- Opowiadanie: Lavekall - Krawędź - cz II - Rozdział I.

Krawędź - cz II - Rozdział I.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krawędź - cz II - Rozdział I.

Rozdział I

Uderzenie pioruna rozświetliło pochmurne niebo. W Aviev dochodziła północ. Jedynym budynkiem, w którym jeszcze nie zgaszono lamp, była karczma „Najemna Przystań", w zachodniej części mieściny. Muzyka, grana przez dwójkę bardów na wielostrunowych instrumentach, zagłuszana była co jakiś czas potężnym grzmotem. Nikt nie kwapił się, by opuścić ciepły kąt, więc w środku było już dość ciasno. Karczmarki uwijały się jak w ukropie – przy tak paskudnej pogodzie najlepszym rozwiązaniem zostawało się napić.

Deszcz dudnił o dach, wybijając szalony rytm. Lothar siedział przy ścianie, wzdychając i popijając z kufla na zmianę. Miał wyjść już ponad dwie godziny temu, jednak do domu miał spory kawałek czasu, a nie chciał zakończyć dnia trzęsąc się z zimna.

Jego wysoki wzrost nie rzucał się tak bardzo w oczy, gdy siedział przygarbiony przy stoliku. Naprzeciw niego, zapewne z braku innych wolnych miejsc, siadł jakiś wyjątkowo rozmowny młodzian, który raz za razem próbował nawiązać z nim kontakt. Mówił, żartował, wznosił toasty, pytał – na nic jednak zdały się jego wysiłki. Zapatrzony w ścianę Lothar nie zdradzał choćby krzty zainteresowania.

Przestało padać.

Lothar nie był do końca przekonany, dlaczego udał się do karczmy. Dawniej nienawidził takich miejsc, starał się ich unikać, czym wyróżniał się na tle populacji. Być może było to spowodowane chęcią odpoczynku, może miał nadzieję, że udzieli mu się pozytywny nastrój a może najzwyczajniej w świecie chciał skosztować miodu pitnego, tak popularnego w tych stronach.

Uśmiech nie zawitał na jego ustach nawet na widok wtaczających się do środka jego towarzyszy broni. Od dawna nie miał od nich żadnych wieści i pogodził się już z ich odejściem. Nostalgia roztaczała się nad nim i emanowała z jego persony, jednak nie przeszkadzało to kolejnym osobom przysiadać się do jego stolika i próbować nawiązać z nim dialog.

– Banda idiotów – mruknął sam do siebie, jakby chciał odseparować się jeszcze bardziej. Wstał od stolika, zasuwając za sobą krzesło, podszedł do baru rzucając nań monetą i opuścił tawernę.

Lothar ruszył przed siebie, nie dbając o cel podróży. Miasto zdawało się być wymarłe, poza jedynym wyjątkiem, który właśnie opuścił.

Zajęło trochę czasu, nim ustalił prawidłowy kierunek marszu. Stawiał szybkie kroki po mokrym kamieniu. Chmury na niebie zdawały się oddalać, co stwierdził, widząc zarys księżyca. Ten wieczór wydawał się być wyjątkowo spokojny – żadnych awantur na ulicach, żadnego rozlewu krwi za bramami (a przynajmniej nie było mu o niczym takim wiadomo). Mimo to, przyzwyczajony do niespodzianek, miał krótki miecz przypięty do pasa niemal zawsze. Nie inaczej było tym razem. Nie była to jednak przesadna ostrożność – każdy stosował podobne środki. Nigdy przecież nie wiadomo, kto może czaić się za rogiem.

Nawet nie zauważył, kiedy trafił pod chatę. Gdy przekroczył jej próg, zdał sobie sprawę, że jego jedynym marzeniem i celem jest ciepłe łóżko.

 

Ranek przyszedł szybciej, niż Lothar się spodziewał. Było to zapewne spowodowane wydarzeniami zeszłej nocy i tym, że do domu dotarł niedługo przed świtem. Wtem rozległo się pukanie do drzwi.

– Kogo, do czorta, niesie o takiej godzinie? – rzekł dostatecznie głośno, by niespodziewany gość mógł to usłyszeć.

– Witaj. Nie mogłeś mnie zwyczajnie wpuścić? – spytał podirytowany i znajdujący się już w mieszkaniu mężczyzna.

– A… to ty. Wybacz, mało spałem tej nocy. Siadaj, proszę.

– Nie zastanę tu długo. Chcę ci tylko powiedzieć, że wzywają cię strażnicy miejscy. Podobno znaleźli w okolicy jakieś trupy.

– Dziękuję za informację. Przekaż, że stawię się jeszcze przed południem. – Lothar odesłał miejskiego posłańca, który pełnił tę funkcję już od wielu lat.

Gdy został już sam w domu, westchnął ciężko i oparł się o drzwi. Wiedział, jak kończą się spotkania ze strażą miejską. Nie należało to do najprzyjemniejszych doświadczeń. W zwyczaju było traktowanie każdej osoby jak potencjalnego przestępcę i nie próbowano nawet tego ukrywać. W tej części kraju, świeżo po wojnach domowych władcy nie mieli jeszcze tak ugruntowanych pozycji, toteż często zdarzało się, iż to straż trzymała rygor.

Przemył twarz zimną wodą, by chociaż trochę się rozbudzić.

Wciągając na siebie wczorajsze ubranie, spojrzał jeszcze ukradkiem przez niewielkie okno w izdebce. Trupy? Chyba za wcześnie pochwaliłem wczorajszą noc… – przeleciało mu w myślach.

Rześkie powietrze pomogło mu odzyskać pełnię świadomości. Posterunek straży był przy każdej z bram; wyruszył więc na wschód. Po kilku minutach wolnego spaceru dotarł pod drewnianą budę. Gdyby nie wiedział, że właśnie tym nazywa się siedzibę straży, nigdy w życiu by o tym nie pomyślał. Budynek z zewnątrz wyglądał, jakby miał zaraz się zawalić, był mały, niepraktyczny i nie rzucał się w oczy.

Ostrożnie uchylił przeżarte przez korniki drzwi – w środku stał zaledwie jeden strażnik. Na dźwięk skrzypiących zawiasów momentalnie odwrócił się, kierując grot włóczni trzymanej w dłoniach w serce Lothara.

– Na dół. Szef ma z tobą do pogadania – rzekł ochryple, opuszczając broń.

– Na dół? – rzekł, nie udając zaskoczenia. Był już kilka razy w tym baraku, ale nie miał pojęcia, że jest tu dolna zabudowa.

Wyraźnie poirytowany strażnik uderzył drzewcem w podłogę. Ledwo wisząca klapa opadła z hukiem, odsłaniając wąskie schody.

Lothar z zainteresowaniem oglądał wątłe przejście. Jego szerokość była nie większa, żeby mogły się w nim minąć dwie szczupłe osoby. Ostrożnie, z pewną niechęcią postawił pierwszy krok i zniknął wkrótce z pola widzenia strażnika. Wtedy klapa opadła i nastała przerażająca ciemność.

Przytrzymał się niestabilnej ściany i pokonał ostatnie kilka stopni. Wtem jego oczom ukazała się komnata trzy, może cztery razy większa niż pomieszczenie na górze. Oświetlona była przez kilka świec. Dostrzegł sylwetki sześciu osób – dwie zajmowały jedyne krzesła, reszta stała opierając się o ściany. Dotarł do niego zapach dymu z palonej fajki. Przy następnym kroku stuknął mocniej w ziemię, by zaakcentować swoją obecność, jednak nie było to konieczne. Oczy wszystkich zgromadzonych wlepiały się w jego stronę od kiedy tylko zatrzasnęło się wieko.

– Witaj, Lotharze. Czekaliśmy na ciebie. Na dobry początek, odrzuć proszę miecz na bok, nie lubię rozmawiać z uzbrojonymi ludźmi. Są… nieobliczalni – stojący najbliżej niego mężczyzna w pełnym rynsztunku strażnika wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.

Z pewną dozą niepewności Lothar odpiął broń od pasa i położył go ostrożnie na ziemi. Nie uśmiechało mu się tego robić, ale czemu miałby się bać? To nie on był przecież mordercą.

– Ten sztylet z cholewy buta także, jeśli łaska.

Cholera… skąd wiedział?

– Siadaj, proszę.

Nie zabrzmiało to jak prośba. Kropla potu spłynęła jego skronią. Jego rozmówca chyba to dostrzegł, gdyż wyszczerzył zęby raz jeszcze. Lothar zajął miejsce.

– Wiesz, po co cię tu sprowadziłem?

Pokiwał przecząco głową. Mężczyzna nie wyglądał na zbitego z tropu.

– Zastanawiające, że nic ci nie wiadomo. Widziano cię, kiedy przechodziłeś może dwa jardy od zwłok płatnerza, zamordowanego brutalnie zeszłej nocy, a ty nic nie wiesz? Ciekawe, ciekawe…

Dwa jardy? Co on pieprzy?! Nie mogłem nie zauważyć!

– Interesującym jest też fakt, że niecałe sto jardów dalej nie dostrzegłeś kolejnego trupa – tym razem wieśniaka, ostentacyjnie pozbawionego głowy. Co intrygujące, ta potoczyła się niemal na sam środek drogi. Dalej nie wiesz, o co chodzi?

Lothar nie miał pojęcia co miał na myśli strażnik. Gdyby rzeczywiście przechodził obok trupów, wiedziałby to! Przecież nie jest ślepy…

– Byłem pijany. Może to wpłynęło na mój osąd. Wracałem późną nocą z karczmy… Nie wiem, dlaczego nie zauważyłem… tego, o czym waść mówisz.

– Nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu. Trupów, zwłok, nieboszczyków. Sądzę, że nawet będąc zamroczonym przez alkohol, zauważyłbym leżące obok mnie ciała. Wiesz, w dzisiejszych czasach nierzadko widzi się trupa, więc chyba łatwo go rozpoznać. Tak samo w dzisiejszych czasach mało kto wraca bezpiecznie po swoich wędrówkach. Zazwyczaj nikt się zaginionymi nie przejmuje, mam rację?

Lothar poczuł, jak żołądek skacze mu do gardła.

– Wiem, jak to może wyglądać, ale to nie ja ich zabiłem. Dziś z rana byłem zaskoczony, kiedy o tym usłyszałem.

– Wiem, że to nie ty. Gdybym to ciebie podejrzewał, nie wysłałbym po ciebie posłańca, idioto – rzucił pogardliwie – ale lepiej dla ciebie, jeśli przypomnisz sobie wczorajszy „spacer".

Ktoś za nim chrząknął głośno. Podpierający dotychczas ścianę pozostali trzej mości panowie stanęli za Lotharem, który nerwowo raz po raz przełykał ślinę. Dym z fajki unosił się teraz nad jego sięgającymi ramion prostymi włosami.

– Zrelacjonujesz nam łaskawie swój wczorajszy wieczór? Nie chciałbym, żeby stała ci się krzywda, a wiesz, wypadki przy pracy czasem się zdarzają – znów wyszczerzył zęby.

– Wyszedłem z karczmy. Zaraz po tym jak przestał padać deszcz. Poszedłem w stronę domu. Dotarłem tam może godzinę później, nie dłużej – po każdym zdaniu nerwowo wciągał powietrze, jak gdyby miało mu go zabraknąć. – Szedłem, patrząc się przed siebie. Pamiętam, że w głowie układałem jakąś krótką melodię, jednakże z rana już jej nie potrafiłem zanucić. Raz czy dwa potknąłem się o nierówny bruk, zakląłem wtedy zapewnie dość głośno, ale nie widziałem NICZEGO. Ani jednej żywej duszy wokół mnie.

– No, akurat to, że żywej nie, to zdołaliśmy ustalić – prychnął wartownik.

Lothar miał ochotę odgryźć się, ale wiedział, że nie wyjdzie mu to na dobre. Siedział więc i milczał, skupiając wzrok na świecy. Zmrużył oczy. Jak on mógł to przeoczyć!

– Dobra, jesteś wolny. Przynajmniej na teraz. Jazda, ruszaj się, bo zmienię zdanie! – rzucił obie klingi w kierunku przesłuchiwanego. – Spodziewaj się nas.

Ostrożnie ruszył na górę, uważając, by nie zahaczyć głową o sufit. Zanim dotarł na górę, klapa opadła od kolejnego uderzenia drzewcem. Jej końcówka nabiłaby mu niemałego guza, zdołał jednak się schylić.

Wyszedł z posterunku, cały roztrzęsiony. Nie był jakiś wyjątkowo słaby psychicznie, ale czuł się jak po kilkugodzinnym seansie tortur. Z niemałą ulgą spojrzał na słońce i ruszył powoli w stronę karczmy. Czuł, że nie wytrzyma tego dnia na trzeźwo.

 

 

//autorska notka: brak nawiązania do prologu związany jest z faktem, iż zamierzam to opowiadanie rozbudować na nieco dłuższą historię, toteż odkładam to nieco w czasie.

Koniec

Komentarze

Na początku muszę zaznaczyć, że ta część jest o wiele lepsza - według mnie - od poprzedniej.
Miejscami zdarzają się drobne niedopatrzenia (brak przecinków, powtórzenia, itp.), jednak czytało się znacznie przyjemniej od prologu. Jedyne co mnie gryzło, to:
- "Miał wyjść już ponad dwie godziny temu(...)" - jakoś nie pasuje mi tak precyzyjnie określony czas. Skąd wiedział, że dokładnie tyle, miał zegarek na ręku? A druga rzecz, to:
"(...)tego, o czym pan mówi." - ten "pan" jest taki strasznie... nieklimatyczny. ;P

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Nowa Fantastyka