- Opowiadanie: bykuman - Piekielnie Boska Technologia -w odcinkach-nastepny za miesiąc.

Piekielnie Boska Technologia -w odcinkach-nastepny za miesiąc.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Piekielnie Boska Technologia -w odcinkach-nastepny za miesiąc.

Piekielnie Boska Technologia

Apokaliptyczna wizja zbawienia ludzkosci.

 

 

 

Napisał PO

 

 

 

-Hej zobacz jaki kot.

 

Szybko wykręciłem głowę w prawą stronę. Zobaczyłem dom.

Biały z czerwonym lub może pomarańczowym wejściem. Na schodach ,w tym ów wejściu siedział kot koloru brudnego czerwonego. Miał dość potarganą sierść i szmaragdowo-szafirowe ślepia.

W pierwszej chwili nie rozpoznałem go , gdyż przed kotem leżał nie duży sandał, tego samego koloru.

Boże masz czasami wrażenie ,że czegoś tam naprawdę nie ma a to coś ruszy się po sekundzie przyprawiając cię o zawał serca. Cały ten obraz był niesamowitym olśnieniem , tak nagłym rozgrzewającym uczuciem ,że aż przygniatającym wzrok.

Szliśmy uliczką , oryginalnych domów.

Ładnych ,dobrze ułożonych , zagadkowych. Nie ruszonych zębem czasu, pokrytych pajęczyną winorośli, z enigmatycznie ciągnącymi się krzewami. Czy wreszcie domów, które ukryte między wielkimi drzewami, tkwiły tak przez dziesięciolecia.

-Musimy iść szybciej – rzuciłem .

-Psu cieknie z nosa, a ja nie mam ochoty jechać z nim do weterynarza .

-Ej no stajemy tu i palimy.

-Może być , tu jest dobrze.

 

Zawiał delikatny wietrzyk a indiańskie korzenie dopadły nas wreszcie na obcej ziemi. Moim jedynym minusem mojego idealnego świata , była chmura wydobywająca się teraz z moich ust.

Czyżby ? Sprzedaliśmy wtedy duszę dla tej uliczki niewiedzą nawet o tym. Co za ironia , sami szliśmy w stronę diabła .

Na naszej małej uliczce Willera; mówię naszej , gdyż przychodziły na nią wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa od 6 do 26 lat. Bawiąc się w przydrożnej piaskownicy pana Domla, który trzymał ją po ty by móc wykończyć swój dom . Dzieciaki bawiły się w piasku, jeździły rowerami w górę i w dół , skakały na skakance, rzucały kijami lub zrywały orzechy z drzewa , które królowało na końcu ulicy.

Przychodzili tam w sumie wszyscy .Przychodziliśmy i my.

Przy końcu uliczki obok dużego starego Orzecha, rosło jeszcze kilka mniejszych drzewek , kilka krzewów czarnej jak noc aroni i trochę zdradliwej jeżyny . Ja i wielu moich przyjaciół przychodziliśmy tam pogadać . Rozluźnić, zluzować , zapomnieć o codziennych obowiązkach.

Siadywaliśmy wtedy na ławeczce, z drugiej strony drzewa i po prostu rozmawialiśmy. Było to bardzo dziwne , ponieważ każdy mówił bardzo naturalnie,… bez oporów. Czasami słuchając przyjaciół zastanawiałem się czy oni przypadkiem nie uczą się tego w tajemnicy na pamięć .Jednak nie …oni, a nawet ja sam mówiliśmy , brataliśmy się duchowo tak jak gdyby ktoś nas słuchał . Nie my sami , nikt kto mógł przechodzić przypadkowo obok , lecz ktoś inny. Ktoś kogo tam fizycznie nie było ,lub może był lecz w innej formie lub być może w wielu formach na raz .

On słuchał i kazał nam się wypowiadać . Czasami gadaliśmy bezsensu.

Za to jaki był ubaw.

Pamiętam jak pewnego jesiennego wieczoru rozmawialiśmy o Bogu.

 

Bezu : włączony (on).

 

Była nas czwórka…..

Danton, Szczudło , Molly i Ja. Każdy chyba w takim wieku jak my rozmawia o Bogu. Bo kimże my byliśmy. Garstką ludzi, która dopiero co zdążyła zadomowić się na studiach.

Danton studiował Historię starożytną i sztuki. Szczudło ze względu na swój wzrost, studiował gdzieś w środku kraju, wychowanie fizyczne. Molly uczęszczała na jakieś kursy farmakologiczne przygotowując się do II roku studiów, ja studiowałem socjologię i film.

Byliśmy więc młodzi i mogliśmy już, jakoś rozmawiać po części nawet na tak niebłahy temat jak Bóg.

Wszystko zaczęło się od Molly , która powiedziała ,że tęskni za ojcem. Wszyscy doskonale ją rozumieliśmy . Molly miała jeszcze jedną siostrę o dwa lata młodszą a jej mama nie zawsze dawała sobie ze wszystkim rady. Była zresztą bardzo miłą i bardzo poważną kobietą– jak trzeba było oczywiście.

-Kiedy on był wszystko toczyło się inaczej– mówiła.

Jej ojciec zginął w wypadku samochodowym, kiedy miała osiem lat.

-Jakieś dwa lata temu zacząłem pisać książkę o Bogu– zacząłem . To było po tym jak mój brat trafił do więzienia . Chciałem się wyżyć na całym systemie więziennictwa w tym kraju za pomocą Boga, który pomógłby mi zniszczyć wszystkie zakłady. Nigdy nie skończyłem tej książki, ale pisałem ją wiedząc ,że Boga nie ma. Co za ironia nie… Nie pozwoliłby mi przecież mordować swoich owieczek. Powiedział by raczej abym nadstawił drugi policzek. Nie było go również w moim domu podczas kolacji wigilijnej , nie słyszał płaczu mojej matki.

-Bóg dał nam wolną wolę byśmy mogli żyć i myśleć bez jego nadzoru. Twój brat wiedział co robi – powiedział Danton.

Brat Jima trafił do więzienia za sprzedaż dragów i różnych takich.

-W takim razie przyznaję się do tego ,że ja i cała moja rodzina jesteśmy niepełnosprawni umysłowo. Wszyscy mamy korbę .

Jim zaczął się wykrzywiać , wyginać głowę , chrząkać i jęczeć. Wszyscy na swój sposób zaczęliśmy się śmiać .

Zaczął wiać delikatny wiatr.

Myślę ,że Bóg był i jest – powiedział Danton zapalając papierosa i wypuszczając kłęby dymu z ust – tylko zapomniał o wszystkich .

– W takim razie powinien zrezygnować z profesji– dodałem.

-A może już to zrobił na rzecz sytuacji i rzeczy dla wszystkich ludzi na tym globie.

-Ty Jim chcesz mieć pewnie nowy projektor albo , mikser. Szczudło chciałby pewnie grać jak MJ a Molly chce pewnie nowy dom.

-A ty co chcesz ? – przerwał Szczudło.

-Ja….ja nic. Przecież to ja. Ja jestem Bogiem , on zagnieździł się we mnie – rzucił Danton.

Poczym lekko się uśmiechnął.

Wszyscy jak stali złapali co było pod ręką W stronę Dantona poleciały patyki, liście , małe kamyki i oczywiście bardzo głośne SPADAJ. Niczym oczywiście nie dostał . To był tylko dowód ,że gadał od rzeczy.

-Chcesz powiedzieć ,że Bóg jest w rzeczach. W takim razie powinny już od dawna być w sklepach zestawy 1-2-3 „BÓG" zrób to sam za 6.99. Popatrzyłem na Dantona ironicznie (tak mi się przynajmniej wydawało ) – PRZESTAŃ – parsknąłem .

-On jest albo go nie ma.

A gdyby był przesunął by mi ojca na chodnik z tej zakichanej ulicy– stwierdziła Molly. Prosty jest więc rachunek. Jego nie ma , a wszystko to tylko porąbane prawa natury .

-Skoro więc nie ma Boga to nie ma i pewnie Nieba? co wy na to – spytał Szczudło.

-Kto chce zioła?– spytał prawie w tym samym czasie Danton.

Miał prosty akcent choć trochę podchodził po Irlandczyka . Zaciągał a czasami mówił przez nos. Dlatego potrafił tak rozbawić całe towarzystwo.

-Ja .-odparłem.

-Wpadniesz w nałóg – powiedziała Molly – albo może już wpadłeś!

-Tak , taki sam jak dłubanie bez przerwy słonecznika, papierosy, alkohol, praca, jazda samochodem i jasna cholera wie co jeszcze.

-Molly przestań. On będzie tylko przez kilka godzin , myślał lub może zastanawiał się inaczej – powiedział Szczudło.

-To nie znaczy ,że lepiej.-Molly odpowiedziała stanowczo.

-Raczej bardziej kreatywnie.– wydusił Danton-Wszystkie stare lub może powiem to w swoim języka starożytne kultury ,zachodu, wschodu czy nowego świata stosowały środki halucynogenne i odurzające. Za ich pomocą wodzowie ,szamani czy głowy klanów przeżywały olśnienia, co później było wykorzystywane przy budowie świątyń i takich tam bzdur .Po za tym umysł a co za tym idzie człowiek staje się bardziej wrażliwy, rzeczy by nawet można bardziej nonszalancki , bardziej skrupulatny , mniej skryty itp. Przecież wiesz sama.

-No tak, ale wszystkie te kultury wymarły. Co wy na to ?

-E tam .Błąd w programie.

Popatrzyliśmy się na siebie i jednocześnie parsknęliśmy śmiechem. Taki od niczym sobie, wolny od trosk śmiech grupki młodych ludzi .

Molly nigdy nie potrafiła nas przekona żebyśmy nie palili.

Zaczynał wiać coraz mocniejszy wiatr. Drzewa szumiały jak zaczarowane , przechylając się na każdą możliwą stronę. Kasztanowe włosy Molly rozwiewał wiatr. Opadały bezwładnie na jej ramiona , a w chwilę potem przylegały do jej twarzy. To tak jak gdyby być świadkiem teorii chaosu – pomyślałem – wpatrując się to niesamowicie oryginalne zjawisko.

Molly mrużyła oczy gdyż wiatr niósł ze sobą różne pyłki oraz piasek. Nasz stary Orzech , był obecny nawet w promieniu kilku czy kilkunastu metrów rozsiewając swoje nasionka, rozrzucając liście czy po prostu strzepując z siebie zgorzkniały pył całego świata.

Molly wyglądała wtedy na bardzo poważną a nawet bardzo zagadkową osobę .

Wiatr wiał coraz mocniej i robiło się coraz zimniej.

Grupowo podjęliśmy decyzje ,że rozejdziemy się do domów. Już na dobre zaczynał się wieczór .

Gdy wyszliśmy z naszej kryjówki ;choć prawdopodobnie wszyscy sąsiedzi wiedzieli ,że tam jesteśmy, zobaczyliśmy w odległości około 20 metrów od nas wielką stertę pociętego drewna , która leżała na środku drogi. Były to długie ,mniej więcej metrowe kłody drewna gdzie niegdzie spróchniałe. Leżały na drodze w taki sposób ,że żaden samochód nie mógłby ich ominąć.

-Czy to nie dziwne ? – powiedziałem.

Wszyscy przeszliśmy obok, wpatrując się w hałdę , która blokowała jezdnię poczym przystanęliśmy.

-Moim zdaniem nie…powiedziała Molly– spójrzcie i kiwnęła głową w stronę otwartego garażu gdzie ktoś się krzątał.

-To stary pan Jurgen i to pewnie jego drewno tu leży a on sam układa je w garażu.

-Spójrzcie – powiedział Szczudło – jego brama wjazdowa jest lekko uchylona.

Faktycznie brama do jego posesji była otwarta czego wcześniej żadne z nas nie zauważyło.

-To dlaczego nie wysypał tego drewna u siebie na podjeździe albo na swoim trawniku. Przecież od bramy do garażu jest jeszcze z 10 metrów . No mniej by się męczył .

Danton rozłożył ramiona jak na jakieś błogosławieństwo – No jak nic ludzie mają swoje własne tajemnicze fazy.

-Może lubi się męczyć – powiedziała Molly– on zawsze był dziwny.

Molly postawiła kołnierz swojego płaszcza. Wiatr robił się coraz mocniejszy i zimniejszy.

Ich uwagę zwróciła jeszcze jedna rzecz.

Po drugiej stronie ulicy, na nieco węższym chodniku, szła starsza kobieta w wieku 60-65 lat. Była ubrana w grube spodnie i sweter. Jego nogi ginęły w zielonych kaloszach. Do tego wszystkiego narzuciła na siebie cienki niebieski fartuch do kolan a na głowie miała czerwoną chustę zawiniętą w iście wiejskim stylu.

Szła powoli , patrząc prosto przed siebie, obrócona lewą stronę do nas i nie było by w tym nic dziwnego oprócz małych owłosionych nóżek , które tuptały z drugiej strony. Strony , której nie mogliśmy zobaczyć.

Nie było nic więcej widać, jak tylko kobietę , która ubrana była na konkretną ulewę i owłosione drobne , bardzo chudziutkie nóżki.

Wszyscy stanęliśmy jak wryci. Cała nasza czwórka bacznie przyglądała się temu zjawisku. Gdy doszła do otwartej bramy pana Jurgena zaczęła się z wolna rozglądać .Zrozumieliśmy wtedy całą tą zagadkową sytuację.

Ta starsza kobieta wyszła na spacer z psem, lecz w cholernie nietypowy sposób. Prowadziła psa trzymając go za jedną z górnych łapek, tak że pies w cyrkowy sposób podążał za nią na dwóch tylnik łapkach. Dziwne było również to ,że pies nie wyrywał się, nie skomlał .Wiadome jest ,że zwierzęta najbardziej nie lubią gdy drażni im się kończyny. Ten pies jednak przyjął to z całkowitą aprobatą.

Cała czwórka po dłuższej chwili wpatrywała się w męczone zwierze .

-Ja uważałem ,że drzewa na środku ulicy są dziwne. Wy twierdzicie ,że to raczej normalne. No więc czy ten obrazek też jest normalny ? – Jim spytał się trójki przyjaciół.

-No cóż palą pewnie więcej od nas – przyznał Danton.

-A mnie się wydaje, że ona nigdy nie miała dzieci i rekompensuje sobie to w taki sposób-dodała Molly patrząc jak kobieta puszcza w końcu psa , który znika gdzieś w wysokiej trawie na terenie posesji.

Zaczął pada bardzo drobny śnieg. Jim spojrzał w niebo , które było sino-szare.

-A mnie się wydaję ,że dzisiaj jest dzień cudów, że wszystkim się pomieszało w głowie.– powiedział Jim – poczym po chwili dodał – Czy mamy teraz połowę października ?

Po tym pytaniu jednak śnieg przestał padać w taki sam nieoczekiwany sposób jaki zaczął.

-Wiesz co Szczudło… chodziło ci o to ,że nie ma nieba, tego nad nami czy …no wiesz -Jim zająknął się i spojrzał w górę – czy tego do , którego może kiedyś się udamy na wieczny spoczynek. Jim złożył dłonie razem jak do modlitwy i spuścił głowę.

Szczudło spojrzał w niebo, które przypominało wielką brzydką szaro-białą płachtę rozciągniętą nad całym światem.

Czwórka przyjaciół ruszyła w dół ulicy. Mijając posiadłość pana Jurgena i kilka innych posiadłości dotarli do niewykończonego domu pana Domla. Biało -pomarańczowy dom pani Williams był następny w kolejce a tuż zaraz po nim dom niewidomego Cusiego Sterna, który był ostatni od samej góry lecz pierwszy od skrzyżowania. Jego dom wyglądał starzej niż inne domy . Można by nawet pokusić się o stwierdzenie ,że był najstarszy na ulicy. Był zapuszczony w wysokie trawy, chwasty i różnorodne kolorowe kwiaty. Co stwarzało bardzo mieszane uczucia gdyż dom był bardzo starym domem a kwiaty były takie piękne. Fioletowe, wrzosowe, bordowe, białe z różnokolorowymi dodatkami , czerwone ,małe i nieco większe. Wszystko pomieszane z wysoką trawą i różnorakimi chwastami , które przy samym budynku pięły się wysoko po ścianach. Dolne okna były do połowy zasłonięte czego Jim nigdy nie mógł zrozumieć, bo przecież jego właściciel był niewidomy.

Tak prezentowała się lewa strona ulicy. Prawa strona ulicy zaś ,pełna był domów , od których biła wręcz zagadkowa jasność. Były zawsze czyste, nie było nocy by trawnik był nie przystrzyżony. W porównaniu do innych ulic to sąsiedztwo było wprost idealne.

Molly, Jim, Szczudło i Danton przystanęli na skrzyżowaniu.

-No to co my spadamy– powiedział Jim do Dantona tuląc do siebie Molly.

-Ach ,no tak wy tu przecież zaraz obok siebie mieszkacie– zapomniałem na śmierć.

-Szczudło czemuś mi nie przypomniał .Danton rozłożył rączki jak małe dziecko i spojrzał na swojego kompana – Ale faza– dodał Danton.

-No to z lekka– powiedział Jim-trzymajcie się.

I oboje z Molly obrócili się, poczym mocno w siebie wtuleni ruszyli przed siebie ,długą ulicą przy idealnie przystrzyżonym żywopłocie.

Była to jedna z ulic komunikacji miejskiej. Wielkie ,brudne, mało przyjemne ,blaszane potwory woziły tędy równie mało przyjemnie wyglądających pasażerów. Sąsiedztwo tutaj to domy i zamieszkujące je rodziny wojskowe ,jak i również rodziny przeciętnego obywatela ciężko zarabiającego na życie.

Z lotu ptaka były to osiedla spokojne, ułożone, jak na wojskowej mapie, lecz pełne wewnętrznej energii.

Tam właśnie kierowała nasza para . Do domu , w którym mieszkała Molly.

Poranek . Następny dzień.

Molly ,mocno jeszcze śpiąca ,otworzyła oczy z dużym wysiłkiem. Leżała w białej pościeli na niebieskim prześcieradle. Jej błękitna poduszka leżała na podłodze. Molly leżąc na plecach zaczęła wyprężać swoje ciało. Była bardzo zgrabną młodą kobietą . Piersi , pod wpływem prężonego materiału zdawały się zaraz pokonać nic nie znaczącą barierę i wydostać się na zewnątrz z całą okazałością. Molly opadła na łóżko, poczym z lekka się uśmiechnęła.

W jej głowie wciąż jak żywe przewijały się obrazy wczorajszego wieczora. Pełne namiętności i uczucia. Kochała się z Jimem do późnej nocy.

-Molly wstawaj, już ósma. Jesteś mi potrzebna– głos matki wyrwał ją z krainy fantazji i wiecznego szczęścia.

-Już jestem gotowa…..– Jezu dodała po cichu półgębkiem.

-Zaraz będę– dodała niechętnie.

Po chwili ciszy dało się słyszeć oddalające się kroki matki i cichnący bezosobowy komentarz.

-Żeby dziewczyna siedziała z chłopakiem do późna w nocy. Kto by pomyślał.

-Oj zamknij się. Wyszeptała Molly ,chowając głowę pod białą dużą poduszką.

Dziesięć minut później siedziała już w kuchni pijąc kawę i zagryzając francuską grzankę pięknie zarumienioną w wysmażonym jajku .

-Pójdziesz do sklepu i kupisz mi mąkę , mleko i jajka. Musze zrobić ciasto do pracy.

-Na co ? spytała zagadkowo Molly.

-A koleżanka ma imieniny. Chcemy wszystkie coś jej zrobi ć ,żeby przez tydzień nie musiała gotować tylko jeść no i ja akurat robię ciasto.

-Ha ha – mam Molly zaśmiała się cichutko.-No i ona od tego troszeczkę przytyje.

-Dobrze ,a dorzuci mi się mama na papierosy ? – spytała Molly.

-Dobrze . dorzucę . A do której siedzieliście wczoraj z Jimim ?– spytała wciąż krzątając się po kuchni.

– Myślę ,że– Molly spojrzała w sufit przewracając oczami w poszukiwaniu informacji– że gdzieś do trzeciej.

Poczym odstawiła kubek i talerzyk do zlewu .

-Lecę się ubrać . Mama przygotuje pieniądze na zakupy zaraz będę gotowa. I frywolnymi skokami niczym konik polny pognała do swojego pokoju.

-Boże -powiedziała mama Molly opierając się o szafkę kuchenną -młodość, i seks do późna w nocy….-mhhh– lekko się uśmiechnęła – moja mała dziewczynka.

Poranek był zimny.

Na dworze szron pokrywał szyby wszystkich samochodów. Niebo było jasno-szaro-niebieskie. Nie wiał wiatr, było cicho i Molly wydawało się ,że jest zupełnie sama na ulicy. Wszystko było nie ruchome.

Molly wyszła do sklepu ubrana w sztruksowe niebieskie spodnie, skórzane brązowe buty na niskim obcasie i czarny płaszcz do łydki.

Molly rozglądała się dookoła idąc w stronę sklepu . Jak na ironię tego samego sklepu , który jest pierwszy na skrzyżowaniu drogi głównej z uliczką Willera.

Szła wolnym krokiem nigdzie się nie śpiesząc a ciepłe powietrze wydobywało się z jej ust. Stukot jej skórzanych obcasów ginął w ciszy tego chłodnego poranka.

Oprócz obcasów Molly słychać jeszcze było odgłosy ptaków siedzące na przydrożnych drzewach i liniach telefonicznych .

-Jaki błogi spokój – pomyślała – a w jej głowie przesuwały się obrazy wczorajszej upojnej nocy.

Żółty sportowy samochód zatrzymał się na początku uliczki Willera. Jogo silnik wydawał z siebie potężne dźwięki .Przypominało to warkot równomiernie pracującej ciężarówki budowlanej .Samochód był w idealnym stanie .Jego karoseria błyszczała, odbijając domy po obu stronach ulicy. Mocno przyciemnione szyby szczelnie blokowały jakikolwiek dostęp do wnętrza samochodu uniemożliwiając identyfikacje kierowcy . Z rury wydechowej wydobywały się siwe spaliny .Dookoła nie było nikogo . Nikt nie wyglądał przez okno ,nikt nie poruszał się przed domem w sennym letargu by zabrać poranną gazetę leżącą na trawniku .Jedynie pies pana Jurgena wystawił głowę przez ogrodzenie posesji bacznie przyglądając się rzeczy ,która stała niemalże na wprost niego. Pies odbijał się w żółtej karoserii , chromowanych częściach przedniego koła oraz bocznym lusterku.

Molly przystanęła przed skrzyżowaniem obok zielonego żywopłotu , który dokładnie komponował się z szarą bramką właściciela posesji . Molly wsłuchała się w świergot małego czarno-brązowego ptaszka. Próbowała go nawet naśladować odpowiednio składając usta i gwiżdżąc . Tony , które wydobywał z siebie mały ptaszek były jednak zbyt wysokie dla Molly więc zaprzestając prób ruszyła z wolna przed siebie .

Żółty samochód powoli ruszył z miejsca. Pies pana Jurgena wykręcił głowę za coraz to szybciej oddalającym się samochodem , który już po chwili płyną z prędkością przesuwającego się wzroku.

Molly wchodziła właśnie na skrzyżowanie .

Zdziwiło ją jednak to ,że niebo zaczyna przybierać ciemny kolor. Zatrzymała się i spojrzała w górę .Niebo o jasnym jeszcze przed chwilą odcieniu przemieniło się teraz w ciemno-czerwoną szybko zmieniającą się przestrzeń.

Szeroko otwartymi oczyma Molly patrzyła na to z niedowierzaniem.

-Niech no Jim tylko o tym usłyszy -wyszeptała.

Poczym usłyszała przerażający warkot.

Gdy odwróciła głowę w stronę dochodzącego dźwięku zobaczyła przed sobą żółty sportowy samochód . Auto wpadło na dziewczynę podcinając ją w kolanach, tak ,że z ogromną siła uderzyła całym swoim ciałem w maskę samochodu poczym przetaczając się po przedniej szybie, żółtym błyszczącym dachu upadła na asfalt.

Samochód bez żadnego wgniecenia czy zadrapania jechał dalej by po chwili skręcić na najbliższym skrzyżowaniu i zniknąć.

Molly leżała wpół zgięta na lewym boku . Prawą rękę oraz kark miała nienaturalnie wygięte. Z nosa i uszu płynęły jej strużki krwi . Miała otwarte oczy a jej rude włosy przykrywały jej podrapany policzek. Niebo po chwili wróciło do swojego naturalnego błękitnego koloru.

Zasłona w oknie pana Sterna wróciła na swoje miejsce by tworzyć ponownie szczelną barierę przed światem.

Było już dobrze po piątej po południu gdy Jim przyszedł po pracy do domu. Pracował w niewielkim sklepiku z prasą i art. przemysłowymi w centrum miasta. Praca nie była ciężka lecz nudna. Owszem sklep przynosił dochody, ale siedzenie w jednym miejscu czasami 13 godzin potrafiło człowieka znużyć śmiertelnie. Dlatego dzisiaj Jim zamknął sklep wcześniej. Przyszedł do domu przecież po trzeciej nad ranem był więc zmęczony jak diabli.

We własnym pokoju ściągnął z siebie kurtkę i plecak a siatkę z zakupami rzucił na fotel w rogu pokoju.

Ściągnął z siebie podkoszulkę i przepocone skarpetki , które zaraz wrzucił do kosza na pranie . Był mocno przepocony a gorące popołudnie najwyraźniej nie chciało się skończyć. W jego mieszkaniu panowała cisza, którą zakłócało tylko tykanie zegarów . Zegarów ,które zbierała jego matka. To było jej hobby. Miała ich naprawdę mnóstwo pomimo tego ,że i tak nie wszystkie wisiały ścianach. Stare ,nowe , drewniane, plastikowe papierowe , z kukułką i takie które potrafiły swoją mocą obudzić umarłego. Jim skierował się do kuchni podgrzać sobie jak przypuszczał zimny już obiad. Włączył jeszcze przy okazji „The American Prayer-The Doors" poczym zaczął jak to mówiła jego matka „szperać po garach". Nałożył sobie na talerz zimne ziemniaki i groszek z marchewką.

-Jedzonko-dodał z apetytem a potem wrzucił talerz do mikrofali i nastawił na 2 minuty. Jim nie jadł mięsa na co ciągle narzekała jego matka.

„Czy wszyscy już są ?" -zabrzmiały pierwsze słowa i dźwięki muzyki, którą Jim przed chwilą włączył.

„Czy wszyscy już są ?"

-Pewnie ,że wszyscy ! Odpowiedział Jim ,wyciągając mleko z lodówki. Pamiętał zawsze by robić to szybko żeby nie rozmrozić lodówki i nie narobić roboty matce, która teraz drzemała na kanapie w pokoju obok. Nalewając sobie mleko usłyszał skrzypienie łamanej skóry którą była obita kanapa na której spała jego matka.

Pani Lowell właśnie się obudziła. Oryginalny gong mikrofali oznajmił ,że posiłek jest już gotowy. Jim wyciągnął talerz ,położył na niego widelec , wziął szklankę mleka w drugą rękę i skierował się do pokoju gdzie muzyka panowała wszem i wobec. Po drodze w przedpokoju natknął się na matkę .

-Co mamcia zmęczona jesteś ,że tak sobie drzemiesz. zazwyczaj tego nie robisz.

-A nie ma nawet o czym mówić.

Pani Lowell miała bardzo zmartwioną minę weszła jednak do kuchni gdzie po chwili zapaliła papierosa. Kuchnia po chwili wypełniła się słodkim dymem „Calem-ów" , papierosów dłuższych i cieńszych niż zwykłe papierosy.

Papierosa paliła szybko co nie było normalne nawet dla palacza z taką wprawą jak matka Jima.

Stojąc oparta o parapet okna słuchała jak Jim w swoim pokoju wykrzykuje teksty piosenek w rytm swojej ulubionej muzyki.

-Moje dziecko– powiedziała do siebie cichym czułym matczynym głosem.

Muzyka w pokoju Jima przestała w końcu grać a on sam po chwili pokazał się w kuchni wkładając naczynia do zlewu.

-Jim musze ci coś powiedzieć – zaczęła matka.

-Słucham -chłopak usiadł na drewnianym taborecie przy stole przykrytym ceratą w żółto zielone cytryny.

-Była u mnie kilka godzin temu matka Molly……

-O jezu …nic się takiego nie stało-przerwał jej stanowczo Jim.

-Nie poczekaj…..jej głos zawahał się przez moment.

Zaciągnęła się bardzo mocno swoim papierosem wypełniając kuchnie słodkim dymem.

-Nie.. była u mnie powiedzieć ,że Molly miała wypadek.

Była całkowicie załamana.

Jim spojrzał matce prosto w oczy. Panowała cisza .

Przez otwarte okno wdarł się do kuchni hałas przejeżdżającego autobusu.

-Molly miła wypadek ? Jaki ?– spytał teraz bardzo stanowczo z trwogą w oczach.

-Samochodowy. -Ktoś potrącił ją gdy szła z rana po zakupy. Potem uciekł.

-I dopiero teraz mi o tym mówisz ! – wykrzyknął w rosnącej furii.-Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział albo chociaż nie zadzwonił !

Jim wybiegł z kuchni do pokoju chwycił swoją skórzaną kurtkę a z łazienki buty.

-Gdzie ona teraz jest ?– spytał ubierając buty w drzwiach frontowych.

-Jest w szpitalu Lentza. – Jim….. wykrzyknęła matka, lecz Jim otworzył drzwi i wybiegł na klatkę schodową .

-Jim ona nie żyje !- zawołała za nim.

Jim zatrzymał się poczym, wrócił do domu gdzie ze łzami w oczach stała jego matka.

-Nie żyje ? to nie prawda ona musi żyć bo i ja żyję.

Szaleńczym tempem wybiegł z budynku trzaskając za sobą napotkanymi drzwiami . Matka wołała go jeszcze kilka razy lecz był zadaleko by ją usłyszeć.

Bieg chodnikiem jak szalony mijając przechodniów jak nic nieznaczące przeszkody. Biegł w skórzanej kurtce która przy podmuchach wiatru zamieniała się w pelerynę odkrywając jego gołe plecy. Skórzane buty , obcierały do krwi jego gołe stopy. Głowna droga którą chciał dotrzeć do szpitala była zablokowana ,skręcił więc w mniejszą nie wytracając tempa. Biegł miedzy małymi domkami i kolorowymi sadami, biegł do prawdy nie zwracając dookoła uwagi na żadne szczegóły.

Droga zaczęła ciągnąć się w dół wiec Jim zaczął biec jeszcze szybciej, choć miała wrażanie ,że zaraz się przewróci i sam będzie potrzebował pomocy.

Z za jego pleców w pewnej chwili wyłonił się samochód , który po pewniej chwili się z nim zrównał.

Jim rozpoznał kierowcę . To był Danton za kierownicą czerwonego Forda Merkury .

-Gdzie tak biegniesz ?-krzyknął przez otwarte okno Danton.

-Zatrzymaj się ,stój !- krzyknął z trudem Jim.

Auto zatrzymało się na poboczu kilka metrów przed Jimem, poczym jego drzwi otworzyły się automatycznie. Jim w kilka chwil znalazł się obok kierowcy.

-Ile ta fabryka ma pod maska ? spytał strasznie zadyszany ledwo łapiąc powietrze.

-A będzie ze 150 a bo co ? odpowiedział Danton– Pali się czy co ?

-Gorzej. A teraz zasuwaj do szpitala Lentza . Jak złapie oddech to ci zaraz powiem, ale śpiesz się człowieku.

Głowa Jima opadła na zagłówek potężnego skórzanego siedzenia.

-No to się trzymaj kolego– rzucił Danton i nacisnął pedał gazu.

Jim odczuł po chwili jaką siłą dysponuje ten samochód. Jego ciało bowiem powoli zaczęło wciskać się w miękki fotel.

Dwie minuty później wjechali na teren szpitala Lentza. Była to potężna budowla z czerwonej cegły miejscami przypominająca gmach jakiejś starej jak świat katedry. Posiadała również budynki w nowoczesnym wykończeniu połączone ze starą częścią wiszącymi korytarzami. Danton zaparkował na parkingu dla odwiedzających. Poczekaj tu na mnie rzucił w tym samym momencie, w którym wybiegł z samochodu.

Drzwi głównego wejścia mało się nie rozpadły gdy Jim otworzył je z hukiem . Podbiegł do okienka rejestracji zdyszany pytając :

-Gdzie leży Molly Donerson ?

-Molly Donerson ? -spytała kobieta w białym fartuchu.

-Potracił ją dzisiaj samochód , gdzie ona leży ?

-Myślę ,że na oddziale chirurgii na drugim piętrze -wydukała niepewnie kobieta.

Jim ruszył w stronę schodów mijając jeszcze po drodze kilka pielęgniarek.

-Ale tam nie wolno wchodzić– wykrzyknęła pielęgniarka przez małe okienko .

Drzwi prowadzące na drugie piętro zamknęły się z wielkim hukiem.

Gdy dotarł w końcu na oddział chirurgii zaczął zaglądać do każdej Sali, nie było tam jednak osoby , której szukał. Zbiegł więc o piętro niżej gdzie w sąsiednim skrzydle na oddział intensywnej terapii również nie znalazł Molly. Dzisiejszego popołudnia anioły i przyczernione bożki broniące krawędzi szpitala zaśmiewały się szyderczo w rytm coraz silniejszego wiatru .

Jim doprowadzony do granic wytrzymałości, przytłoczony szpitalnym zapachem środków czystości, zbiegł na najniższe piętro, gdzie poczuł chłód .

Tablica informacyjna zawieszona u sufitu mówiła ,że dotarł do kostnicy . Jim nie mógł sam uwierzyć gdzie trafił. Przywleczony na dno zimnego piekła jakąś bezgranicznie nieokrzesaną siłą. Nie było tutaj sal jak na oddziałach , po których przed chwilą rozpaczliwie biegał . Stał na środku bardzo dużego korytarza świdrując wzrokiem wszystkie napotkane rzeczy w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki.

W końcu korytarza po jego lewej stronie dostrzegł sylwetkę mężczyzny, który siedział na krześle ze zwieszoną głową .To był ojciec Molly . Jim ruszył powoli w jego stronę , a sam mężczyzna podniósł głowę i skierował ją w stronę zbliżającej się postaci, poczym wstał. Wstał z krzesła i patrzył się w stronę zbliżającego się chłopca. Echo zbliżających się kroków Jima na pustym szpitalnym korytarzu rozbrzmiewały niczym huk pistoletów niszcząc składnie zbudowaną ciszę w tym sanktuarium bezdusznych ciał . Huk jednak ucichł.

Ojciec Molly i Jim stali na wprost siebie.

-Ani ja ani ty Jim już nigdy nie będziemy więcej szczęśliwi – powiedział Pan Donerson.

-Co też Pan opowiada – z ciągłym niedowierzaniem spytał Jim. Jego głos był jak syk osoby chorej na dusznice , która bezgranicznie potrzebuje wody.

-Nie mogłem nic zrobić , nie w tym momencie.

-Gdzie Molly ? wyszarpał ze zgonionej tchawicy Adam wpatrując się w makabrycznie zagubione oczy swojego rozmówcy.

Pan Donerson nic więcej nie powiedział . Był całkowicie wypalony. Prawie niewidomy.

Patrzył tylko w stronę dużej sali . Jim podążył za nim wzrokiem i zobaczył metalowy stół , na którym znajdowało się przykryte ciało.

Gdy wszedł do sali przystanął lecz tylko na chwilę poczym podszedł do stołu. W jego głowie, w momencie gdy przystanął ukazał się obraz . Obraz czy też może film albo może cała seria jedno sekundowych trzasków emanująca tylko dla niego zrozumiałą formą przekazu danych takich jak gdy podnosi biały materiał i dostrzega kogoś zupełnie innego. Czy zrobiło by mu się wtedy lepiej ? Nie mógł o tym myśleć bo jego żołądek był gdzieś w okolicy jego gardła . Albo gdyby Molly w ostatniej chwili ,zaraz ,tuż sekundę przed samym dotknięciem materiału podniosła się i zaczęła się śmiać a wszystko skończyło by się tylko żartem. Niewinnym żartem.

Jim jednak trwał w swojej rzeczywistości i zastanawiał się co może zrobić by ją jeszcze zmienić.

Zebrał się jednak w sobie i powoli zsunął biały materiał.

Ukazała mu się twarz Molly. Jej skóra była jasnego koloru, wręcz białego. Jej twarz wyrażała spokój . Usta miała zupełnie sine, oczy zamknięte i włosy rozpuszczone pod głową .Jim nie mógł uwierzyć ,że prawda okazała się tą straszna prawdą , którą usłyszał od matki.

Mieli przecież żyć razem do późnej starości, mieli tyle planów. Wpatrywał się w nią i zapadał się gdzieś w sobie coraz głębiej. Cała krew zbierała się w jego głowie próbując uruchomić jakiś ukryty mechanizm nierozłączalnych kochanków , po to by przezwyciężyć tą całą sytuację . Jim odsunął się od stołu. Miała wykrzywioną twarz , gotową w każdej chwili do wybuchu histerii. Stał i patrzył na Molly , która nie ruszała się, nie mrugała powiekami i nie oddychała. Wierzył ,że zaraz westchnie i wstanie mówiąc :

-Ale masz minę , przecież to kawał ! Lecz nic takiego się nie stało.

Serce Jima biło bardzo nie regularnie . Przypominało to stukot pałeczkami w blaszki cymbałków, Stukot wywołany przez małe dziecko bawiące się w najlepsze.

On sam czuł ,że umiera. Zaczął powoli iść tyłem w stronę wyjścia ciągle patrząc na Molly, która nie chciała powiedzieć ,że to żart. Gdy dotarł do wyjścia z sali usłyszał głos Pana Donersona . Obrócił głowę i zobaczył mężczyznę ze spuszczoną głową , który tonąc we własnych łzach mówił do siebie – Nie ma Boga , nie ma .

Jim nie mógł już tego wytrzymać ,czuł ,że coś wyżera go od środka i ,że potrzebuje powietrza. Powietrza, powietrza, powietrza. Nic nie kołatało mu się po głowie tak jak – opuścić to miejsce i zaczerpnąć powietrza.

Wybiegł z sali w stronę schodów na I piętro.

Pędził tak szybko jak tylko mógł i na tyle na ile pozwalało mu jego zmęczone ciało , które oprócz powietrza ,bardziej chciało chyba tylko wymiotować

Będąc przy schodach jeszcze raz spojrzał na koniec korytarza .Pana Donersona niebyło .

Zniknął ,pomimo tego ,że dało się jeszcze słyszeć jego ciche szlochanie , które rozchodziło się już coraz słabiej i słabiej .

Gdy był już na korytarzu I pietra trącił ramieniem jakiegoś mężczyzn w białym fartuchu , który

upuścił jakieś dokumenty i stetoskop. Szybkim susem Jim minął jeszcze kilka osób i wyskoczył przed szpital. Świrze powietrze zakręciło mu w głowie więc podszedł do poręczy przy schodach żeby się nie przewrócić .Nie mógł zrozumieć ,że jego własne nogi nie mogą go unieść.

Danton stał przy samochodzie paląc papierosa i stukając butem od czasu do czasu w koła swojego samochodu. Obracał się bezwiednie dookoła szukając bezimiennych celów. Gdy zobaczył Jima wyrzucił papierosa i zaczął biec w jego stronę. Gdy przez te chwile, w trakcie biegu Danton wpatrywał się w Jima ten z wolna zaczął uginać się przy poręczy. Gdy był już obok niego Jim podniósł głowę wpatrując się gdzieś w pustą przestrzeń ,bardzo ciężko oddychając.

– Stary -wydusił Danton – Co ty mi tu odpierdzielasz, czemu jesteś taki blady ?

-Zawieź mnie do domu– usłyszał zduszoną odpowiedź.

-Coś ty tam w tym szpitalu brał , że wyglądasz jak śmieć .Powinno się zaskarżyć tych wszystkich konowałów .Danton próbował w jakiś sposób złapać Jima ale jego bezwładne ciało rozlatywało się jak domek z kart.

-Nie mogę– dyszał Jim.

-Jasna cholera -burczał Danton do siebie – To jest nas dwóch brachu.. Dodał po małym stęknięciu poczym wziął Jima pod ramię i oboje wolnym krokiem ruszyli do samochodu.

Gdy siedzieli już w środku na miękkich skórzanych siedzeniach Jim powoli łapał oddech starając się wydusić w końcu co się stało.

-Otwórz schowek naprzeciwko rzucił Danton. Ocierając ręką pot z czoła . -Stary nie wiedziałem ,że jesteś taki ciężki.

Jim posłusznie otworzył schowek i znalazł w nim małą butelkę pepsi. Łapczywie ją otworzył i wychylił parę Chełstów krztusząc się prawie śmiertelnie.

-Spokojnie Jimie to tylko pepsi , ale też cię może wykręcić.

Po chwili przerwy i paru udanych łychach Jim zaczął mówić powoli:

-To nie lekarze Danton, to Molly. Ona po prostu nie żyje ! Jim powiedział to wpatrując się w błękitne chmury sponiewierane , poszarpane targane w oddali mocnym wiatrem i ciężkim deszczem. Parzył się bez celu trzymając w dłoni do połowy wypitą butelkę pepsi.

-Ona po prostu nie żyje. Leży tam na dole i się biedaczka nie rusza. Nie robi nic. A przecież kochaliśmy się wczoraj, piliśmy jej ulubione wino, opowiadaliśmy sobie dowcipy, rozmawialiśmy, a teraz …ona teraz ona nie żyje. Przecież to nie fair, tak nie można. Co myśmy takiego zrobili ….i z jego oczu popłynęły łzy.

Danton nic nie mógł powiedzieć , po prostu zaniemówił. Siedzieli tak we dwójkę w samochodzie wpatrując się w przednią tapicerkę to w podsufitkę. Ta paraliżująca bezczynność gniotła ich coraz bardziej i bardziej więc Danton uruchomił samochód. Powoli jak nigdy przedtem wycofał z parkingu i ruszył w stronę domu Jima. Przez całą drogę nikt się nie odezwał . Silnik równomiernie warczał pod maską . Zaczynało się ściemniać.

Bordowy Mercury zatrzymał się pod domem Jima. Obydwaj jeszcze przez chwilę siedzieli w środku wpatrując się w nicość przez przednią szybę aż wreszcie Danton wydusił z siebie:

-Już jesteśmy. Dasz radę sam wysiąść i dojść do domu ?

-Myślę, że tak ,…. choć nie wiem sam po co będę tam szedł – dodał po chwili.

Wysiadł po woli poczym zamknął drzwi.

Spojrzał jeszcze raz w stronę kierowcy, przeszywając go wzrokiem człowieka skazanego na wieczną samotnie.

-Na pewno wszystko z tobą porządku ? spytał ponownie Danton.

-Wiesz – odparł Jim – Myślę ,że już nigdy nie będzie.

-Trzymaj się jakoś….rzucił Danton.

-Na razie– Jim rzucił przez ramie powoli oddalając się od stojącego pojazdu w stronę klatki schodowej.

Przystanął jeszcze na chwilkę przed wejściem do budynku. Rozejrzał się dookoła , wziął głęboki oddech poczym wypuścił powietrze. Chłodny wieczór dawał się już we znaki więc wydychane z ust Jima powietrze było dobrze widoczne.

-Ta….wyrzucił z siebie …….wpatrując się w szaro-brudne niebo.

Danton wpatrywał się w swojego przyjaciela , który powoli tracił zmysły na jego oczach. Stał i wpatrywał się w niebo w poszukiwaniu jakiegoś mistycznego znaku .

-Jest w kompletnej rozsypce – pomyślał.-sam zresztą nie wyglądał lepiej. Danton bez słowa uruchomił samochód i odjechał . Dręczyły go jakieś złe przeczucia , nie wiedział kompletnie jak ma się zachować, co zrobić . Czuł ,że jest obojętny wbrew swojej woli.

Stojąc przed drzwiami Jim ściągnął buty. Miał piety wytarte do krwi. Stał obojętnie ,lecz otworzył drzwi i wszedł do środka. Bez słowa przeszedł korytarzem pomiędzy kuchnią a pokojem dziennym i skręcił do łazienki .Korytarz wydawał mu się długim tunelem ,do którego z jednej strony wpadało światło a wylatywało drugim .Krocząc korytarzem obutym w prostą brązową niczym nie zdobioną boazerię , obwieszoną w chwili obecnej, niezliczoną ilością makabrycznie teraz wyglądających obrazów i cykających zegarów Jim sunął powoli .Jego umysł produkował teraz wymieszane obrazy dochodzącego wprost z jego przekrwionych rogówek oraz spuchniętego mózgu . Matka Jima wyjrzała z kuchni za swoim synem , który zamknął się teraz w łazience. Nie wyglądała lepiej od Jima .Sama zamknęła się w podobnym pudełku. Po drugiej śmierci ,można powiedzieć „w rodzinie" cała w środku się trzęsła. Wykazując zarazem całkowity zewnętrzny spokój .Czy to oznaka szaleństwa ? Zaczęła się ponownie zastanawiać i odruchowo zapaliła papierosa.

Już „któryśnasty" raz , tak sobie mówiła . Rzucę od jutra już nie pomagało więc wymyśliła sobie coś nowego . Gdy zaciągnęła się papierosem do kuchni wszedł Jim. Przytulił się do matki jednym objęciem ,mocno ściskając ją w pasie. Co za potrzeba – pomyślał.

-Co ja mam teraz zrobić , co myśleć ? – powiedział.

Pani Lowell tuliła swego syna .Jej serce na chwile przystanęło .Nie oddychała , trzymając ciągle dym papierosowy w płucach. Trzymała tak tą chwilę by nie wybuchnąć płaczem na oczach swojego własnego syna. Jej oczy podeszły łzami , ale wypuściła dym z ust tworząc dookoła siebie, zastygłą zwolna przemieniającą otoczkę światła. Wiedziała ,że jest jedyną osobą , która mogła mu doradzić.

Tego jeszcze ,że wieczoru Jim wziął ciepłą długą kąpiel i zjadł skąpy posiłek, poruszając się a raczej snując przy tym jak duch . Jego ciało poruszało się jak co dzień , przygotowując się do rutyny dnia następnego, jego umysł zaś i oczy zastygły gdzieś na krawędzi śmierci. Kiedy już nie mógł więcej płakać a głowa pękała mu na strzępy , zastygał przygotowując się do następnego ataku. Spoglądał wtedy na zdjęcia, które teraz walały się po całym jego pokoju. Był tam razem z Molly.

Od jednego szczególnie nie mógł oderwać wzroku. Był na nim razem z Molly . Stali uśmiechnięci trzymając sięga ręce. To zdjęcie zrobiła im koleżanka zaraz po tym jak razem się kochali . Jim wziął te zdjęcie do ręki i położył się z nim na łóżku.

Wpatrywał się w uśmiech swojej ukochanej .W jej włosy , dłonie. NIBY TAKIE BANALNE ZDJĘCIE-pomyślał – i taka banalna reakcja. Popadał w coraz większą depresję . Postanowił się położyć się spać. Nie wiedział czy może , choć bardziej nie wiedział czy będzie mógł. Czy tak powinno być , czy to dobre co zrobi. Pomyśleć teraz o sobie ?.Wstał z łóżka i chcąc odłożyć zdjęcie na stolik obok strącił z niego plastykową lokomotywkę , która była zarazem skarbonka – pozytywką .Leżała teraz na podłodze ,a przecież dostał ją na swoje urodziny. Na swoje 18 urodziny. Te czasy były takie zamierzchłe – pomyślał . A teraz , jezu o czym ja myślę .Dlaczego nie można czegoś zrobić. Czegoś ……-echo odbijało się w jego głowie.

Z wyczerpania. Jim lewitował. Chcą podnieść strącony przedmiot przesunął go nieco po podłodze. Pijackim ruchem szarpnął go do góry i wtedy z opakowania wyleciał srebrny listek tabletek.

Zastygł. Jego oczy zawisły na leżącym teraz obok zdjęcia przedmiocie. Sięgnął dłonią po leżące przedmioty a jego serce zaczęło bić wolniej.

-Jeżeli to jest to co myślę – to , będę mógł coś zrobić….– pomyślał. Ta myśl przemknęła jak rakieta przez jego świadomość wiecie taka rakieta powiedział mu w głowie stary komentator wojskowy , którego pamiętał z dzieciństwa .Oglądał go zawsze ze swoim ojcem. Oglądał też starego gajowego. Eksperta ponoć w swojej dziedzinie.

To był listek 12tabletek akinetonu. Diabelsko ponoć silnych tabletek uspokajających . Jim stal trzymając teraz w dłoni zdjęcie ich obojga i listek tabletek. Nasunęła mu się tylko jedna myśl– myśl bycia z Molly. Odłożył swoje znaleziska do szuflady w zestawie regałów który był już wysłużonej jakości. Machinalnie , bezwiednie , jak gdyby w jednym celu. Otworzył drzwi i zaczął się zastanawiać, czy nie zaczyna się uspokajać. Szedł powoli w stroną kuchni, mijając śpiącą matkę z włączonym telewizorem zaraz po swojej prawej sofie. Zastygła na brązowej skurzanej sofie. Telewizor smęcił jakiś bezsensowny program o kolejnej zmianie klimatycznej . Jim wszedł do kuchni i nalał sobie soku ,

który stał na kredensie, w rogu pomieszczenia.

Napił się jeszcze trochę z butelki , łapczywie przy tym łapiąc powietrze oraz rozlewając sok po swojej brodzie i podkoszulce. Co za dzień , co za dzień , co za dzień co za ładny dzień -Jim spojrzał w okno – co za piękny raczej wieczór żeby umrzeć. Nuciło jego wnętrze. On to słyszał . A może ktoś inny to słyszał .

Jim wziął swóją szklankę i ruszył z nią do pokoju. Gdy przechodził obok pokoju śpiącej matki , przystanął ponownie.– Śpi pomyślał. A dlaczego kobiety są silniejsze od mężczyzn ? Teraz chyba właśnie zrozumiał. Podszedł do niej bardzo cicho i pochylił się . Wpatrywał się teraz w jej śpiące oczy. Dobranoc poruszył ustami nie wydobywając jednak dźwięku, i pocałował ją w policzek. – dziękuję mamo.

Jim odsunął się powoli poczym obrócił się i wyszedł. Sunął teraz pewnym krokiem w kierunku wątłego światła , które miał teraz w swoim pokoju. Każdy widzi ponoć jakiś tunel– pomyślał, ale czy ten jest najbezpieczniejszy ponieważ mam go u siebie w domu. ?

Ale oni wracali – bił się w myślach. Czy ja chce wrócić ?

Dotarłszy do pokoju zamknął za sobą drzwi. Stanął bezwiednie przed półką na której znajdowała się jego cała kolekcja kaset magnetofonowych.. Zastanawiał się i w myślach wybrał album Dead can deance . Było ich kilka ale pod palce wsunął mu się Spiret Cheaseer. Włączył go natychmiast ustawiając głośnośc na raczej melancholijnym poziomie. Jak sama muzyka z resztą. Wieli krytyków mogło by określić ten album: mrocznym ,z nad krawędzi wręcz narkotycznym. Jim w chwilach słabości jednak odnajdywał tam spokój i szczęście.

Pokój wypełniał się rytmicznymi uderzeniami bębnów i dziwnych dźwięków przypominającymi odgłosy ptaków. Adam usiadł na łóżku i znów zaczął się wpatrywać w zdjęcie jego i Molly. Z pod poduszki wyciągnął mocno pogniecioną paczkę papierosów poczym zapalił jednego. Palił powoli ,ze spokojem na twarzy. Bez żadnych oznaków histerii , która dopadała go co chwila zaledwie kilka godzin temu. Jeden z zegarów kolekcji jego matki wskazywał 23:10 . Muzyka sączyła się rytmicznie z głośników , dym papierosowy powoli wypełniał pokój, Jim położył swojego już wpół wypalonego papierosa do małej porcelanowej popielniczki , która stała na stoliku nocnym tuż obok jego łóżka. Wstał i podszedł do stołu na którym leżał srebny listek tabletek. Teraz wyglądał zachęcająco , mienił się w świetle nocnej czarnej metalowej lampki . Jim wycisnął z niego sześć tabletek ,które potoczyły się po stole zakręcając kilka malutki ósemek . Cztery tabletki mogły spowodować u zażywającego śpiączkę , sześć agonię Papieros tlił się powoli w popielniczce . Jim wziął wszystkie tabletki i wrzucił je do szklanki z sokiem.

Stojąc przy stole i słuchając muzyki , podniósł szklankę i duszkiem wypił całą jej zawartość. Serce zabiło mu szybciej. Odstawił szklankę i wrócił do swojego papierosa, którym zaciągnął się bardzo mocno. Z jego ust wydobył się duży kłąb dymu , który jeszcze bardziej wypełnił przyciemniony pokój. Im podszedł do okna. Wpatrywał się w krople deszczu spływające delikatnie po szybie jak i ulewę za oknem. Jego ulica zamieniała się powoli w sadzawkę. Rwące strumyki przecinające asfaltową drogę niosły ze sobą żółte liście. Deszcz najwyraźniej nie miał zamiaru przestać padać przez kilka następnych godzin.

Oczy Jima zaczęły same zwolna się zamykać. On sam próbował z tym walczyć , ale bez skutecznie. Oczy przymknęły mu się prawie do połowy. Nie czuł zmęczenia tylko błogi spokój, który zaczął opanowywać jego ciało i umysł. Z przymkniętymi oczyma odszedł Pd okna i zagasił resztkę papierosa w popielniczce. Zebrał jeszcze kilka zdjęć leżących na podłodze i położył się na łóżko. Zdjęcie, na które teraz patrzył przedstawiało jego samego jak kroił tort na leśnej polanie. Był to okres jego 18-urodzin, które urządził w lesie. Na ustach Jima pojawił się uśmiech.

-To była niesamowita noc – pomyślał . On i jego przyjaciele . Molly wtedy jeszcze nie znał .Jego przymrużone oczy błyszczały teraz pod wpływem leku a źrenice zamieniły się w dwie ogromne ciemne plamki wchłaniające fotografie .Następne zdjęcie jakie trzymał w ręku przedstawiało ponownie jego sylwetkę. Mocno opalaną w prażącym słońcu , przykucniętą na plaży z ręcznikiem na głowie. Wyglądał w nim jak młody arab . Zdjęcie zrobił mu stary kolega , z którym właśnie wtedy wybrali się nad morze.

Jim wpatrywał się w zdjęcie . Jego oczy błyszczały coraz bardziej i bardziej zamieniając się w czarne kryształy .Wpatrywał się w piasek na zdjęciu, w rozsłonecznione niebo za sobą w przypadkowo znajdujące się osoby na zdjęciu.

Robiło mu się coraz cieplej .

Koniec

Komentarze

Biały z czerwonym lub może pomarańczowym wejściem. Na schodach ,w tym ów wejściu siedział kot koloru brudnego czerwonego.
Widzę, że bawisz się w losowe rozmieszczanie spacji.
"Ów" jest odmienne, a w połączeniu z "tym" tworzy pleonazm. "W owym wejściu" albo "w tym wejściu". Dodatkowo takie doprecyzowanie jest całkowicie zbędne, bo i tak wiadomo o jakie wejście chodzi. 
Kolor brudnego czerwonego... czego? Koloru brudnoczerwonego.

Moim jedynym minusem mojego idealnego świata , była chmura wydobywająca się teraz z moich ust.
Tego chyba nie trzeba komentować.

Enigmatyczne krzewy i zdradliwa jeżyna mnie dobiły.
W tekście liczebniki zapisujemy słownie. W dodatku trudno dwudziestosześcioletniego osobnika nazwać "dzieciakiem".
Pisanie "ja" wielką literą zakrawa na megalomanię.
Gdzieś dalej piszesz o nonszalancji i skrupulatności jednocześnie. Nie wyklucza się to nieco?

Tekst jest do gruntownego remontu. Poza zapisem (losowe spacje i interpunkcja) szwankuje też gramatyka i rozumienie słów. Wyżej zasygnalizowałem Ci pewne problemy, ale to tylko malutki procent wszystkiego, co nadaje się do przerobienia. W tej formie opowiadanie jest całkowicie niestrawne.

Pozdrawiam 

Szybko wykręciłem głowę w prawą stronę. Zobaczyłem dom. – wykręcenie głowy kojarzy się z pozbawieniem kogoś życia, ew. zdrowia, a Tobie chyba chodziło o odwrócenie głowy, spojrzenie w pewnym kierunku.

 

Biały z czerwonym lub może pomarańczowym wejściem. Na schodach ,w tym ów wejściu siedział kot koloru brudnego czerwonego. – powtórzenie ”wejście”. Koniecznie trzeba było zaznaczyć, że to było TO wejście?

 

Miał dość potarganą sierść i szmaragdowo-szafirowe ślepia. – po co to „dość”?

 

Na schodach ,w tym ów wejściu siedział kot koloru brudnego czerwonego. Miał dość potarganą sierść i szmaragdowo-szafirowe ślepia.
W pierwszej chwili nie rozpoznałem go , gdyż przed kotem leżał nie duży sandał, tego samego koloru. – Tak trudno odróżnić but od kota?

 

Boże masz czasami wrażenie ,że czegoś tam naprawdę nie ma a to coś ruszy się po sekundzie przyprawiając cię o zawał serca. – To pytanie do Boga, stwierdzenie faktu? Bez względu na to, interpunkcja leży tu i kwiczy.

 

Cały ten obraz był niesamowitym olśnieniem , tak nagłym rozgrzewającym uczuciem ,że aż przygniatającym wzrok. – całe to zdanie to niesamowita bzdura. Obraz, widok miał być chyba olśniewający, a nie być olśnieniem. Jakim cudem obraz był uczuciem i w jakim sensie przygniatał wzrok?

 

Ładnych ,dobrze ułożonych , zagadkowych. – co rozumiesz przez dobrze ułożony dom? Bo ja nie łapię w jakim sensie domy są dobrze ułożone. Równo zbudowane? Kulturalne?

 

Nie ruszonych zębem czasu, pokrytych pajęczyną winorośli, z enigmatycznie ciągnącymi się krzewami. – pajęczyna winorośli to też jakieś dziwne porównanie. Coś by zmieniło napisanie, że ich ściany po prostu porastał winogron, że piął się po ścianach… Enigmatyczny to tajemniczy, trudny do zrozumienia. Na czym polegała tajemnica ciągnięcia się tych krzewów? Co trudnego było w nich do zrozumienia?

 

Czy wreszcie domów, które ukryte między wielkimi drzewami, tkwiły tak przez dziesięciolecia. – A są domy, które postawione w jakimś miejscu nie tkwią tam przez dziesięciolecia?

Zawiał delikatny wietrzyk a indiańskie korzenie dopadły nas wreszcie na obcej ziemi. – że hę? Jakie korzenie?

 

Moim jedynym minusem mojego idealnego świata , była chmura wydobywająca się teraz z moich ust. – Zapomniałeś dodać, że chmura też była jego.

 

Co za ironia , sami szliśmy w stronę diabła . - ?? Jakiego diabła? Mniejsza z tym. Spacje daje się po znaku interpunkcyjnym. Tylko.

 

Na naszej małej uliczce Willera; mówię naszej , gdyż przychodziły na nią wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa od 6 do 26 lat. Bawiąc się w przydrożnej piaskownicy pana Domla, który trzymał ją po ty by móc wykończyć swój dom . – Sens tych zdań ginie w mrokach czasu. Dwudziestosześcioletni facet to z całą pewnością nie dzieciak. Przychodziły bawiąc się. Jakim cudem robiły te dwie czynności na raz? Teleportacja? Rozdwojenie? Zakrzywienie czasoprzestrzeni? Bóg jeden wie.

Gdyby jednak potraktować drugie zdanie oddzielnie, to bawiąc się robiły co? Bawiąc się co? Takiej konstrukcji używa się jednak w pewnych konkretnych przypadkach. W tym akurat, jest ona bez sensu.

 

A konkurs na grofomanię już przecież jest rozstrzygnięty...

Miesiąc to dużo czasu. Zanim wrzucisz kolejną część, to popraw ją tak, by dało się toto czytać. Bo fragment wyżej nadaje się tylko do napisania od nowa.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Jeżu potrójnie kolczasty, tego się nie daje czytać! Nie będę powtarzał za przedpiścami ani dodawał przykładów --- to trzeba napisać od nowa.

Nowa Fantastyka