
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dyrektor Mięcik szedł do pracy. Pogoda była ładna, słońce świeciło już wysoko na niebie, ale wciąż panował przyjemny, orzeźwiający chłód. Lato właśnie się skończyło, ale wciąż panowały dokuczliwe upały i wczesny ranek był najprzyjemniejszą porą dnia. Ludzie, których mijał już przebudzeni, ale jeszcze nie zmęczeni gorącem, wydawali się całkiem zadowoleni z życia. Mięcik mieszkał w dobrej dzielnicy przeznaczonej dla osób pełniących ważne funkcje państwowe, wszyscy jego sąsiedzi, nosili dobre ubrania, ich domy miały bieżącą wodę i ogrzewanie, a dzieci chodziły do specjalnej szkoły. Żadnego z nich nigdy nie widział w psiarni. Okolica była czysta, pełna zieleni, kręciło się wielu policjantów. Spokoju mieszkańców strzegło wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego i posterunek uzbrojonych po uszy strażników, którzy znali osobiście każdego kto miał prawo przekroczyć bramę. Dyrektor przeprowadził się tutaj kiedy został awansowany na swoje obecne stanowisko. Dostał duże dwupokojowe mieszkanie, które dzielił z matką i standard jego życia bardzo się poprawił. Gdy rozpakowywał swój, dosyć skromny majątek, towarzyszyło mu nieodparte uczucie, że oto trafił na swoje miejsce, nie szalał z radości tak jakby wygrał los na loterii, ale czuł satysfakcję i zadowolenie człowieka, który ciężko zapracował na swoją pozycję. Od tamtej pory te uczucia satysfakcji i zadowolenia wracały zawsze, kiedy szedł tymi ulicami, tak różnymi od reszty miasta.
Jednak od kilku dni Mięcik nie potrafił niczym się cieszyć. Cały czas wracał myślą do wizytacji. Tak dobrze się przygotował, tymczasem naczelnik nie zwracał uwagi na nic. Obejrzał schronisko w błyskawicznym tempie i wygłosił długą bełkotliwą tyradę, której nie potrafił przerwać nawet na parkinu kiedy jego ludzie próbowali wsadzić go do samochodu. Ale najgorsze było to co Mięcił usłyszał następnego dnia w telewizji. Jego praca budziła duże wątpliwości. Dojście do fotela dyrektora nie było trudne, ale teraz widział jasno, że zaczyna gubić się w wielkiej polityce. Myśląc o tym minął bramę luksusowego osiedla, ponury widok szarego świata nie poprawił mu humoru, zwłaszcza, gdy towarzyszyła mu świadomość, że w każdej chwili może tu wrócić. Co zrobił źle? Do kogo się nie uśmiechnął? Kto go nie lubił? Co powinien teraz zrobić, do kogo iść? Mięcik zadawał sobie te pytania nieustannie od kilku dni.
Zadawał je sobie także wtedy gdy nagle wyrósł przed nim młody mężczyzna i przystawił lodowato zimną lufę pistoletu do jego brzucha, a nawet wtedy, gdy mknąca z olbrzymią prędkością kula rozerwała mu wnętrzności. Przewrócił się na chodnik, ale nawet nie poczuł uderzenia o twarde płyty. Ból, który w końcu musiał się pojawić, przeszył ciało oślepiającą błyskawicą, od której wszystko pękło i rozsypało się na drobne kawałki, zaraz jednak rozpłynął się i zniknął jakby nigdy go nie było. Po nim nie przyszło już nic. Mięcik umierał. Zanurzał się w cudownym bezcielesnym niebycie i poczuł niewyobrażalną ulgę – po raz pierwszy w życiu był wolny. Zniknął tępy naczelnik, zniknęło głupia psiarnia, a nawet jego matka, która codzienne poprawiała mu krawat zanim wyszedł do pracy. Wszystko oddalało się i kurczyło, zmieniało w niewyraźną plamę, później w mały punkcik, a czym mniejszy stawał się świat, tym lepiej czuł się Mięcik, a kiedy w końcu rzeczywistość całkiem zniknęła, dreszcz radości przeszył duszę dyrektora, który zanurzył się głęboko w oceanie cichej ciemności.
Nie zdążył się w pełni nacieszyć tym cudownym staniem kiedy znowu pojawił się ból. Nie była to jednak ta straszna błyskawica, która poraziła go w chwili postrzału. Tępy, ostry, kujący, pulsujący – ból każdego możliwego rodzaju, w każdym możliwym gatunku, zagnieździł się w biednym Mięciku, który zdążył już zakosztować bezcielesnej wolności. Otworzył oczy. Leżał w dużej sali, o białych ścianach, mnóstwem rurek i kabli podłączony do różnych dziwnych urządzeń. Straszliwie chciało mu się pić, widział nieostro, nie pamiętał co się stało. Dopiero po chwili zauważył, że cały czas pochylało się nad nim dwóch mężczyzn, których nigdy wcześniej nie widział.
– Dzień dobry – powiedział jeden z nich – jesteśmy z policji. Chcielibyśmy porozmawiać z panem o zamachu. Wiem, że pan nie doszedł jeszcze do siebie, ale to bardzo ważne, zależny nam na czasie. Czy zdołał pan zobaczyć twarz człowieka, który do pana strzelał?
Mięcik nie bardzo rozumiał o co chodzi, ale skupił się i rzeczywiście przed oczami pojawił się obraz – pojedyncza migawka, zapamiętana jakimś cudem, zanim mózg zaczął umierać – zacięta twarz młodego człowieka, który idzie żeby zabijać.
*
Młody Pieńkowski uważał ludzi, z którymi musiał się ostatnio zadawać, za szaleńców. Dostrzegał, że rzeczywistość, w której żyje nie jest idealna, ale nic innego nie znał. Wiedział, że świat przed kryzysem nie był idealny, mężczyźni zabijali innych mężczyzn na rozkaz, kobiety sprzedawały się za pieniądze, ludzie byli zmanipulowanie przez religię i narzuconą, sztuczną moralność. Dzięki animalizmowi zabić można było kierując się tylko prawdziwym, pierwotnym instynktem przetrwania, a kobiety uczyły się oddawać swoje ciała za darmo. Wszystko zgodnie z prawami natury, prawdziwej natury człowieka. Mimo to Adam myślał skrycie, że cała oficjalna ideologia to bzdury wyssane z palca.
Mimo chłodnego stosunku do animalizmu uważał walczące zbrojnie podziemie za kompletnych pomyleńców. Jak głupim trzeba było być, żeby liczyć na to, że pokona się całe państwo przy pomocy kilku pistoletów i kilku granatów? A nawet jeśli kiedyś im się uda, to co mają do zaproponowania w zamian? Jaki świat chcą zbudować? Adam był przekonany, że proste hasła powrotu do życia sprzed kryzysu nie miały żadnej wartości.
Młody Pieńkowski coraz lepiej zdawał sobie sprawę z tego, w jak niebezpiecznej sytuacji się znalazł. Jego nowi przyjaciele wiedzieli gdzie mieszkał i że chodził do szkoły, a przecież szkoły przeznaczone były tylko dla dzieci ludzi pracujących dla państwa. Dziwne, że jeszcze nie dowiedzieli się kim jest jego ojciec. A może już to odkryli? Adam zaczynał powoli myśleć o zakończeniu całej akcji. Okoliczności były bardzo sprzyjające, mógł wystawić ojcu sprawców ostatniego zamachu, wszystkich, których poznał w organizacji, oprócz Turka, ale może i do niego udałoby się dotrzeć. W chwili gdy dojrzała w nim myśl o wycofaniu, natknął się na Drzazgę, który czekał na niego pod domem.
Po bliższym poznaniu okazało się, że Drzazga rzeczywiście jest tylko kilka lat starszy od niego. Tak jak Adam, polecony przez księdza, który go ochrzcił, szybko zapomniał części nauk odebranych w trakcie katechezy, zwłaszcza tych dotyczących miłości bliźniego, wybaczania i piątego przykazania. Młody Pieńkowski trochę się go bał i domyślał się, że chłopak może mieć nie jedną osobę na sumieniu, chociaż nie chwalił się tym głośno. Drzazga czekał teraz na niego, opierając się plecami o ścianę, z twarzą schowaną za kołnierzem kurtki.
– W telewizji kłamali – zaczął bez ogródek – Mięcik przeżył.
– Niemożliwe… – Adam nie przejmował się tym co mówią w telewizji, wiedział, że kłamią, ale informację o śmierci dyrektora potwierdził jego ojciec.
– Możliwe, możliwe. Nie dość, że przeżył to jeszcze zapamiętał twarz. Wczoraj wieczorem dorwali Kadeta, wiesz, tego chłopaka, który strzelał. Przyszedłem po ciebie, musimy się ukryć.
– Jak to ukryć? – Adma nie nadążał.
– Tak to. Taka zasada – jeden wpadł, reszta znika. Ja tam Kadeta lubiłem, fajny był chłopak, ale pewnie już sypnął i teraz szukają nas w całym mieście.
– Ale skąd wiesz, że sypnął? – Adam grał na zwłokę, nie miał pojęcia co zrobić w takiej sytuacji.
– No tak, młody jesteś, możesz nie wiedzieć. Takie są zasady – jak cię złapią to mówisz. Nikt nie ma o to pretensji, oni i tak wszystko wyciągną, takie mają metody. Tylko czekasz, może dzień, może dwa, jak dasz radę, żeby koledzy mięli czas wynieść się z miasta. Rozumiesz? Gdyby powiedzieli, że Mięcik żyje, zaraz byśmy Kadeta ukryli, ale dobrze to rozegrali, pełna konspiracja.
– Rozumiem, ale daj mi trochę czasu. Pójdę do domu zabrać rzeczy. – Adam chciał się wymknąć, znaleźć ojca i wyjaśnić całą sytuację, ale Drzazga rozwiał jego nadzieje.
– Pieniek, człowieku – powiedział, kładąc mu rękę na ramieniu – nie ma czasu. Skąd wiesz, może właśnie w tej chwili Kadet podaje twój rysopis policji? W tym mieście jest więcej kamer niż ludzi, jak będziesz spacerował po ulicach znajdą cię w godzinę. Musimy uciekać teraz, na Pragę, do Turka. Później coś się wymyśli.
Adam nie obawiał się aresztowania, wystarczyło, że powie kim jest i dadzą mu spokój. Teraz największym zagrożeniem dla niego był Drzazga. Młody Pieńkowski wiedział, że towarzysz broni przy najmniejszym podejrzeniu o zdradę wykończy go profilaktycznie, ot tak, na wszelki wypadek. Lepiej mieć o jednego żołnierza mniej niż wtyczkę w swoich szeregach. Adam nie miał wyjścia, musiał iść. Po raz pierwszy odkąd zaczął pracować dla swojego ojca naprawdę się bał, nie był przygotowany na taką sytuację, nie miał żadnych wytycznych, musiał polegać tylko na sobie. Mimo to spróbował się uspokoić.
– Masz racje, nie ma sensu ryzykować – powiedział, starając się żeby nie okazać strachu.
Poszli. Drzazga znowu go prowadził, wąskimi uliczkami, w cieniu drzew, między odrapanymi, rozłażącymi się w szwach budynkami. Połowie z nich nikt już nie mieszkał, w żadnym nie było wody, tylko w niektórych prąd. Gdzieniegdzie piętrzyły się stosy cuchnących śmieci, na których lądowało wszystko co nie nadawało się do zjedzenia lub spalenia. Między blokami biegały chmary brudnych dzieci.
Adam podążał za Drzazgą z duszą na ramieniu, wypatrując najmniejszej szansy ucieczki, ale starszy chłopak miał go cały czas na oku, jakby wyczuwając, że jego towarzysz ma ochotę się ulotnić. W końcu dotarli nad cuchnącą szambem Wisłę. Akurat wiatr wiał od rzeki i do Adam dotarł smród tak silny, że aż łzy stanęły mu w oczach.
– No to Pieniek, płyniemy – powiedział Drzazga ściągając buty.
– Chyba żartujesz? – Adam nie miał ochoty nawet dotknąć palcem tej wody.
– To jak chcesz dostać się na drugi brzeg, mądralo? Oni widzą całą rzekę. Normalnie patrzą tylko na mosty, ale domyślają się, że ktoś może dzisiaj uciekać na Pragę. Będą patrzeć bardzo uważnie. Tylko wpław mamy jakieś szanse. Zresztą i tak do najbliższej łódki jest za daleko. Musielibyśmy przejść pół miasta. Ja płynę pierwszy, jak zobaczysz, że wychodzę na drugim brzegu, poczekasz dziesięć minut i płyniesz. Gdyby coś się zaczęło dziać to w nogi, jasne?
Adam posłusznie zdjął buty, związał je sznurowadłami i zarzucił na szyję. Kiedy Drzazga wskoczył do rzeki odczekał chwilę i zaczął zakładać je z powrotem. Za dziesięć minut będzie u ojca i tyle go widzieli.
– Gdzie się wybierasz Pieniek? Chcesz z powrotem do mamusi, czy pływać nie umiesz?
Adam odwrócił się. Za nim stał Anka – niski, tłustawy trzynastolatek, najmłodszy z całej grupy, z którą brał udział w zamachu. Anka zaczął pracować dla Drzazgi, kiedy miał dziewięć lat, czuł się więc bardzo doświadczony i lubił rozkazywać starszym od siebie. Nieraz za to oberwał, ale nie przejmował się tym za bardzo.
– Lepiej rób, co powiedział Drzazga, ściągaj te buciki i do wody. Raz, dwa, już cię nie ma.
Adam miał wielką ochotę porządnie skopać tego małego, irytującego gnojka. Dałby sobie z nim radę, a potem w nogi, ale zaraz pomyślał że Drzazga mógłby zobaczyć to z drugiego brzegu, zawrócić i go dogonić, a z nim młody Pieńkowski już by sobie nie poradził. Klnąc w myślach na czym świat stoi ściągnął z powrotem buty.
– Grzeczny Pieniek, dobry chłopczyk – Anka, aż klasnął w ręce z radości.
– Stul pysk – warknął Adam wchodząc z odrazą do brudnej wody – bo zaraz wrócę i zobaczymy, kto będzie grzecznym chłopczykiem.
Starał się płynąć jak najszybciej i nie połknąć przypadkiem gęstej, oleistej wody. Z ulgą wynurzył się na drugim brzegu. Drzazga czekał na niego ukryty w krzakach, a kilka minut później dołączył do nich Anka. Wszyscy trzej cuchnęli potwornie.
– Ta rzeka śmierdzi gównem jak Psiarnia – poskarżył się Anka, wyżymając połataną koszulkę.
– A jak myślisz, gdzie trafia psie gówno? – zapytał Drzazga śmiejąc się. – Nie martw się Pieniek – dodał widząc niezbyt zadowoloną minę Adama – od tego się nie umiera.
-No zazwyczaj nie – potwierdził Anka – za to sraczka murowana. Pamiętasz ja się kiedyś jeden chłopach napił trochę tej wody i tydzień z niego ciekło? Myśleliśmy, że flaki wysra, ale w końcu mu przeszło.
Zaśmiali się. Po drugie stronie Wisły mogli czuć się swobodniej, to był ich teren. Wszystkie kamery jakie próbowano tu montować znikały w ciągu kilku godzin. Szli więc środkiem ulicy swobodnie rozmawiając, po lewej stronie płynęła brudna rzeka, po prawej straszyły opuszczone rudery. Anka był bardzo podekscytowany i gadał cały czas.
– Ciekawe co powie moja matka kiedy zobaczy, że mnie nie ma. Cztery lata jestem w konspiracji o ona nic o tym nie wie. Ale wróci dopiero za dwa dni.
– To czemu nie ma jej w domu? – zapytał Drzazga.
– Pracuje w fabryce. Robi łyżki.
Starszy chłopak parsknął śmiechem.
– W jakiej fabryce? Widziałeś tutaj jakąś fabrykę?
– No tutaj to nie, ale myślałem, że może gdzieś za miastem… – wybąkał stropiony Anka, drapiąc się po głowie.
– Wiesz co jest za miastem? Nic nie ma. Dzicz, lasy, łąki, gdzieniegdzie siedzi paru chłopów z brodami do pasa, nawet nie widzą jak się nazywają, tylko chodzą cały dzień, dołki kopią na polu i wtykają w nie ziemniaki. Sam byłem i widziałem. Nie ma żadnych fabryk, nikt łyżek nie robi.
– Jak taki mądry jesteś to powiedz czym kurwa zupę jesz, placem? – krzyknął Anka, twarz miał całą czerwoną ze złości.
– Anka, ty dupo głupia – powiedział Drzazga kręcąc głową z politowaniem. – Wszystkie prawdziwe łyżki zrobili przed kryzysem.
– To co, żadnych fabryk nie ma? Tak w ogóle? A te o których mówią czasem w telewizji, że brakuje dla nich surowców, to co niby robią? Gówno robią? Coś przecież muszą, nie?
– Pewnie telewizory. Telewizory zawsze są i rozdają je za darmo – powiedział Drzazga, z głębokim namysłem głaszcząc się po brodzie, jak jakiś sędziwy mędrzec. – I te kamerki, które wieszają wszędzie na ulicach. I pewnie broń. Broń muszą robić dla strażników. Ten cholerny drut kolczasty też. Tego jest pełno, ale fabryki, w których to wszystko składają są gdzieś daleko za miastem nie wiem gdzie i nigdy nie spotkałem kogoś, kto by tam pracował. Łyżkami nikt sobie dupy nie zawraca, to pewne. Ani widelcami. Ani kurwa nożami i innym takim badziewiem. Wszystko stare. Matka mi mówiła, jak jeszcze z nią mieszkałem, że meble w naszym mieszkaniu mają po sto lat i więcej. Łachy też ludzie sobie sami przecież szyją ze szmat, tak samo buty.
– To po co mi moja matka powiedziała, że chodzi do fabryki pracować? – Anka nie dawał za wygraną.
– Ja mam ci tłumaczyć, dlaczego twoja matka, robi to co robi? Co ja jestem? Pewnie chodzi i zbiera szmaty albo jakiś złom na handel, ale wstydziła się przyznać.
– Ale moja matka…
– Moja matka, moja matka, co ty Anka dzieciak mały jesteś?
– Nie…
– To się odczep w końcu od swojej matki, dobra?
Szli jakiś czas w ciszy.
– Drzazga? – Anka nie wytrzymał.
– Czego?
– A po co te chłopy wtykają ziemniaki w ziemię?
– A chuj ich tam wie – rzucił Drzazga i splunął.
Adam szedł obok, przysłuchiwał się ich rozmowie zastanawiając się czemu do cholery dał się w to wszystko wpakować. Drzazga zauważył jego markotną minę.
-Nie martw się Pieniek – powiedział – tutaj nie przyjdą. Boją się nas. Kiedyś próbowali wysyłać patrole, ale jak ich ludzie przestali wracać, dali sobie spokój. Podobno niedługo zniszczą mosty i zaczną strzelać do wszystkich, którzy będą przekraczać rzekę, ale my i tak damy radę. Najważniejsze żeby nie pałętali się na naszej stronie.
-Jak to wysadzić mosty, kiedy? – Adam wystraszył się nie na żarty.
-Normalnie Pieniek, wysadzą w powietrze i tyle. Nie wiem dokładnie kiedy to zrobią. Wieżyczki strzelnicze mają poustawiać lada dzień. I tak musielibyśmy się niedługo wycofać, wpadka z Kadetem tylko trochę przyspieszyła sprawę. Nie przejmuj się tym za bardzo, to nawet dobrze. Znaczy, że się poddają i dadzą nam spokój, a my i tak przedostaniemy się na drugą stronę jak będzie trzeba. Mamy swoje sposoby. Zresztą co ja ci będę opowiadał, dotrzemy na miejsce to sam się przekonasz.
Adamowi zrobiło się niedobrze kiedy tego słuchał. Jeśli to wszystko prawda musi uciekać jak najszybciej. Poczeka do nocy i wymknie się kiedy wszyscy zasną, najważniejsze żeby zapamiętać drogę do Wisły, potem na most, otwarcie, tak żeby zrozumieli kto idzie. Myślał o tym gorączkowo aż dotarli do stadionu.
Stadion był nadal w całkiem dobrym stanie. Przynajmniej w stosunku to tej części miasta, która bezpośrednio go otaczała. Adam wiedział, że kiedyś, przed kryzysem rozgrywano tam mecze, później nie było już na to pieniędzy, zresztą jak na wiele innych rzeczy. Stadion stał przez jakiś czas pusty, a później zmieniono go w miejsce spotkań gwałtownie rosnącego w siłę Powszechnego Zezwierzęcenia. Adam widział kiedyś stare nagrania, które znalazł przypadkiem u ojca. Na podwyższeniu stał przewodniczący wykrzykując proste hasła animalizmu, które powtarzał zebrany wokół tłum. Powtórzyli hasło dziesięć razy – zaczynali w nie wierzyć, powtórzyli je dwadzieścia razy – znikały wątpliwości, za trzydziestym stawało się oczywistą prawdą, z którą nie można było dyskutować. Później, kiedy wdrożono cały system w życie, takie wiecie powoli przestały być potrzebne. Nikt nie musiał popierać, nikt nie musiał wierzyć, wystarczyło, że wszyscy zaakceptowali świat takim jaki jest i nie próbował go zmieniać.
Na kupie gruzu pod stadionem siedział Turek. Adam nie widział go do czasu ich pierwszego spotkania w piwnicy i teraz w świetle dnia, zauważył że ich dowódca jest o wiele starszy niż mu się wcześniej zdawało. Rzadkie siwe włosy, twarz pocięta siecią głębokich zmarszczek, pochylone plecy, młody Pieńkowski nie przypominał sobie żeby kiedykolwiek widział tak starego człowieka.
-Dobrze, że jesteście – powiedział Turek – reszta dotarła kilka godzin temu.
-Co teraz zrobimy? – zapytał Anka.
-Skoro musicie tutaj zostać mogę, zaprowadzić was do Hadesu. – Turek wstał opierając się na drewnianej lasce, która leżała do tej pory ukryta w wysokiej trawie.
Adam nie miał pojęcia o czym mówi Turek. Bał się, że znowu będą kluczyć ciasnymi uliczkami do jakiejś kryjówki, aż zupełnie straci orientację i nie będzie miał szans samemu dotrzeć w nocy do rzeki. Nie odeszli jednak daleko. Turek rozsunął gałęzie pobliskich krzaków i zobaczyli szerokie schody prowadzące w dół.
*
Dyrektor Mięcik długo rozmawiał z policjantami i z człowiekiem, który szkicował portret pamięciowy. Potem spał. Kiedy się obudził przyprowadzili do niego chłopaka skutego kajdankami, a on potwierdził że to ten sam, który chciał go zabić. Znowu spał bardzo długo, a po południu przyszło po niego dwóch mężczyzn, ubranych tak samo i bardzo podobnych do siebie. O nic już nie pytali. Zabrali go tak jak leżał, w szpitalnej koszuli, bez ubrania, pieniędzy i dokumentów. Pielęgniarka, która była wtedy na sali zapatrzyła w inną stronę.
Poprowadzili Mięcika korytarzem do windy i dalej przez hall na zewnątrz. Był zbyt słaby żeby iść o własnych siłach, całą drogę musieli prowadzić go pod ręce. Kiedy wsadzili go do samochodu, jednego z pięciu jakie jeszcze zostały w mieście, Mięcik zrozumiał, że tym razem umrze naprawdę.
Jechali powoli pustymi ulicami, z przodu mężczyźni rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, z tyłu Mięcik, otumaniony trochę lekami, ale wystarczająco świadomy żeby wiedzieć co się dzieje. Wystraszeni ludzie przystawali na chodnikach, ich płaskie zdziwione twarze przesuwały się powoli za szybą. Cieszyli się, że to nie oni są pasażerami.
Mięcik nigdy nie należał do odważnych ludzi. Odwaga nie była dobrze widziana w jego pracy. Dyrektor wiedział kogo się bać i bał się. Gdyby przyszli tydzień temu, musieli by go wywlec siłą z jego gabinetu, krzyczącego, zapierającego się rękami i nogami. Błagałby o litość, płakał i padał na kolana, całował po rękach, próbował przekupić. Zrobiłby wszystko. Teraz był jednak bogatszy o jedno nowe doświadczenie. Już raz umarł i jako trup czuł się całkiem nieźle, na pewno nie gorzej niż za życia. Chwila bólu i spokój. Poza tym Mięcik cierpiał bardzo. Środki przeciwbólowe, którymi go nafaszerowali, gdy miał składać zeznania, powoli przestawały działać. Byle jak opatrzona rana otworzyła się. Ktoś zapobiegliwy przykrył tylne siedzenie samochodu białym szpitalnym prześcieradłem i teraz za plecami Mięcika zaczynała rosnąć czerwona plama krwi. Nawet gdyby dyrektor chciał coś powiedzieć, nie miał siły, pojękiwał tylko na każdym wyboju, cicho informując świat o swoim cierpieniu.
Ale nie tylko ból dręczył Mięcika w tych ostatnich chwilach życia. Były dyrektor stracił wszystko, stanowisko na które pracował przez lata, zaszczyty i przywileje, które się z nim wiązały. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że już kogoś wyznaczyli na jego miejsce. Chcieli się go pozbyć, po to była cała ta wizytacja. Zamach ułatwił im tylko zadanie. Cóż mu pozostało? Nawet jeśli jakimś cudem udałoby mu się uciec, do czego miał wracać? Po co miał rozpaczać, walczyć, błagać o życie, jeśli życie nic już dla niego nie znaczyło. Mięcik nie był w stanie myśleć o tym jasno, ale gdzieś w swoim zaćmionym lekami i bólem umyśle zdawał sobie z sprawę z rozmiaru swojej klęski i odbierało mu to resztę chęci do życia.
Samochód skręcił w wąską żwirową drogę i po kilku minutach zatrzymali się w lesie. Mężczyźni brutalnie wywlekli jęczącego Mięcika. Nada był przekonany, że się nie boi, ale nie potrafił do końca zapanować nad sobą. Ręce mu się pociły, nogi odmówiły posłuszeństwa więc musieli go ciągnąć siłą. Powoli dotarli do grobu, który ktoś litościwie wykopał wcześniej, dosyć płytko i niechlujnie w szarej, suchej jak popiół ziemi. Dyrektor przyglądał się jej klęcząc z rękami bezwładnie opadającymi na ziemię i z pochyloną głową, kiedy usłyszał jak jeden z mężczyzn stojących za nim z cichym szelestem wyciąga broń. Zdążył jeszcze pomyśleć, że mimo wszystko mógłby pożyć chociaż minutę dłużej, jeszcze jedną minutę…
I wtedy zobaczył światło, tak jasne że przysłoniło cały świat. W tym świetle przyszedł On. Mięcik nigdy nie interesował się religią i nie do końca rozumiał co się dzieje, ale to nie miało żadnego znaczenia, w tej chwili nie pomógłby mu nawet doktorat z teologii. Dlaczego właśnie on, były dyrektor Psiarni nr 54, mały trybik w wielkiej maszynie rzeczywistości, obracający się zawsze dokładnie po wyznaczonym torze został nagle z tego toru wypchnięty i skierowany w zupełnie innym kierunku? Tego On nie wyjaśnił, przyszedł jednak we własnej osobie i Mięcik nie mógł mu odmówić. Taka możliwość nie istniała. Zgodził się bez słowa i w jednej sekundzie dostał wszystko, więcej niż mógł udźwignąć, ale nie przejmował się tym. Teraz nie musiał się już niczym martwić. Wszystko to stało się bardzo szybko, trwało tyle ile lot wystrzelonej kuli między końcem lufy a potylicą i tajemnicze światło zniknęło.
Pierwsze co zauważył kiedy przyszedł do siebie, to że ból zniknął. Pomacał się po boku szukając rany, ale znalazł tylko jasną lewie widoczną bliznę na boku. Powoli odwrócił głowę i zobaczył, że mężczyźni, którzy przywieźli go tutaj leżą na ziemi bez ruchu. W pierwszej chwili pomyślał, że umarli, ale kiedy ostrożnie podszedł bliżej okazało się, że śpią. Bał się ich dotknąć, zabrał tylko przesiąknięte krwią prześcieradło z tylnego siedzenia samochodu i poszedł z powrotem do miasta.
Poszli. Drzazga znowu go prowadził, wąskimi uliczkami, w cieniu drzew, między odrapanymi, rozłażącymi się w szwach budynkami. Połowie z nich nikt już nie mieszkał, w żadnym nie było wody, tylko w niektórych prąd. Gdzieniegdzie piętrzyły się stosy cuchnących śmieci, na których lądowało wszystko co nie nadawało się do zjedzenia lub spalenia. Między blokami biegały chmary brudnych dzieci.
O właśnie takich fragmentów trzeba trochę więcej. Tylko temu też brakuje jakoś barwności. Może podaj przyklady konkretnych walających się tam śmieci? Zapachy? Może włóczące się bezpańskie zwierzęta? Biorąc pod uwagę panującą ideologię ulice powinny się od nich roić. To zupełnie nie moje klimaty, więc ciężko mi dobrze poradzić, ale wydaje mi sie, że należy pójść w tym kierunku.
Poza tym rozmowa chłopców jest bardzo dobra - właśnie o coś takiego mi chodziło, kiedy pisałem pod poprzednią częścią o języku ulicy. :) No i wiedziałaś, w którym momencie urwać. Teraz wciągnąłem się na dobre.
Jak dla mnie, rewolucja animalistyczna po tajemniczej katastrofie wystarczy, by stworzyć ciekawy świat i wciągającą intrygę. Tajemniczy On w zakończeniu nie jest do niczego potrzebny, chyba że tylko do ucieczki od dość porządnej (w perspektywie takiej) socjologicznej fikcji w krainę czarów i magii. Ale poczekamy, zobaczymy...
Noooo... Trzymasz fason, choć mi ten On też na razie brzmi tak trochę nie teges...
www.portal.herbatkauheleny.pl