- Opowiadanie: mahuss - Czesław niemota cz. 2/3

Czesław niemota cz. 2/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czesław niemota cz. 2/3

Czesław niemota cz. 2

 

*

 

– Powiedzcie mi, Gnojosmrodzie – rzekł Czesław, który zdrowie najwyraźniej odzyskiwać zaczął, bo i o własnych siłach rogaty łeb unieść potrafił. – Często Mastuchę widujecie? Rad bym ją spotkać po latach.

 

Dziad, który akurat ogień rozpalić usiłował, łypnął zdrowym okiem na podopiecznego.

 

– Nieczęsto – odburknął. – W głębi lasu się osiedliła i tam swe czary czyni. A i strach się do niej zbliżać. Pomóc – pomoże, gdyś w potrzebie, lecz wizyt zbędnych nie lubi. – Przez chwilę ogień rozdmuchiwał, potem znów w niebo spojrzał, wstał, nogą patyki trącił. – A ku przestrodze twojej – wrócił z niejaką niechęcią do opowieści – ślepie żem stracił, jakem się wywaru z bielunia ochlał i w zaloty ruszył. Znaczy się chędożyć mi się zachciało, tfffu… – Splunął siarczyście. – Jużem bracie na niej leżał. – Tu ręką machnął na znak, że do dziś swej nieporadności odżałować nie może. – Jużem, aaach…. A ta, jak mi kołka osikowego, co to jej sam z piersi niegdyś wyciągnąłem, gdy ją na cmentarzu, kamieniami przykrytą znalazłem, w ślepie nie wbije. Jak krew nie tryśnie. Jak ból rozdzierać nie zacznie. I tak to się skończyło moje miłowanie. Sam więc widzisz, że lepiej się do niej nie zbliżać, a i łukiem omijać, jak przypadkiem napotkasz.

 

– Bośta siłą ją przecie chcieli – rzekł Czesław. – Cieszta się, żeśta życia nie stracili, a ino to ślepie jedno.

 

– Tffffu… – splunął raz jeszcze Gnojosmród, by swoją dezaprobatę dla takiego traktowania gości podkreślić. Po czym zamilkli na czas jakiś. Dziad strawy na rozpalonym ogniu nawarzył, a że dzień długi za sobą mieli, to i jedli zapalczywie. Czesławowi nawet to mięso człecze zasmakowało, choć żylaste strasznie i śmierdziało jak, nie przymierzając, truposz jaki. Straszno aż mu przez to było.

 

– A powiesz ty mi – zagaił tym razem Gnojosmród, ciekawości upust dając – skąd te rogi ci się na łbie wzięły? Prawda li to, żeś diabuł? Serce widać dobre masz, a diabuł ino złość niesie. Tedy wiary głupim ludziom nie daję.

 

– Rację macie, dziadku. Choć sam już nie wiem, czy czar, który na mnie rzucono, w istocie diabła ze mnie nie uczynił.

 

– Czar, rzeczesz? – Pokiwał głową z niedowierzaniem. – Mastucha to?! – Uniósł utytłaną kawałkami mięsa brodę znad glinianego garnczka.

 

– Gdzieżby Mastucha! – Pięścią w ziemię grzmotnął, na znak, że najbliższej swej opiekunki i towarzyszki obrażać nie pozwoli. – Ona mnie chroniła przez długie lata, czapkę nosić kazała na łbie, by nikt szatańskiego znaku nie zobaczył. Gdyby nie ona, już by mnie pewnie na stosie spalili, łeb odcięli, u stóp położyli i tyle ze mnie by było.

 

– Więc kto to? Czym zasłużyłeś na takie znamię? Komuś się tedy naraził?!

 

– A powiem ci, choć historia to niemiła, a i nikt prócz Mastuchy jej nie zna. Wszak nikt niemocie wiary by nie dał. Tobie jednak powiedzieć mogę, boś mi życie ocalił. Tedy – rozpoczął – jakem jeszcze pacholęciem był, do lasu żem się zakradał. Dla Mastuchy zioła zbierał, albo drewno na opał. Czym tam mogłem wspomóc ją, tym wspomagałem. Bom jedną ją miał na świecie. Razu któregoś jakieś dźwięki – sapania, stękania dziwne żem usłyszał między krzakami. Raz to zwierzęce, raz ludzkie, to znów jednocześnie te i te… Ciekawością wiedziony, podszedłem. Bliżej i bliżej… i tak blisko, żem wszystkiego aż nadto obaczył.

 

Gnojosmród z ciekawości zamarł, czując, że zaraz o jakowymś niebywałym zjawisku usłyszy.

 

– No cóżeś zobaczył? – dopytywał niecierpliwie, kiedy Czesław opowieść przerwał, by strawę przełknąć. – Gadajże wreszcie!

 

Niemota długo na dalszą część czekać nie kazał.

 

– No to patrzę ja. Ino z wrażenia tego żarcia se na łachy nie wylejcie – wtrącił, widząc, że gliniane naczynie w rękach słuchacza przechyla się niebezpiecznie. – Patrzę ja, a tu… krowa.

 

– Toś mi na misterium trafił – rzekł najwyraźniej zawiedziony Gnojosmród, który smoków, wiedźm, diabła samego, czy czego tam jeszcze się spodziewał.

 

– Czekajta! – Niemota dłoń uniósł, rozmówcę uciszając. -To przecie nie koniec.

 

Dziad na powrót w słuch się zamienił, od dalszych złośliwości się wstrzymując.

 

– Jak żem na krowę popatrzył, a przodem do mnie stała, tak znad jej grzbietu twarz ludzką zobaczyłem. Grymasem jakimś, wysiłkiem wykrzywioną.

 

– A więc to tak?! – Gnojosmród elementy opowieści w całość zbierać zaczął. – Człek więc bydlę obłapiał… Tfffu! – Po raz trzeci w ogień splunął, tym razem na znak obrzydzenia.

 

– Teraz i ja to wiem – rzekł Czesław. – Wtedy jednakoż dzieckiem byłem i nijak zjawiska pojąć nie mogłem. Palec żem ino w gębę włożył i jakby mnie zamurowało. Miast uciekać, co rozum nakazywał, stałem, jakby na mnie urok kto rzucił. Tedy człek, co za krową stał i… wstyd aż mówić, co wyczyniał, spostrzegłszy, że świadek jego zberezieństw się nadarzył, niecny rytuał przerwał, po czym ku mnie iść zaczął. Wtedym go rozpoznał, bo wcześniej twarz słabiej widoczna była, a i grymasem chuci, jakem już rzekł, pokrzywiona.

 

– I kto to był, do kroćset?! – niemal wrzasnął zniecierpliwiony Gnojosmród.

 

– A nie zgadlibyście, dziadku. – Pokręcił w zadumie głową, wpatrując się w płomienie. – Trudna to byłaby zagadka.

 

– No gadajże wreszcie! – Cisnął ze złością pustą miską o drzewo. Ta rozpadła się na kawałki.

 

– Kapłan.

 

– Kto że?!

 

– Ksymiarz.

 

Dziad wpatrywał się w Czesława przez dłuższą chwilę, uwierzyć nie mogąc. Ten jednak oblicze zachował poważne.

 

– Człek żyje na tym padole nie wiedząc z kim ma do czynienia. Kto szatana parobkiem, kto dobro niesie… – Kręcił w zdumieniu głową, a na twarzy rysowało się raz to obrzydzenie, raz niedowierzanie. – Zaraz! – Palec wskazujący ku górze uniósł. – Czy aby z tych, tfffu, amorów, potomstwa jakiego nie było?! Wszak Mastuchę na śmierć skazano, bo jej bydlę na poły cielę, na poły człeka powiło! – Zamilkł na chwilę, najwyraźniej myśli zbierając. – Wiarym temu nie dawał – rzekł wreszcie – pókim na własne oczy owego bydlęcia nie zobaczył. Kamienia pod ręką tylkom nie miał, by ubić. Tedy gnieździ się pewnie nadal w tutejszych jaskiniach, pomiot piekielny!

 

– Tego, dziadku, nie wiem i dowodów nijakich na pokrewieństwo klechy z owym cielcem przedziwnym nie mam. Pewny byłem, że tak jak mastuchę, tak i ową osobliwość kompanija Baczyna zarżnęła. Skondyś jednak się ten stwór wziąć musiał… A jeśli nie czarami został na padół ten ściągnięty, tedy pewnie rację macie.

 

– No a jakże się ta przygoda skończyła? – wydusił wreszcie, już bez niecierpliwości w głosie. – No i co z tym wspólnego twoje rogi mają, bo nie pojmę?!

 

– Prawda – podchwycił niemota skonfudowany, że historii nie dokończył. – Więc jak on do mnie ruszył, tom się na pięcie odwrócił i w te pędy uciekać żem zaczął. On zaś za mną. Kiedy jednak zważył, że szans na doścignięcie mnie nie ma, słowa zaklęcia wypowiedział. Tylkom je za plecami usłyszał, a już poczułem, że coś nie tak z łbem moim się dzieje. Ból czułem, krew spływać do oczu zaczęła, a jak tylko ręką dotknąłem, zaraz czuć było, że coś tam się pojawiło. Strach wielki mnie ogarnął, bom nie wiedział, co się dzieje. A że sierotą byłem, tom do jedynej mi bliskiej istoty popędził. Mastucha łzy otarła, dwie rany krwawiące ziołami opatrzyła. Więcej zrobić jednak nie mogła. Z rogami jak diabuł ostałem. Tylko czapkę mi dała po chłopie jakimś, co to u niej wcześniej gościł i zabrać zapomniał. – Dziad zauważył, że po twarzy Czesława łzy płyną. – Ot, cała moja historia. – skwitował.

 

Teraz obaj w ogień spoglądali, bojąc się spojrzenia skrzyżować.

 

– Tedy już wiesz, jakiej zemsty ci trza. – Gnojosmród przerwał milczenie. – Klechę, co krowę wychędożył tak, że ni człeka, ni zwierzę porodziła, obwiesić na placu przed kościołem musisz, a przedtem do gadania zmusić. Niech cała wieś wie, kto naprawdę grzeszny. A Baka – tu na dogorywającego Cyryla popatrzył – już karę dostał, bo tu oto drugi syn mu dogorywa przez zaciekłość jego. – Oko jedyne łzą zaszło. – Gdyby chłopów nie burzył, kijami nie wymachiwał jak na psów, to i ty byś teraz we wiosce siedział i Mastucha krwią żywić się by nie musiała, a i ja z dwojgiem oczu bym łaził. A tak, przez jego zaciekłość całe nieszczęście! On karę sam sobie wymierzył. Niech zaś żyje z tym bólem, bo to od śmierci gorsze. Korpus synowy jeno pod chałupę mu zrzucim! Niech zdycha na jego oczach.

 

*

 

Gdy Baka parobczaka na spytki brał, a Jarmucha czosnkiem granicę między wioską a wampiurzymi mocami tyczyła, Ksymiarz w knieje się zanurzył, i choć strach mu na siwej głowie ostanich kilka włosów zjeżył, szedł uparcie, nie bacząc na gałęzie smagające twarz. Wędrował tak dobrych kilka pacierzy, aż do skały dotarł mchem porosłej, a wysokiej ponad najwyższe drzewa. Dawniej ludzie Czarcim Przyrodzeniem ją zwali (ze względu na kształt strzelisty i kolor czarny, jakby smołą była oblana), a jako, że ta nazwa długa i trudna do wymówienia była, z czasem w Diablego Chuja wyewoluowała. Takoż podszedł Ksymiarz do owego wybryku natury, przystanął, następnie szczelinę sporą odnalazłszy, zniknął wewnątrz. Rzec wam jeszcze muszę, że zimno było tam, ciemno i wilgotno jako w dupie indyczej.

 

-Synek?! – półszeptem wpierw zawołał, potem głośniej powtórzył raz i drugi, aż z wnętrza dało się tętent kopyt słyszeć. Głośniej i głośniej. Wreszcie z ciemności wyłonił się on – byk od ziemi, chłopak od pasa w górę. Potężny kłąb, wsparty na czterech zakończonych wielkimi kopytami nogach, zdawał się mieć zupełnie inną naturę, niż wyrastający zeń, nacechowany spokojem, męski tułów. Wierzgał, skakał, nie mogąc miejsca ni na chwilę zagrzać. Twarz "Synka" była zaś bez wyrazu, martwa prawie. Krowimi oczami na Ksymiarza jeno łypała spod gęstwiny skołtunionych włosów.

 

– Czego chceta, ojciec?! – zapytał dziwoląg. – Dawnośta tu nie przyłaziły!

 

– Cicho bądź! – nerwowo obejrzał się Ksymiarz. – I ojcem mnie nie zwij, bo kto usłyszy jeszcze!

 

– A coooo? – Kamienne dotąd oblicze wykrzywiło się w uśmiechu. – Boita się, że was matka do ołtarza zaciągnie?! Nie bójta się, ona dawno z pyrami i kapustą zjedzona.

 

– Bluźnisz – Ksymiarz przeżegnał się odruchowo, jakby słowa "Synka" prawdą nie były. Zaniechać postanowił jednak dysputy na rodzinne tematy, bo przecie nie po to do jaskini przyszedł. – Pomocy potrzebuję.

 

"Synka" na tyle zaskoczyło, że rodziciel o pomoc się zwraca, że aż kopyta tańcować na chwilę przestały, a i o prawieniu złośliwości zapomniał.

 

– Pomocy potrzebujeta? A niby w czym taki krowulec jak ja może wam pomóc?

 

– A i pomocy takiej, żeby wieś we wsi została, zamiast po lasach poszukiwania snuć. – Obrzydzenie ukrywając, po kłębie bykoczłeka pogłaskał, na czułość się siląc. – Bo jeszcze ciebie synku odnajdą i skrzywdzą.

 

– Ha haaa! A niech odnajdują! Już ja im pokażę, gdzie tu bagna najgłębsze!

 

– A i po co to, synuś? Przyjdą jedni, drudzy, następni… Kamienie oni mają, sierpy, cepy. Ubiją w końcu jak psa, tylko ścierwo zostanie… A i to robaki zeżrą.

 

– Ojciec jak ksiądz prawita, a ja może i wolę żywota młodo dokonać, niż w tym Chuju Diabelskim do starości kopytami wierzgać. – Zamyślił się, jakby nad losem swym rozważania snując. – A jaki wy interes w tym macie? – zapytał po chwili. – Bo miłością ojcowską mnie nie omamita.

 

– A bo i księdzem tu jestem. Co to za ksiądz, któremu wioskę wampiurze i diabły wyrzynają? Na wygnanie w końcu mi przyjdzie. Już dziś ludzie miast w kościele przesiadywać, w czosnek chałupy zbroją. Gusła odprawiają. Tak to jest, kiedy chłop we wsi najbogatszy drugiego już syna traci.

 

– Byśta krów nie macali – przerwał stanowczym tonem – to by ni pierwszego, ni drugiego nie tracił!

 

– To i o to chodzi, synciu – kontynuował, nie zważywszy na obrazę. – Czego cofnąć nie potrafię, nie cofnę. Ale po co nam ofiary nowe? Jak Bakę Mastucha ubije, to i gospodarstwo na pół wsi bez nadzoru zmarnieje. A i połowa parobków na żebraninę pod kościół pójdzie, bo i kto im robotę da?

 

– To tu was, ojciec, boli… – roześmiał się pół byk pół człek. – Miast na tacę wam dawać, parobkom się jałmużna trafi.

 

– A i nic się nie trafi! – Ksymiarz wrzasnął, zapominając o dyskrecji. – Wieś na zmarnowanie pójdzie. Chłopy po lasach Czesława i Mastuchy szukać będą, a co który wlezie, to i nie wróci! Baby same zostaną, a z nich nijakiego pożytku nie ma.

 

– No, dla ciebie ojciec raczej nie. – Uśmiech cyniczny na oblicze powrócił. – Rację jednakowoż macie – rzekł, bo i prawdą było, że jak chłopstwo po lesie zacznie złego szukać, to i koło Czarciego Przyrodzenia kręcić się będzie. Jedynym zaś orężem, w jaki krowiego syna natura obdarzyła, kopyta były. Gdzie tymczasem z kopytami na cepy, kamienie, kosy i ludzką wściekłość? Wprawdzie życie bykoczłek prowadził tu podłe, ale następnego wszak nikt mu dać nie zamierzał.– Czego zatem ojciec chceta? – zapytał już bez złości ni drwiny. – Jak moja pomoc ma wyglądać?

 

Oblicze Ksymiarza stężało w powadze.

 

– Syna bakowego mi trza! Żyje on?

 

– Żyje zapewne – odrzekł pierworodny. – Jeno sądzę, że uszczerbku poważnego na zdrowiu doznał, bom widział, jak pustelnik go do kniei ciągnął. Jak nic gicze poobcinał i zeżarł.

 

– Tedy nie żyje! – kapłan głos uniósł.

 

– Żyje, ojciec – uspokajająco uciął mieszaniec. – Dziadyga rany zielskiem okłada, żeby gangrena się nie wdała, tedy ofiara nie umiera i mięso dłużej świeże. Ino – przez chwilę myśli we łbie układał – czy nie lepiej żeby on nie żył? Toć jak go tak okaleczonego do wsi oddamy, to wtedy się dopiero batalija zacznie.

 

– Racja – przytaknął Ksymiarz w zadumie, najwyraźniej inszego sposobu szukając. – On już martwy – rzekł wreszcie. – Tedy trupa Czesława nam trza! Dla równowagi! Inaczej złego nie unikniem.

 

Zadumał się bykoczłek, aż kopyta równomierny rytm o skałę wystukiwać zaczęły. Wreszcie łeb uniósł i rzekł:

 

– Idźta ociec do domu, a mnie czarną robotę zostawcie. Wiem co zrobić.

 

*

 

Nim pierwszy kogut zapiał, już oka zmrużonego we wsi nie uświadczono. Wszyscy na równych nogach byli. Krzyk bowiem tak przeraźliwy, tak pełen żałości i bólu ojcowskiego ciszę rozdarł, że i martwego by obudził. Zaraz potem, nieszczęsnego Bakę, trzymającego w ramionach to, co z syna zostało, tłum niemały otaczał. Z każdą chwilą nowych gapiów przybywało.

 

– Kto ci to zrobił, synku? – pytał, a łzy gorzkie wpadały mu do ust. – Zabiję, spalę, na pal nadzieję!

 

Chwilę później zaś rozpacz nie pozwalała mu słowa z gardła wydusić.

 

– Żyw on? – zapytała Mordołową Jarmucha, która właśnie do gapiów się przyłączyła.

 

– No pono oczyma przewraca i dycha, ale czy to długo jeszcze? Kto to widział, tak bez rąk i nóg?!

 

– On już martwy, choć oddycha i serce ma bijące – rzekła Horała, stojąca za napierającymi gapiami.

 

– Kapłana! – dał się słyszeć krzyk Baki, któremu pomność wróciła. Wszak syna namaścić trzeba przed ostatnią podróżą. – Ksymiarza wołać!

 

Tedy kilku chłopa ruszyło ku kościołowi. Szukać długo jednak nie musieli, bo Ksymiarz, krzykami wiedziony, pędził już ku Baczynej chałupie.

 

– Przepuśćcie mnie! – wrzasnął, gdy zwartą rzeszę chłopstwa otaczającego ludzkie nieszczęście zobaczył. – Do potrzebującego muszę!

 

Dostał się wreszcie, a gdy ujrzał okaleczonego Cyryla, jak ściana blady się zrobił. Drżącą ręką znak krzyża w powietrzu nakreślił, na odwagę się zebrał, z sakwy święty olej dobył i podszedł, by umierającego namaścić. Czoła i dłoni dotknął, słowa rytualne wypowiadając: "Niechaj przez dotyk ten święty i olej święcony, Pan grzechy zdejmie z twego umęczonego ciała i do królestwa swego zabierze na ucztę wieczną, dziecko". Spoglądał tylko Cyryl, łza na policzek spłynęła, ustami białymi poruszyć jeszcze usiłował, lecz na nic trud. Wzrok na zrozpaczonego ojca zwrócił, a oczy stały się szkliste i z każdą chwilą bardziej pozbawione wyrazu. Chłopięce serce zabiło po raz ostatni.

 

*

 

– Słyszałeś to? – Dziad nerwowo obejrzał się za siebie. – Jakiś szelest żem usłyszał.

 

– We łbie wam, Gnojosmrodzie, szeleści – warknął Czesław. – Wracajmy lepiej, bo jeszcze jaki trop znajdą i za nami pogoń wypuszczą.

 

– A teraz? Słuchajże!

 

Zatrzymali się. Przez chwilę nasłuchiwali i rozglądali się wokół. Rzeczywiście, krzaki tuż obok drgnęły. Chwilę później dźwięk trzaskającej gałązki, jakby na nią kto nastąpił, dał się usłyszeć. Zaraz potem stukania jakieś, jakby kopyta konia spłoszonego. Spojrzeli na siebie wymownie. Czesław tylko kij uniósł, a Gnojosmród kamień, co mu się nadarzył. Tak uzbrojeni, czujnie wyczekiwali następnego sygnału.

 

– Nie bijta – dobiegł cichy głos. – Przyjacielem jestem.

 

– Tedy pokaż się – warknął Gnojosmród – miast po krzakach skrywać!

 

Rozmówca wysunął głowę. Ślepia miał dziwnie wielkie, kłaki na łbie posklejane, jakby od niemowlęcia wody nie widziały. Obaj przez chwilę wpatrywali się w zdumieniu, zjawisko pojąć usiłując. A i długo głowić się nie musieli, bo to, co chwilę później z chaszczy się wyłoniło, nijakich wątpliwości co do pochodzenia nie zostawiało.

 

– W imię Ojca i Syna. – Czesław znak krzyża w powietrzu nakreślił.

 

– A ty tu czego?! – wrzasnął dziad i kamieniem w głowę rozmówcy cisnął. Oręż wyślizgnął się jednak z dłoni i lekko tylko ofiarę drasnął, niewielkie skaleczenie czyniąc. – Pójdziesz do swoich jaskiń, krowulcu! Nie chodź za nami, bo na pół przetnę, górę psom rzucę a dół nad ogniem upiekę!

 

– Kiedy to… – Czesław nie potrafił zdumienia pohamować.

 

– Taaaaaa. – Dziad splunął z pogardą. – Miłowania owoc. Tego samego miłowania, przez które z rogami na łbie łazisz.

 

Bykoczłek głową potrząsnął, by ból otrzymanego ciosu uśmierzyć, a że przez dłuższy czas od podskoków i wierzgań musiał się powstrzymywać (co i też wychodziło mu mizernie), teraz upust naturze swych dolnych partii dać musiał. Kopytami kopał, jakby jałowicę ujrzał. Korpus zaś, z kłębu wyrastający, majestat zachować usiłował.

 

– Kiedy pomóc wam chcę! – rzekł. – Z dobrej woli żem za wami przyszedł.

 

– Z dobrej woli, rzeczesz – żachnął się starzec. – Tedy dowiedz się, że z twojej winy ten tu oto młodzieniec mało życia nie stracił. A i takoż przez ciebie niemotą go okrzyknięto.

 

– Z mojej?! – wzdrygnął się krowulec, że aż ogonem nerwowo w grzbiet się trzepnął, jakby od much oganiając.– A czymże ja tu winny? Sam ofiarą ojcowskiej chuci jestem. – Tu na Czesława spojrzał. – Tyś niemotą okrzyknięty, boś rogi skrywać musiał, co ci je na łbie ociec wyczarował. A co ja rzec mam? – Spojrzał pytająco wielkimi, ciemnymi oczyma, po czym głowę odwrócił, wzrok na grzbiecie zawieszając. – Tego wszak pod czapką nie schowam…

 

– Rację ma! – rzekł Czesław. – Taka sama to ofiara jak i ja.

 

Dziad to na jednego, to na drugiego spoglądał.

 

– Tedy czego chcesz – zapytał wreszcie. – Jak nam pomóc zamierzasz?

 

Jako, że w pewnej odległości stał, bykoczłek do rozmówców się zbliżył, tak, że wyraźnie smród krowiego łajna czuć się dało.

 

– Słuchajta tedy. Życie me tyle warte, co tego byka, którym do pasa mnie Pan stworzył. Mało go już zostało i podłe ono, że tylko siąść i zapłakać. Do stracenia tedy niewiele mam, a zyskać mogę spędzenie ostatnich lat swych jak człek – między ludźmi.

 

– W jaki to niby sposób?! – rzucił Gnojosmród, nieufnym wzrokiem go mierząc. – Że niby ludzie cię do wsi przyjmą i jak swego do chałupy zaproszą?

 

– A niech i nie do chałupy, ale choćby i gdzie u kogo na podwórzu przycupnę, byle już w tej samotności nie tkwić. Ze skałami głuchymi dysput nie toczyć.

 

– Kiedyś ty dla nich – wtrącił Czesław – pomiotem diabła najgorszym. Wiedźmy chorym dziełem. Ubiją cię, kiedy tylko się we wsi pokażesz.

 

– Tedy taki i mój plan! – Głową pokręcił zniecierpliwiony, że rozmówcy myśli wyłuszczyć mu nie pozwalają. – Widziałem dni temu kilka – tu na dziada spojrzał – jakeś Bakowego syna złapał. To było wtedy, kiedy na tego tu – wzrok na Czesława przeniósł – polowanie chłopi robili.

 

– Jakeś nawet co widział, to lepiej zapomnij od razu! – żachnął się Gnojosmród.

 

Bykoczłek jednak przerwać sobie nie pozwolił.

 

– … A dziś o świcie, to co z niego zostało, żeśta do wioski na legowisku z powiązanych gałęzi ciągnęli. Tedy pewnie w niedzielę pogrzebu wyczekiwać trza. Prawda to?

 

– Rzekę ci, krowi synu, nie mieszaj się do tego! – Dziad pięść w złowrogim geście uniósł.

 

– Niech mówi dalej! – Czesław dłoń na jego piersi oparł, by od ataku odwieść. Po czym do Bykoczłeka się zwrócił. – A jeśli nawet tak, to co tobie z tego?

 

– A to, że chcę na ten pogrzeb pójść i świątobliwego ojca zdemaskować! A wieta wy, co będzie, jak się ludziska dowiedzą, żem nie Mastuchy dziełem, a księdza szanowanego… Tedy to on diabulcem okrzyknięty zostanie! Zdaje się, wy też tego chceta, co?

 

Słuchacze osłupieli. Cisza zapadła, że tylko bzyczenie komara, dalekie stukanie dzięcioła i ptasie świergoty słyszeć się dało. Wreszcie Gnojosmród milczenie przerwał.

 

– Toś chyba tą dolną połową ów szczwany plan wymyślił! – zaśmiał się, wyobraziwszy sobie krowulca w pogrzebowym orszaku. – Toć ino cię wypatrzą, a zaraz kijami i cepami okładać zaczną.

 

– Tedy powiedz, jakie to niby żałobniki z kijami i cepami na pogrzeb chodzą?

 

– Kamienie się zawsze znajdą – uciął Czesław. – Na pewną śmierć pójdziesz.

 

-A ty, jakeś mnie przed chwilą obaczył – nie poddawał się bykoczłek – toś się za kamieniem rozglądał? Ot, jak wryty stałeś i jakby nie ten dziadyga półślepy, stałbyś tak jeszcze ze dwa pacierze. Wszak aż tyle mi nie potrzeba, by na Ksymiarza wzrokiem wskazać i rzec, że on ojcem mym jest, a matką krowa mastusza. A jako dowód – tu dłoń lewą, wnętrzem ku wzrokowi towarzyszy uniósł – szósty palec pokazać.

 

– Rzeczywiście… – Czesław oczy wybałuszył i usta w zadziwieniu otworzył, czym po raz pierwszy w życiu do podobnych mu statusem niemot z innych wiosek się upodobnił. – Ksymiarz też sześć palców ma.

 

W istocie tak było. Wszak na nauki kapłańskie do sąsiedniej osady Ksymiarza w dzieciństwie posłano, gdyż uznano, że od bogów (jako, że w tamtych czasach jeszcze w bóstw wiele wierzono) darem był ów nadmiarowy palec.

 

– Tedy już sam nie wiem – rzekł Gnojosmród – co sądzić o tym wszystkim.

 

Czesław tylko głowy skinieniem przytaknął.

 

– A na co ci tedy nasza kompania? – zapytał, trzeźwość myślenia odzyskawszy.

 

Krowulec jeno w czoło się postukał, na znak, że odpowiedź na pytanie jest dziecinnie prosta.

 

– Tedy jak myślita? Jak do wsi wejdę, kiedy kopyciskami wciąż wywijam i rumor robię, że choćby i przed wami nijak ukryć się nie mogłem? Wyjątkowo ruchawy ten byk, którym w połowie jestem. Na miejscu minuty nie ustoi, kopytami wierzga, ogonem wymachuje. – Jakby na potwierdzenie potężnie pacnął się po plecach. – A wy zwinne, sprytne… Baczynego syna pod samą chałupę zawlekliśta, a i nikt się nie poznał.– Toć on rąk i nóg nie miał, to i co za kłopot? – przerwał Gnojosmród. – Chesz, żeby Twoje kopyta odrąbać?

 

– Nieeeeeee… – zaprzeczył. – Ani się ważta. – Tu gębę w uśmiechu wykrzywił i palcami po ojcowsku pogroził, co wyraźnie dziadowi do gustu nie przypadło, bo o krok do przodu postąpił. Czesław jednak za bark go ujął, by zbędnym przepychankom zapobiec. – Ino mi je zwiążta – kontynuował, nie przejmując się zaciekłością rozmówcy. – Szmatami przykryjta, na te wasze sanie połóżta i dawaj, kulig urządzać! Aż do samego cmentarza! W nocy kryjówkę znajdziemy, tak by nas nikt nie widział, a kiedy ociec zaczną mowy kościelne wygłaszać, uwolnijcie… Reszta do mnie należy.

Koniec

Komentarze

No i co tu napisać? Zoofilia na wesoło?

Nie mogę. Jak to było?" ciemno i wilgotno jak w dupie indyczej" Do teraz nie mogę się powstrzymac od śmiechu. Juz wiem dlaczego Suzuki cię poleciła. To zdecydowanie jej klimaty.

Taki już rubaszny klimat tej opowiastki :) Cieszę się, że Cię rozbawiłem, mam nadzieję że zakończenie nie zepsuje dobrego wrażenia. 

Nowa Fantastyka