- Opowiadanie: masak - Cięcie!

Cięcie!

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cięcie!

Witam,

 

Pierwszy raz w życiu publikuję cokolwiek poza kręgiem najbliższych znajomych i nie będę ukrywał, że zżera mnie trema – mam nadzieję, że poniższe opowiadanie nie zostanie zmieszane z błotem aż tak, jak się tego w swoim czarnowidztwie spodziewam :) Pozdrawiam!

 

 

 

Wszystkim uciętym w połowie serialom

 

 

 

Spróbujcie wyobrazić sobie scenę rodem z najdzikszych marzeń zaczytanych w tandetnych powieściach science fiction nastolatków: czarna otchłań kosmosu i dwie wrogie armady, lecące ku sobie z majestatyczną powolnością… Brzmi kiczowato? Cóż, tak właśnie wyglądała ostatnia bitwa Wojny Solarnej – kontakt, później miesiące wyczekiwania, nerwowe potyczki małych grup jednostek, wreszcie jednodniowy zmasowany atak, zakończony całkowitą destrukcją niemal wszystkich statków. Pewnie nie tak wyobrażali sobie koniec decydenci z Sojuszu Półkuli Północnej i Konglomeratu Mittal – pochłonięci walkami poza planetą, zbyt późno dostrzegli, że ich władza nad rządem światowym konsekwentnie przechodzi w ręce pacyfistów, frakcji o marginalnym wcześniej znaczeniu; Zamiast wezwać posiłki i kontunuować wojnę, jak z powodzeniem robili to przez lata, dowódcy zwaśnionych stron musieli błagać o życie, gdy zrozumieli, że rządowe floty odwodowe nie są już pod ich kontrolą…

 

Tak przynajmniej wpajano nam w szkołach – głupota dowódców, głupota polityków, głupota pilotów, słowem: głupi koniec bezsensownej wojny. Chwała wieczystemu pokojowi, rządowi światowemu i tak dalej. Sam wierzyłem w to aż do ogólniaka, kiedy podczas robienia projektu z historii odkryłem dziennik mego ojca, jednego z niewielu ocalałych uczestników tamtych wydarzeń. Obraz bitwy widziany jego oczami przeczył całkowicie wersjom podręcznikowym – tamci ludzie, niezależnie od strony konfliktu, walczyli w imię wolności, sprawiedliwości, spokojnego bytu własnych dzieci. W imię ideałów, o których dzisiaj wolimy nie pamiętać.

 

Wtedy też zrozumiałem, co chciałbym robić w życiu. Skończyłem renomowaną szkołę filmową i zacząłem zabiegać o realizację fabularyzowanego serialu dokumentalnego przedstawiającego tamte wydarzenia. Zajęło mi to długie dwadzieścia siedem lat, podczas których tworzyłem kolejne urągające moim przekonaniom, dobremu smakowi i piórom krytyków produkcje, aby tylko oswoić jak największą rzeszę odbiorców z własnym nazwiskiem. Równocześnie wychodziłem z siebie, próbując zdobyć w do cna pacyfistycznym i zbiurokratyzowanym świecie pozwolenie na wykorzystanie prawdziwych, pozostałych jeszcze po wojnie statków, bo komputerowe triki w tym wypadku po prostu mijały się z celem. Po miesiącach błagań i cierpliwego oczekiwania, władze poszły ze mną na kompromis – spełniły wszystkie moje żądania, o ile tylko nakręcę serial poza zdemilitaryzowaną częścią kosmosu i przez cały czas będę się znajdował pod troskliwą opieką bezpieczniaków, których dyrektor osobiście podjął się nadzoru mojej skromnej osoby. Do realizacji swych marzeń dostałem wszystkie statki, które nie wzięły udziału w wojnie, oraz armię bojowych robotów, bezużytecznych na „szczęśliwie wyzwolonej z szaleństwa wojny" planecie.

 

W ten sposób znalazłem się aż za orbitą Jowisza, którego zresztą musiałem „wymazać" – bitwa toczyła się przecież w przestrzeni między Ziemią i Księżycem. Tylko w tym przypadku komputery okazały się nieodzowne. Wszystko inne było całkowicie prawdziwe: jednostki i ich manewry, eksplozje, zniszczone statki… ludzi, rzecz jasna, zastąpiłem robotami.

 

Przez pierwsze tygodnie wszystko przebiegało dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłem – entuzjastyczne recenzje, miliony widzów, nominacje do najważniejszych nagród. Każdy chyba człowiek na Ziemi widział na własne oczy lub choćby słyszał o moim dziele, jak grzyby po deszczu wyrastały fankluby. Uczone głowy miały nielichy problem, próbując wytłumaczyć wyrośniętym na propagandzie ludziom to, co widzieli na ekranach – wojnę, która była toczona z jakiegoś powodu, nie dla samej rzezi. Po raz pierwszy od niemal trzech dekad uwierzyłem, że lata płaszczenia się przed rządzącymi i rozmieniania marzeń na drobne miały sens.

 

Czar prysł w najmniej spodziewanym momencie, kiedy byłem na samym szczycie. Dokładnie w połowie serialu otrzymałem pismo od dyrektora jedynej na planecie stacji telewizyjnej. Pięknymi słowami wyjaśniał, że oglądalność spadała z odcinka na odcinek, a on, mając na względzie płynność finansową własnej stacji, z bólem serca podjął decyzję o tymczasowym przerwaniu emisji.

 

Rzecz jasna, było to jedynie pretekst. Za wszystkim musiały stać te sukinsyny z rządu. Co tak bardzo przeszkadzało im w serialu, że postanowili go zlikwidować? Przecież moja oferta była dla nich nad wyraz atrakcyjna: nie kiwając nawet palcem, pozbywali się największego zagrożenia dla swojej władzy – bojowej flotylli, którą niszczyłem podczas kręcenia, a dodatkowo motłoch otrzymywał tak potrzebną mu rozrywkę. Czemu więc zmienili zdanie?

 

Wściekły i zrozpaczony, położyłem na blacie biurka czarny, skórzany pamiętnik i otworzyłem go w przypadkowym miejscu. Traf chciał, że była to ta sama strona, od której zacząłem lekturę dwadzieścia siedem lat wcześniej:

 

„Dziewiąty sierpnia.

 

Po ocalałych z ostatniego pogromu statkach chodzą pogłoski, że pacyfiści, którzy wygrali niedawne wybory do rządu światowego, zawetowali uchwałę w sprawie wysłania w bój flot odwodowych. Jeżeli okazałoby się to prawdą, oznacza to faktyczny koniec wojny, i to taki, którego nie przewidziały obie walczące strony: zwyciężyli bowiem ludzie lepiej od nas samych wiedzący, co jest dla nas odpowiednie; ludzie bojący się indywidualności i sławiący mierność.

 

Ci, którym teraz przyszło rządzić, już nie będą potrzebowali czołgów ani statków do kontroli. Udało im się ogłupić społeczeństwo, serwując ludziom utopijną wizję świata pozbawionego najbardziej podstawowego elementu naszej cywilizacji – wojny.

 

Zgarną wszystko: władzę, bogactwo, uwielbienie tłumów. Parę ładnych pieczeni na jednym ogniu. Zapomnieli tylko o jednym – im więcej tych pieczeni chcą usmażyć, tym większy trzeba rozpalić ogień.

 

A im większy ogień, tym łatwiej można się nim poparzyć."

 

Zamknąłem pamiętnik i wstałem z krzesła. Wiedziałem już, co powinienem zrobić. Pobiegłem do komputera sterującego poczynaniami wszystkich walczących jednostek i wprowadziłem komendę, którą chciałem zakończyć tworzenie serialu: Cięcie!

 

Dwie wrogie armady zamarły w bezruchu, stan ten nie trwał jednak długo; Wpisałem nowe koordynaty lotu i po chwili statki ruszyły w kierunku niewielkiego globu, którego władcy myśleli, że człowiek będzie szczęśliwszy, jeżeli zabierze mu się narzędzia do walki z drugim człowiekiem.

 

No cóż – skoro zawiodła siła argumentów, niech przemówi argument siły.

 

 

 

Maciej Bryńczak

 

Borki Siedleckie, czerwiec 2008 r.

 

Koniec

Komentarze

Jak na nowicjusza ładnie piszesz. Ale na tym chyba niestety pochwały się skończą. To właściwie nie opowiadanie, to abstrakt, szkic opowiadania. Niemal każe zdanie, a przynajmniej każdy akapit nadaje się do rozpisania na co njamniej scenę. Bohater jest strasznie płytki, bezosobowy, co oczywiste, skoro nie chciałeś poświęcić trochę miejsca i wysiłku, by go ubarwić, pokazać może w kilku pobocznych scenach, w kontakcie z innymi ludźmi, w zbliżeniu najogólniej mówiąc. Brakuje jakichkolwiek innych bohaterów, którzy pokazaliby kawałek świata, może odmienny punkt widzenia, cokolwiek zresztą, co ubarwiłoby tę historię. Napisałeś szkielet, Kolego, dołóż jeszcze trochę mięska i może coś z tego będzie.

Co do samej fabuły, jej logika mocno utyka. Rząd naprawdę nie przewidział, postępku bohatera? Naprawdę oddał mu do dyspozycji całą dostępną siłę zborjną? Dlaczego jej nie rozbroił, skoro zakładał, że do niczego już się nie przyda? Jeśli już ma popełnić tak skrajną głupotę, to niech to będzie jakoś wytłumaczone...

Przykro mi, że objechałem Twój tekst. Prawdę mówiąc, trochę mi go szkoda. Napiszę więc już tylko krótko: zabieraj go natychmiast, popraw i rozbuduj, i wracaj z nim czym prędzej. Jak się trochę postarasz, może z tego być niezłe opowiadanie. Na razie jest kartka z pamiętnika. Jezyk masz dobry, dużo błędów nie robisz, więc myślę, że warto się trochę wysilić. Powodzenia. ;)

 

Ach, tylko nie potraktuj tego "zabieraj" zbyt dosłownie, jak to się niektórym zdarza. ;)

Dziękuję za przeczytanie i komentarz, Świętomirze. Opowiadanie powstało praktycznie w godzinę i od początku miało być zwięzłe, najwyraźniej przedobrzyłem żałując mu, jak to ująłeś, mięska. :) Uwagi wezmę sobie do serca, jeszcze raz dziękuję!

Debiut zdecydowanie udany. Jak na tekst napisany w godzinę, to i tak jest powyżej średniego poziomu tego portalu :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Zaraz, zaraz, Suzuki, a czy to nie Ty między innymi masz w zwyczaju pomstować na ludzi, którzy wrzucają tekst napisany na kolanie w pięć minut, bez przejrzenia i leżakowania? :p

No patrzac na datę, to ten sobie poleżakował :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Hmm, rzeczywiście. ^^

Jedna sprawa kładzie ten tekst -- brak odpowidzi na pytanie, kto z kim, wtedy, dawno temu walczyl ( o czym uczono bohatera w szkole) i kto wygral? Może nikt? No dobrze, ale dlaczego tak się stało?  Ale taka wersja wzajemnego pata jest mało prawdopodobna. Co stało się dalej? Dlaczgo Ziemia ocalala, a bohater mógl sobie kręcić filmy, a wcześniej chłonąć pochwały pacyfizmu ? Być może, ludzie walczyli między sobą... Ale, trzena było to wyjaśnić.
Bardzo duży błąd konstrukcyjny.
Opowiadanko  nieprzemyślane, a dzięki lekceważącemu potraktowaniu uzasadnienia opowiadanej historii można było sobie pozwolić na falszywą urokliwość. 
3/6

Suzuki M. - dziękuję bardzo :)
RogerRedeye - również dziękuję, jednak nie do końca się z Tobą zgodzę. Owszem, kwestie związane z wojną potraktowałem lakonicznie (żeby nie powiedzieć: po macoszemu), jednak wynika to ze zwięzłości całego opowiadanka i faktu, że wojna nie jest głównym tematem tego tekstu. Gdybym miał porządnie ją opisać, odpowiadając na wszystkie Twoje pytania, z dwustronicowej miniaturki zrobiłaby się pewnie już-nie-miniaturka na stron siedem... Chciałem napisać coś zwięzłego (wyszło aż za zwięźle), wojna jest przecież tutaj tylko pretekstem, rekwizytem. Przy pisaniu nie miało dla mnie znaczenia, kto ze sobą walczy - dwie wszechwładne korporacje, czy może hanysy i gorole; To trochę tak, jakby zarzucać McCarthy'emu (absolutnie się z nim nie porównuję, podaję tylko Powszechnie Zrozumiały Przykład), że w "Drodze" nie wyjaśnił w sposób przekonujący przyczyn oraz przebiegu apokalipsy.
Jakby nie było, jestem i tak wdzięczny za Twoje uwagi :)

Wystarczyłyby przemyślane trzy -- cztery zdania. Góra siedem - osiem. i to w całym tekście.  Mielibyśmy jeszcze maluteńki, ale istotny i ciekawy wątek poboczny. A tak -- po prostu. opowiadanie jest niedopracowane. "Wisi" w prózni.
Pozdrowienia. 

RogerRedeye - odniosłem się do Twoich uwag i nieco uzupełniłem opowiadanie, mam nadzieję że będzie trochę lepiej przyswajalne :) Zamierzam jeszcze trochę nad nim podłubać i uzupełnić "mięsko" wskazane przez Świętomira, ale póki co nie cierpię na nadmiar wolnego czasu, wicie, rozumicie. Jeszcze raz dziękuję za uwagi, po fazie odrzucenia ("jak to, krytykują MOJE opowiadanie?!") człowiekowi wraca rozum, pokora i chęć poprawienia tekstu :) Dobranoc!

Nowa Fantastyka