponad połowa ludzkości na ziemi była zakażona wirusem, ich umiejętność maskowania się i szybkość ruchów sprawiała, że bardzo rzadko któregoś z nich udawało się złapać czy, tym bardziej, zabić. Dziewczyna, nieświadoma towarzystwa, szła wprost przed siebie, mijając coraz bardziej zrujnowane ulice. Wreszcie dotarła do centrum: najbardziej zniszczonej dzielnicy miasta. Z powodu niespotykanie dużej ilości ludzi, to właśnie tam najczęściej dochodziło do zniszczeń i napadów szału. To jednak było trzy lata temu, obecnie właśnie pośród ruin ludzie mieli szansę żyć normalnie. Tam też kwitły – jak w lepszych czasach – ośrodki handlu, prowizoryczne punkty lecznicze i namiastki życia towarzyskiego. Nastolatka z wyraźną ulgą dotarła do jednej z najlepiej zachowanych kamienic – tego typu lokale były zarezerwowane dla najbogatszych, mających największe znajomości, ludzi. Mimo to nikt nie zauważył, że za dziewczyną podąża nieznajoma, wychudzona sylwetka.

Później było już prosto. Obydwoje wspięli się na poddasze, młodzieniec nieco za śledzoną przez niego dziewczyną. Nastolatka otworzyła drzwi. Nie powiedziała nic na powitanie, co dawało mu pewność, że jest sama w domu. Wiedząc o tym, zakażony jednym susem doskoczył do niej i, nienaturalnie mocnym chwytem, unieruchomił jej ręce za plecami. Ofiara niemal się nie broniła, przez co triumf zakażonego nie był tak wielki, jak pragnął. Mógł się tego jednak spodziewać: osoby, które wychowuje się w przekonaniu, że cały świat należy do nich, nigdy nie potrafią się zachować w sytuacji zagrożenia. Zawsze tracą głowę.

Nastolatka upadła na ziemię. Była to wyjątkowo sprzyjająca okoliczność, chociaż zakażony nie miał ochoty związywać swojej ofiary. Byłoby to wyjątkowo banalne. Jego plany należało do o wiele ciekawszych. Upadł kolanami na jej pierś, dociskając ją do ziemi, uniemożliwiając jej podniesienie się. Mimo, że napastnik był drobniejszy i wygłodzony, miał przewagę nad swoją ofiarą, bo lepiej znał się na walce. Przecież od najmłodszych lat musiał walczyć o przetrwanie. Ponadto był opętany żądzą mordu, zdawało mu się, że jeśli się na kimś nie wyżyje, zostanie przez tę pasję rozerwany od środka na strzępy. Szał dodawał mu sił. Być może to dlatego udało się mu bez większych problemów obezwładnić nastolatkę. Nawet nie krzyczała. Szkoda w sumie, bo to czyniło całe zajście mniej realnym.

Wyglądało na to, że na chwilę się uspokoił. Popatrzył na z roztkliwieniem, nieomal z czułością. Wydawała mu się piękna, nie jako młoda kobieta, tylko po prostu doskonała forma stworzona przez naturę. Przesunął dłońmi wzdłuż jej ciała, delektując się ciepłem jej skóry i rozgrzanego materiału. Wsunął dłonie pod bluzkę nastolatki i z przyjemnością dotknął młodych, lecz dobrze już wykształconych piersi. Pachniała orzechami. Przez moment jego uczucia stały się nieco bardziej człowiecze, w tym momencie czuł się niemal jak na pierwszej randce. Chyba to wyczuła, bo przestała się rzucać i spróbowała spojrzeć mu w oczy. Być może zaczęła wierzyć, że nic jej nie grozi, jeśli to zrobi – głupi przesąd, że nie można robić złych rzeczy, patrząc ludziom w oczy. To wystarczyło, by wirus ponownie wziął nad nim górę. Z nienawiścią zdał sobie sprawę, że oto o mało co nie zaprzepaściłby swojej misji. Rzucił się na nią. Wydawało się, że szał dodał mu sił.

Unieruchomił rękę dziewczyny, przyciskając ją kolanem do podłoża w taki sposób by mieć dostęp do palców ofiary. Wyjął z kieszeni przygotowany już wcześniej scyzoryk. Odnalazł ostrze, które idealnie nadawało się do jego celów – zaostrzone na końcu, o śliskiej, jakby pokrytej lodem, powierzchni. Delikatnie wbił czubek noża w skórę ofiary, w miejscu, gdzie palce łączyły się z dłonią, od wewnętrznej strony. Po chwili wahania pozwolił, by z niewielkiego nacięcia wypłynęła pojedyncza kropelka krwi. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy, odchylając głowę do tyłu. Z jej gardła dobył się głośny ni to krzyk, ni warkot, przypominający odgłos wydawany przez dogorywające zwierzę. Na zakażonym nie zrobiło to niemal żadnego wrażenia, może tylko na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Z ciekawością i oczekiwaniem na reakcję nacisnął na ostrze mocniej i powoli – bardzo powoli – zaczął je przesuwać, tworząc głębokie nacięcie w skórze. Tkanka nie chciała ustąpić zbyt łatwo, uginała się pod ciężarem narzędzia, opierała, jak tylko mogła. Jednak pod wpływem coraz silniejszego nacisku musiała się poddać. Milimetr po milimetrze nacięcie pogłębiało się. Początkowo przypominając zwykłe zagłębienie, już po kilku sekundach nabiegało ciemnoczerwoną cieczą, która cienkimi strumyczkami spływała po dłoniach oprawcy. Po jego skórze przesuwało się powoli gorące, lepkie ciepło, dostarczając nowych, niespodziewanych dla niego bodźców. Zaczął spazmatycznie oddychać i poczuł, jak krew w jego żyłach zaczyna coraz szybciej krążyć, dopływając do wszystkich członków. Kiedy ostrze zazgrzytało o kość, mniej więcej na wysokości opuszków, mężczyzna wyjął je i wbił w następny palec swojej ofiary. Ponownie rozległ się krzyk, agonalne wycie, które wydawało się rozsadzać ściany budynków. Uśmiechnął się, czując narastające podniecenie. Liczyła się tylko chwila obecna, więc całym swoim umysłem skupił się na zadawaniu bólu. Jego ręka unosiła się i opadała miarowo, wraz z tym, jak na kolejnych palcach ofiary pojawiały się ślady tortur. Kiedy wreszcie odłożył scyzoryk, na wszystkich dziesięciu widniały głębokie, sięgające kości, nacięcia. Z satysfakcją popatrzył na swoje dzieło, jednak wciąż jeszcze czuł niedosyt, tym bardziej, że krzyk ucichł – trudno powiedzieć, czy ofiara straciła siły, czy też tkwiła w spowodowanym bólem szoku.

Miał kształtne ręce o długich, smukłych palcach, wręcz stworzone do delikatnych, wymagających precyzji prac. Przydawało mu się to jeszcze w szkole na robotach ręcznych. Teraz już od dawna nie istniało szkolnictwo, zawieszono nawet prowizoryczny system oświaty, jaki istniał przez krótki czas po kataklizmie, jednak nabyta w kilku pierwszych klasach szkoły podstawowej umiejętność zręcznych ruchów wciąż jeszcze mu się przydawała. Niemal nie poruszając rękami, rozchylił jedno z nacięć, biegnące wzdłuż palca wskazującego dziewczyny. Spowolnił ten ruch najbardziej, jak się dało, chcąc przedłużyć chwilę, w której ofiara będzie odczuwała ból. Wierzchnie warstwy skóry rozsunęły się, ukazując bogactwo żył i zakończeń nerwów. Wreszcie, pod powłoką z krwistoróżowych tkanek, zabłysła biel kości. Zdawał sobie sprawę z faktu, że od tego, co teraz zrobi, zależy powodzenie wszystkich jego planów. Rozchylił nacięcie jeszcze bardziej, maksymalnie poszerzając otwór, po czym delikatnie schwycił śliskimi od krwi palcami perlistą kość – pierwszy z trzech segmencików, w których zbudowany jest każdy z palców. Pomiędzy nią a tymi znajdującymi się w dłoni, położona była półelastyczna chrząstka, która utrudniała wykonanie odpowiednich ruchów. Nie przerywając delikatnego kręcenia kostką na boki, sięgnął drugą dłonią po scyzoryk i ostrożnie przeciął przeszkodę, napawając się krzykami bólu wydawanymi przez ofiarę. Po chwili w jego dłoni leżała bezpiecznie niewielka kość. Ostrożnie obrócił ją w palcach i wreszcie odłożył na bok, na podłogę. Sięgnął po drugi fragment, z którym poszło mu o tyle łatwiej, że był przymocowany z jednej tylko strony. Ostatni, ten przy opuszku, nastręczył mu trochę trudności, ponieważ nie chciał dać się wyjąć. Po chwili namysłu, mężczyzna po raz kolejny sięgnął po nóż. Jednym z najszerszych ostrzy podważył paznokieć nastolatki, spod którego zaczęła obficie płynąć krew. Przesuwał zaostrzoną krawędzią w prawo i w lewo, kiedy zaś dotarł mniej więcej do połowy płytki, jednym zdecydowanym ruchem pociągnął ją do góry, wyrywając z palca, co wywołało jeszcze obfitsze krwawienie. Przez powstały w ten sposób otwór udało mu się wyciągnąć pozostałą część kości. Poczuł lekki niesmak, nie tyle dlatego, że odrzucała go krew, co z powodu faktu, iż jego plan okazał się niedoskonały. Mimo tego przejściowego niesmaku, powtórzył operację na kolejnych palcach. Niektóre z nich nie wymagałyby oderwania paznokci, bo połączenia pomiędzy kostkami były wyjątkowo luźne, jednakże uznał, że należy zachować harmonię i za każdym razem działać w ten sam sposób. Nie zamierzał pozwolić sobie na żadne odstępstwa. Dzięki temu cała przeprowadzana przez niego akcja zyskiwała jakieś mistyczne piętno, stawała się dla niego w dziwny sposób święta. Wyciągając kolejne kostki z dłoni ofiary, widząc ich przezierającą spod krwi biel, czuł się, jakby uczestniczył w cudzie narodzin, jakby oddzielał piękno od zwykłego, brudnego świata. Układał je obok siebie, w równym stosiku, tak długo, aż obydwie dłonie dziewczyny zostały dokładnie pozbawione wszelkich twardych elementów. Zszedł z niej, ale ofiara nadal leżała jak sparaliżowana, najwyraźniej nie mając siły się ruszyć. Widząc to, kontynuował swoją pracę.

Po raz kolejny przyjrzał się doskonale widocznym przez obcisły materiał krągłym biodrom i piersiom o wyraźnie zaznaczonych sutkach. To prawdopodobnie wina bólu, nie od dziś wiadomo przecież, iż towarzyszące mu procesy chemiczne przypominają w znacznym stopniu te, które zachodzą podczas orgazmu. Westchnął cicho. Mimo tworzącej się wokół jej rąk kałuży krwi, dziewczyna wciąż jeszcze nie była taka, jak powinna. Rozejrzał się dookoła, a jego wzrok padł na leżący na półce szpikulec do lodu. Nieco chwiejnym krokiem, był bowiem nieco zamroczony, podszedł do szafki i sięgnął po niego.

Wbił ostry koniec w miejsce, gdzie kość miednicy niemal łączy się ze wzgórkiem łonowym. Dzięki temu, że ofiara należała do bardzo szczupłych, odnalezienie wystającej kości nie stanowiło większego problemu. Ponieważ rana nie należała do największych, a na dokładkę była szczelnie wypełniona narzędziem, niemal nie krwawiła. Powoli poruszał szpikulcem na różne strony, nie dopuszczając jednocześnie do powiększenia się rany. O to właśnie mu chodziło, by skóra na zewnątrz pozostała niemalże nienaruszona. Z przyjemnością jednak zdawał sobie sprawę, że wewnętrzne tkanki właśnie zmieniają się w krwawe strzępy. Z przyjemnością wyobrażał sobie, jak rozrywają się delikatne jelita dziewczyny, jak jej wątły organizm zalewa mieszanina żółci i płynów ustrojowych, a warstwy mięśni, tłuszczu i skóry zaczynają przypominać wilgotną, nieco lepką miazgę. Wreszcie narzędzie uderzyło o kość. Zwiększył nacisk, to jednak niewiele zmieniło, bo ciało stałe nie chciało ulec pod wpływem jego siły. Z furią pchnął rękę do przodu i wreszcie poczuł satysfakcjonujące go chrupnięcie. Znaczyło to, że szpikulec wbił się w kość i już tylko od niego zależy, co stanie się dalej. Mężczyzna wykorzystał tę sytuację i, bez żadnych skrupułów, zaczął poruszać ręką na boki. Czuł, jak kość przemieszcza się wtedy i krótkimi wybuchami szaleńczego śmiechu witał każdy następny trzask. Tkanka łączna zbita dzięki jego sile zmieniła się w setki niezbyt ściśle ze sobą połączonych fragmentów. Drugie jej biodro potraktował w ten sam sposób, acz w nieco wolniejszym tempie. Zdawał sobie sprawę, że wytrzymałość ofiary także ma swoje granice, a chciał jak najbardziej przedłużyć jej cierpienie. Dzięki temu cała jego sztuka stawała się pełniejsza. Niemal już kończył, gdy oczy dziewczyny – od dłuższej chwili zaciśnięte tak, że nie było widać nawet ruchów gałek ocznych – otworzyły się gwałtownie. Ona sama zaś, z twarzą zalaną łzami, zaczęła wywrzaskiwać coś, co dopiero po dłuższej chwili okazało się być melodią:

– O radości, iskro Bogów,

Kwiecie elizejskich pól,

Święta, na Twym świętym progu… – słowa niosły się po pustym mieszkaniu, niezrozumiałe, zniekształcone bólem i przerażeniem i było to coś, co mogło przerazić bardziej, niż sam widok zmasakrowanego ciała. Był to śpiew oszalałego człowieka, kogoś, kto już wie, że umrze i z niecierpliwością czeka na śmierć, byle to wszystko się skończyło. Kogoś, dla kogo słowa – jakiekolwiek – wydają się być ostatnią resztką człowieczeństwa jaka mu została, więc mówi i śpiewa, by chociaż w godzinie śmierci mieć świadomość, że wciąż jeszcze pozostał istotą ludzką, kogoś, kto nie ma już żadnych myśli prócz tej jednej: by nie poddać się całkowicie. Popatrzył na nią i przez chwilę znów to właśnie on wydawał się bardziej ludzki – z przerażeniem w oczach, które niemal natychmiast ustąpiło miejsca nienawiści. Niech ona przestanie – myślał, to jedno zdanie obijało mu się w umyśle, aż wypełniło go w całości. Śpiew umilkł, gdy mężczyzna wbił nóż w policzek ofiary. Przesunął nim po skórze, wycinając owalną dziurę, przez którą widać było kości szczęki i policzków. Nie krzyczała, być może dlatego, by nie powiększać swojego cierpienia. Z pewnym zafascynowaniem odłożył strzęp mięsa do leżących już na podłodze kostek. Dziewczyna łypała na jego dłonie brązowymi oczami, gdy naznaczał drugą stronę twarzy. Musiało być po równo…

Zacisnął usta, zabierając się do najważniejszej części swojego planu. Kilkoma wprawnymi ruchami naostrzył jedną z niewielkich kostek i wbił ją w oczodół ofiary, podważając gałkę oczną. Pomanewrował przy niej chwilę, aż wypadła, zezując w jego stroną zakrwawioną, brązową tęczówką. Patrzył na nią przez chwilę, zanim kilkoma delikatnymi ruchami wyłupił drugie oko ofiary. Krzyczała. Z namaszczeniem włożył obie gałki oczne ponownie, tęczówkami do wewnątrz.

Czekał.

Po jej twarzy, a raczej tym, co z niej zostało, ciekły łzy, wyciekały z okaleczonych oczodołów, dodatkowo wżerając się solą w świeże rany. Był to swoisty paradoks: im bardziej płakała, tym większy sprawiała sobie ból, tylko po to, by znów płakać. Jakaś cząstka umysłu mężczyzny próbowała się nad tym zastanowić, kiedy na chwilę oderwał od niej ręce. Usiadł po turecku na podłodze, obserwując ją, jak zwija się z bólu, z każdym ruchem cierpiąc coraz bardziej, oczekując na śmierć, która uparcie nie chciała nadejść. Wreszcie, być może znudzony przedłużającym się spektaklem, ponownie uniósł szpikulec i wbił go prosto w serce dziewczyny, jednocześnie rozrywając je i lewe płuco, z którego wyciekło trochę płynu. Okaleczone, wymizerowane ciało wygięło się w łuk. Koniec.

Coś się zmieniało. Młody mężczyzna wsunął ręce do kieszeni i, nie oglądając się za siebie, wyszedł z nieco tylko zawalonej kamienicy w centrum miasta. Z każdym krokiem jego umysł stawał się jaśniejszy, a czerwona poświata wokół przedmiotów zaczynała znikać. Kiedy obmył ręce w niezbyt czystej wodzie, nie zwracając większej uwagi na kilka nowych zadrapań i usiadł na zniszczonym krześle w swoim domu, ostatecznie wszystko się zmieniło. Jeszcze przez chwilę rozglądał się wokół. Chyba zasnął na kilka godzin. To dziwne, tak zdrzemnąć się po południu. Wszystko przez ten upał.

Jutro rano pójdzie do swojej dziewczyny.

 

 

Warszawa, 11 I 2012 r.

Koniec

Komentarze

ok, znalazłam już drugą część historii Zarazy.
zaczynam dopiero ją czytać - i tutaj masz więcej błędów w formie niż w poprzednim tekście. przeczytaj go, póki masz czas na zmiany, tylko pod kątem poprawności językowej: pojawia się sporo powtórzeń, osoby nagle zmieniają płeć ("Gdy tylko nastolatka wyminęła , mężczyzna w kilku szybkich susach dogonił ją"), pojawiają się masełka z masła ("szła wprost przed siebie").

jestem w połowie i na wszelki wypadek urwę. komentarz do treści, jak wrócę, bo boję się wychodzić na ulicę po zbyt sugestywnych opisach. :P

z przerażeniem zobaczył skaleczenie na ręce, pozostałość po jednej z ostatnich wypraw na miasto. - No, raczej trudno jest nie zauważyć skaleczenia, zwłaszcza na własnej skórze. Taka rana - kłuta, szarpana, cięta - jakoś musi się objawiać, np. bólem, piękącym bólem. Więc powinno to być nieco inaczej opisane. Prawda?

Przemył je w niezbyt czystej wodzie - Po prostu: w brudnej wodzie! Po co tak rozwlekle piszesz?

spirytus, podobnie jak jakiekolwiek inne środki sanitarne, od trzech lat był dostępny jedynie na czarnym rynku, - spirytus używany do przemywania ran, to środek dezynfekujący a nie sanitatarny.

w gruncie rzeczy jednak wiedział, że działanie to nie przyniesie żadnych efektów. - "w gruncie rzeczy" nie ładnie to brzmi, ja bym tego nie używał, trochę to takie, jak w szkole. A skoro wiedział, że nie da to żadnych efektów, to po co stosował?

Panujący dookoła wirus był odporny na wszelkie próby zniwelowania jego skutków. - wirusy nie panują, lecz są roznoszone różnymi sposobami, np. drogą kropelkową (wirusy grypy), a skutkiem są choroby. A w tym zdaniu nic nie wyjaśniasz.

Ogólnie przeglądałem tekst dalej, i jest podobnie. Przyznaj się, nie czytałaś tego tekstu ani razu przed wstawieniem. Przeczytaj ten tekst jeszcze raz, ale za jakis czas. I gruntownie go popraw. Bo błędów tutaj masz sporo. I pracy też sporo przed Tobą, ale ćwicz a będą efekty. Na razie jest słabo, ale widziałem jeszcze gorsze teksty.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

wróciłam!

w kolejnych fragmentach (obezwładnienie dziewczyny i dalej) hojnym gestem nasypałaś zaimków ("Upadł kolanami na jej pierś, dociskając do ziemi, uniemożliwiając jej podniesienie się."); występuje też ten sam problem, co w pierwszej części zarazy, czyli mnóstwo bycia. w języku polskim mamy tyle ciekawych i bogatych czasowników, prawie wszystko da się zastąpić synonimem :)

powtórzenia, szał cyklicznie dodający sił (co kilkanaście zdań pojawia się to sformułowanie), drobne niezręczności językowe. tego wszystkiego można uniknąć, sprawdzając uważnie tekst przed publikacją.

a co do treści: czemu mają służyć bogate w detale opisy znęcania się, tortur i rozmontowywania organizmu na części pierwsze? być może to ja dorabiam do tego ideologię, w takim wypadku spacyfikuj mnie po prostu, ale sądzę, że powinny pełnić jeszcze jakąś inną funkcję poza zwyczajnym obrzydzeniem czy odstręczeniem czytelnika; bohaterowie pojawiają się zaś tylko po to, by można było zrobić im krzywdę, i nie odgrywają żadnej innej roli w Twoim tekście. ta tendencja ujawnia się już na samym początku, kiedy wprowadzasz chłopaka: zranił się, przez kilka zdań "mutował", a potem stał się idealną maszynką do krzywdzenia. dlaczego? a co z jego odczuciami? co z procesem tracenia świadomości? - to wszystko ma u Ciebie nieporównanie słabsze opisy niż sama jatka.

która, zresztą, także nie wszędzie jest wiarygodna: dziewczyna zaczyna "agonalnie wyć" po tym, jak wypłynęła JEDNA kropelka krwi? bez przesady.

są oczywiście fani stylu gore, którym chodzi tylko o to, żeby było dużo krwi i szczegółów. ale zdecydowaną większość czytelników przemoc, która nie ma przekonującego wyjaśnienia i pojawia się na wątłych podstawach, po prostu odrzuca. zastanów się, czy właśnie o to Ci chodzi.

 

m.

Nowa Fantastyka