
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Oto kolejne, czwarte jak mi się zdaje, opowiadanie o przygodach Razbiesta. Dla tych, którzy nie czytali poprzednich: nie obawiajcie się. Każda z historii jest tworem dostatecznie autonomicznym, byś zorientował się, drogi Czytelniku, o zawiłościach świata przedstawionego.
A teraz, bez dalszych zbędnych wyjaśnień, kolejna porcja przygód młodego weluna, Razbiesta.
Razbiest zatrzymał swego rumaka, Babiekę, by przyjrzeć się murom miasta. Nabrał powietrza w płuca, odetchnął.
– Nareszcie w domu. Akant, miasto okazji, stolica świata. Spójrz na te mury, spójrz na tę bramę. Piękne, nieprawdaż?
Michaił mruknął coś niechętnie pod nosem, ale Razbiest się nie poddał.
– Wiesz, mam zamiar przez najbliższe dwa dni całkowicie nic nie robić. Nuda i stagnacja. Jak tylko wjadę do miasta całkowicie oddam się lenistwu i tak będzie do następnej misji, która zapewne szybko nie nadejdzie.
Kapłan nadal nie odpowiadał, spoglądał tylko tępym wzrokiem w bliżej nieokreślonym kierunku. Welun westchnął. Od kiedy opuścili wioskę i zamczysko Hellkridów, Michaił niechętnie się odzywał i nie chciał mówić o tym, co tam zaszło. Razbiest zmuszał się do rozmów z przyjacielem, próbując wyciągnąć go z otępienia, na próżno. Brakowało mu już pomysłów do konwersacji. Chwytał się każdej drobnostki nie wartej napomknięcia, ale kapłan jak był, tak pozostał bierny dla świata.
Ruszyli w stronę głównej bramy. Na zachodzie, za paroma dębami porastającymi okolice, dojrzał zbitek płacht i prowizorycznych namiotów. Uchodźcy z Federacji Ras nie mieli teraz łatwego życia. Przedstawiciele Republik Północy od paru miesięcy debatowali nad ich losem, plotki głosiły, że trwają obustronne rozmowy z Federacją pod mediacją Zakonu Światła i rady regencyjnej Akantu nad ich losem. Póki co mieli te brudne namioty i przysługujące im dzienne racje żywnościowe.
– Znam świetny zajazd, zwie się „Pod workiem gwoździ" i podają tam najlepszy bigos, jaki można tylko sobie wyobrazić.
Michaił pokiwał głową, spojrzał tępym wzrokiem na strażników, pełniących wartę u wrót bramy.
– Nie mówiąc już o wódce – kontynuował Razbiest i w końcu dostrzegł coś w zmianie pozy kapłana. Jakby się wyprostował, jakby ciężar spoczywający na jego barkach zelżał. – Tak, najlepsza wódka po tej stronie świata. Sobacza jucha, ja stawiam.
– Nie musisz przypadkiem zgłosić się do zdania raportu? – to nie były pierwsze słowa wypowiedziane przez kapłana od rozpoczęcia ich podróży do Akantu, ale pierwszy raz zostały wypowiedziane donośnie i w miarę pewnie, a nie wymruczane spod nosa. A to był dobry znak, że przyjaciel zaczyna wychodzić z apatii.
– Raport nie zając. I tak nie wiedzą, że wróciłem, a regulaminu nikt nie traktuje dosłownie. Jeden dzień ich nie zbawi. Teraz w prawo. Akant to piękne miasto, ale ma trochę zbyt kręte uliczki. Znowu w prawo. Szczególnie w tej jego części. Tak, w prawo.
Zajazd „Pod workiem gwoździ" był stosunkowo tani, a bigos naprawdę był niczego sobie. Kończyli już pierwsze pół dzbana samogonu, gdy Michaił zaczął mówić. Mówił o przysiędze, o lojalności, o dobru i złu mieszkających w ludziach, o tym, że przekroczył granicę, której żaden człowiek nie powinien przekroczyć. Razbiest słuchał przyjaciela, pozwalał mu wyrzucić z siebie cały mrok, jaki zaległ mu na sercu. Alkohol był lekarzem dusz, najlepszym terapeutą. Jeśli Michaił jutro rano stwierdzi, że problem nie zniknął, to faktycznie mieli się czym martwić.
Welun kiwnął palcem na tęgą karczmarkę i poprosił o dodatkowe pół bochna chleba.
– Oczywiście, kochaneczku. Wódeczki też dolać?
– Dolej, dobra duszyczko. Bądź również łaskawa – zamknął usta by zagłuszyć w sobie beknięcie – bądź tak łaskawa i pociesz mego strudzonego kompana.
Była ładna z twarzy, ale tęga i dla weluna nieatrakcyjna. Usiadła obok Michaiła i objęła go ramieniem. Ku zdumieniu Razbiesta kapłan nachylił się i, wtuliwszy w jej imponujący biust, zaczął szlochać.
– No już, już kochaneczku. – Karczmarka cierpliwie głaskała Michaiła po łysym placku na czubku głowy. – Ja was chłopy znam, po paru głębszych niczym się nie różnicie od małego pacholęcia, co drzazgę sobie wbił. Beczycie z byle powodu. Mój świętej pamięci małżonek taki sam był.
– He… ej. – zagadał przechodzący obok ich stolika pijaczyna. – A mnie kochaniutka też tak przytulisz? Hę?
– A jużci chciałby! Obibok i nierób co łopaty w życiu w ręku nie miał. To jest kapłan, a kapłanom specjalne względy się należą. O! – a gdy pijaczyna odchodził już rzucając pod nosem niezrozumiałe obelgi, dodała: – Sobacka jucha.
Na noc wynajęli pokój w karczmie, zbyt zmęczeni podróżą, by utrzymać się na nogach. Z tego co Razbiest pamiętał karczmarka nosiła imię Elai Tregor-Balicka. Zajęła się koniem weluna oraz mułem Michaiła.
Nie pamiętał, kiedy zasnął.
Nie pamiętał, kiedy zasnął, ale kaca po przebudzeniu miał zapamiętać długo, do otwarcia kolejnej flaszy.
Nie od razu zorientował się, że Michaił zniknął. Przeszukał pokój, ale po kapłanie i jego tobołkach nie było śladu. Zszedł na dół, do pustej o tej porze karczmy i odnalazł wzrokiem tęgą karczmarkę.
– Nie widziałaś może…
– Szymona? Tak, z samego rana przeniósł się do komnaty, którą czasem wynajmuję, w moim prywatnym domostwie.
Razbiest nie od razu skojarzył o kim mowa, pomyślał za to, że karczmarka jest chyba nie w pełni rozumu, ale w końcu umęczony umysł sobie przypomniał. Michaił, przed otrzymaniem święceń kapłańskich, nazywał się Szymon O'Malley.
– Jest bezpieczny?
Karczmarka roześmiała się. Jak brzmiało jej przeklęte imię? Eliza? Eliza Traugut-Cośtam? Z pewnością miała podwójne nazwisko.
– Pewnie kochaniutki, że jest bezpieczny jak jedynak u mamuśki. A teraz zmykaj, ponoć masz dużo sprawunków. Miał bolesny mętlik w głowie ale wyszedł bez oporu. Poranne słońce poraziło go nieprzyjemnym blaskiem, odgłosy miasta naparły na obolałą głowę. Przeklął zakonnych magów genowych za nieumiejętne przystosowanie jego organizmu do potrzeb środowiska. Bo jak mógł wypełniać powierzone zadania z taką przyswajalnością alkoholu? To absurdalnie niewykonalne!
Skierował swe kroki w stronę głównej kapituły Zakonu Światła, po drodze czekał go niespodziewany postój. Na Kwiecistej zobaczył zakonną krucjatę, wokół której zgromadziły się tłumy. Konfratrzy, w białych szatach i białych kapturach z czarnymi krzyżami z przodu zasłaniających twarze, dosiadali koni. Infułaci, niżsi rangą członkowie Zakonu, w podobnych białych szatach skrywających okryte kolczugami ciała, ale bez kapturów, stłoczeni byli na wozach, ciągniętych przez potężne konie pociągowe.
Nie zdziwił go ten widok. Zakon Światła regularnie organizował krucjaty by zarekwirować niedozwolone technologie, ukrócić samowolę gildii kupieckich albo zamknąć szlak przemytniczy zbyt zachłannych komórek Konsorcjów Górniczych z dalekiego południa. Wszelkie przejawy technologii (oprócz tych stosowanych lub zaaprobowanych przez Zakon) były uważane za destrukcyjne dla człowieczeństwa i regularnie konfiskowane przez zakonników.
Razbiest przeszedł obojętnie obok krucjaty i skierował się w stronę kapituły. Organizm pozbywał się już trucizn, kac mijał, a welun myślał.
Michaił wydawał się być przygaśnięty. Te wydarzenia z zamku Hellkridów to na pewno było zbyt wiele dla kogoś z takim podejściem do życia. Joszuańscy kapłani słynęli ze swojej ideologii i prostoduszności, przez co welunowi wydawali się być nieprzystosowani do realnego świata, zmiennego i plastycznego pod każdym względem, także poglądów, pełnego odcieni szarości.
Stanął pod wejściem do kapituły, z jej strzelistą architekturą i parometrowej średnicy rozetą nad bramą. Skierował się najpierw do zakonnej repozytorni, gdzie władzę nad archiwum zakonnym sprawowała Miszka Pajestka.
Powitał go jej promienny uśmiech, długie do ramion, kręcone, bardzo ciemno-rude włosy i te oczy, koloru bladego, zielonkawego morza.
Wyszła zza lady i zwyczajem przytuliła go.
A potem uderzyła z całej siły w ramię.
– Cholera, gdzie ty latasz? Nie piszesz, nie dajesz znaku życia. A ja tu siedzę, się martwię. Ja nie wiem, jak można tak przyjaciółkę opuszczać!
– Na pewno dobrze się beze mnie bawiłaś.
– Ale wolałabym z tobą – wróciła za ladę, wymieniła spojrzenia z młodą dziewczyną stojącą przy szafie z aktami. Dziewczyna uśmiechnęła się i odeszła. Razbiest udał, że tego nie zauważył. Podjął grę. – Pewnie znowu czegoś chcesz.
– Nie tym razem – rozejrzał się. – Niewiele się tu zmieniło.
– To prawda.
Spojrzał na podłogę. Zastanawiał się, jak dalej potoczyć grę. Nie miał weny.
– To ja już uciekam. Muszę złożyć raport.
– Och, no jasne.
Już odchodził, gdy zatrzymał go jej niepewny głos.
– Wiesz… poznałam kogoś.
– Tak? To wspaniale – ubrał swój najbardziej szczery uśmiech.
– Taak, wspaniale. To nic wielkiego, póki co. Dopiero się poznajemy. Nie znam go tak dobrze, jak ciebie.
– Zgrana z nas parka, prawda? Ale naprawdę musze lecieć. Cześć, i powodzenia w miłości.
Powodzenia w miłości? Pacnął się w czoło. Co go naszło, żeby powiedzieć coś tak głupiego? Głupiego, banalnego i sztampowego. Była taka szczęśliwa…
I jej oczy.
Uderzył pięścią w otwartą dłoń. Trzeba coś z tym zrobić.
Jutro. Dzisiaj czeka go męczący dzień. Wszedł po schodach na wyższy poziom, do sali odpraw. Tam czekał już na niego Korodon.
– Słuchaj Razbiest, masz kłopoty więc się szykuj na najgorsze sprawozdanie swojego życia – Korodon, koordynator do spraw welunów, sam był welunem, ale o poziom wyższym. Z krótkimi blond włosami i skórzaną kamizelką nałożoną na białą koszulę nie wyglądał na typowego urzędnika. – Wiesz, kto szefuje komisji?
– Tylko mi nie mów, że…
– … sam Jaśniewielmożny Dupek Żołędny. Pamiętaj, żeby nie kłamać, nie koloryzować, a wszystko będzie…
– … jak zwykle źle. Dobra, rozumiem.
Wkroczył do sali komisyjnej.
Sala była słabo niemalże pogrążone w ciemności, w kątach zalegał mrok, najlepiej oświetlone pojedynczym snopem sztucznego światła było krzesło, na którym Razbiest spoczął. Przed sobą miał komisję złożoną z trzech infułatów i wiodącego im bladego, szczupłego człowieka z krótkimi, ciasno przylegającymi do czaszki włosami.
– Welun Razbiest, jak mniemam – zaczął blady człowiek, pośród welunów znany jako Jaśniewielmożny Dupek Żołędny, którego rodowe imię brzmiało Otton Schmeck.
– Welun Razbiest, jeden-koma-zero, numer pierścienia zero-zero-czterdzieści cztery.
– Zostałeś wysłany z dwiema istotnymi misjami – zaczął Otton, spacerując obojętnie za krzesłami infułatów. – Według regulaminu zgłosiłeś się do kapituły zaraz po przybyciu do miasta.
– Tak jest.
– Na czym polegały zlecone ci misje. Streścić cele oraz przebieg.
Razbiest zastosował się do polecenia, sucho i konkretnie zrelacjonował najpierw misję u stóp Gór Starych, a następnie w zamczysku hrabiego Hellkrida. W drugiej części pominął niektóre fakty odnośnie przemian mieszkańców, a na pytanie dokąd uciekli poddani Hellkridów skłamał, że nie wie. Całkowicie zełgał odnośnie okoliczności śmierci hrabiego, sobie przypisując ten czyn. Z jednej strony pragnął w ten sposób uchronić Michaiła, z drugiej zaś uważał, że zasługuje na pozytywną notę w aktach.
Infułaci wpatrywali się na niego znad teczek i akt bezbarwnymi, obojętnymi oczami. Za nimi przechadzał się Otton Schmeck, słuchając uważnie, zerkając ponad ramionami infułatów, zadając okazyjnie pytania.
– Proszę mi opowiedzieć o Bauerze.
Razbiest poruszył się niespokojnie, przeczuwając kłopoty.
– Agent jednego z Konsorcjum Górniczych, planował agresywne wydobycie rud terentytu z wnętrza góry. By tego dokonać planował wymordowanie okolicznych mieszkańców.
– Dzikusów.
– Prostych ludzi.
– Których miałeś obserwować i stwierdzić, czy ich migracje wiążą się z działaniami Proroków. W rozkazach nie było mowy o ingerencjach w lokalną politykę.
– Nie było to również zabronione.
Schmeck tylko prychnął, szepnął coś jednemu z infułatów, coś najwyraźniej bardzo zabawnego, przez co Razbiest poczuł się jak skończony idiota.
Otton jednak jeszcze nie skończył.
– Wracając do Hellkridów. Stwierdziłeś, że cała wioska poddana została częściowym mutacjom? Twierdzisz, że mogła tam powstać nowa rasa humanidów?
– Wątpliwe. Po śmierci hrabiego nikt nie będzie kontynuował badań. W przeciągu paru pokoleń zmiany prawdopodobnie poddadzą się recesji.
– Czy jesteś magiem genowym, skoro wysuwasz takie wnioski?
– Słucham? Nie, ale…
– Dlaczego nie uważałeś za stosowne spacyfikować wioskę pełną mutantów, będących zalążkiem nowej rasy? Starał się przemyśleć dokładnie każdą odpowiedź, powoli ogarniała go panika. Od początku tego przesłuchania czuł się, jakby powoli zagłębiał się w odmęty śmierdzącego bagna, z którego nie ma drogi ucieczki.
– Nie widziałem w nich zagrożenia.
– Nie widziałeś zagrożenia.
– Po śmierci hrabiego Hellkrida…
– Który pozostawił męskiego potomka, mogącego kontynuować dzieło ojca.
– Tego nie było w aktach, skąd o tym…
Nie wiedział co powiedzieć. Poczuł, że się poci.
– Młody Hellkrid nie jest zagrożeniem. Powinniśmy się skupić na relacji liosalfara o zaginionym rodzie.
– Ach tak. Tajemniczy liosalfar-detektyw, poszukujący tysięcy przedstawicieli swojego gatunku na terenach Republik Północy.
– Mogą stanowić potencjalne zagrożenie…
– Tylko dla naszego osądu. Skąd możemy wiedzieć, że znowu nie skłamałeś? Cóż za aktorstwo! Spójrzcie na tę niewinność, on nie wie, o czym mówimy! Zełgałeś na samym początku zeznania mówiąc, że wróciłeś do miasta dzisiaj rano i niezwłocznie skierowałeś się do kapituł, podczas gdy wiemy, że przybyłeś wczoraj przed wieczorem. Złamałeś regulamin. – Akurat tej części regulaminu często nie przestrzegano, domyślał się, że był to jedynie wybieg służący zdyskredytowaniu jego słów. Niechęć Ottona do welunów była powszechnie znana. – Co jeszcze z tego, co powiedziałeś jest kłamstwem? Odpowiesz? Nie? Zejdź mi z oczu i czekaj na werdykt i rozkazy.
Korodon czekał cierpliwie na przyjaciela, zmilczał jednak, gdy tylko zobaczył nietęgą minę Razbiesta. Rozeszli się bez słów.
Rozkazy nadeszły wieczorem, ale bez werdyktu komisji. Jego nowym zadaniem miało być uczestnictwo w osobistej straży samego księcia Ursiniego, panującego na Pontiarze, który przybył na końcowy etap szczytu dyplomatycznego. Wcale się tym jednak nie ucieszył. Pilnowanie zacnej persony oznaczało nieraz usługiwanie zadufanym władcom i ich rozpieszczonym bachorom. I przed czym można pilnować tak znamienitego władcę i to w centrum najwspanialszego miasta Republik Północy? Zapewne jego straż osobista składała się z doborowego rycerstwa, po cóż im dodatkowo welun? Ale cóż, rozkaz to rozkaz.
Ostatnie wydarzenia bardzo nim poruszyły, nie mógł się skoncentrować. Wprawdzie przygotował świeże zapasy eliksirów esencjalnych (dzięki pomocy kapucynki), wyczyścił miecze wraz z łańcuchami, to nie mógł odpędzić od siebie morskich oczu Miszki, które powracały do niego boleśnie przypominając o stracie. Zaraz potem czuł wstyd i poniżenie po przesłuchaniu, a w końcu niechęć do nowego zadania i do służby w Zakonie w ogóle.
W końcu wyszedł ze swojej kwatery, gotów znosić kolejne poniżenia z bezradną obojętnością.
Ursini spóźnili się bardziej, niż zezwala na to etykieta. Razbiest czekał do późnego wieczora i miał się już zacząć oddalać, gdy usłyszał stukot kroków, zwiastujący nadchodzący oddział.
Wszyscy zdążyli już oddać swe konie do stajni i szli teraz pieszo. Wierzchowce również potrzebowały odpoczynku.
– Welun? – zauważył pierwszy w pochodzie, potężny jak dąb brodaty mężczyzna w solidnej skórzanej zbroi i z ciężkim toporem na plecach.
– Zgadza się. Poznałeś po sygnecie. Przybyłem odprowadzić was do pałacu.
– Hm. To uprzejme ze strony Zakonu, że poświęca swoich żołnierzy…
– Daruj sobie uszczypliwości, nie jestem w nastroju na słuchanie i wymienianie się fałszywymi uprzejmościami. Szczególnie z kimś, kto nie zna znaczenia słowa punktualność.
– Hrmph – mężczyzna spojrzał z ukosa, górujący ponad innymi i uśmiechnął się krzywo. – Nie ma potrzeby do wrogości. Prowadź. A spóźnienie nie naszą jest winą. Zwalone drzewo, ot co stanęło nam na drodze, oczyścić ją musielim. Nasz pan bardzo się tym przejął.
– Zapewne – welun spojrzał zza olbrzyma na szereg wojaków, otaczających ubranego na biało, przystojnego mężczyznę i małego chłopca, który zdawał się być zagubiony w nowym miejscu.
– Francesco i jego syn, Lorenzo Ursini – wyszeptał olbrzym. – A teraz chodźmy, bo widzę obojętność na twym obliczu, młody gaspaczi.
Gaspaczi w pontiarskim języku potocznym oznaczało gówniarza albo szczyla, ale było to określenie bardziej żartobliwe niż obraźliwe, puścił je więc mimo uszu.
Ruszyli szeroką drogą pomiędzy kamienicami, mijając zamknięte sklepy, szynki i zwykłe domostwa, pełne śpiących domowników. Noc zaczęła się w najlepsze jak wkroczyli do Dzielnicy Borhowa pełnej świątyń, kościołów, instytutów i akademii poświęconych różnym religiom, wyznaniom i ich odłamom.
– Co? – Razbiest odwrócił się do olbrzyma.
– Słyszałeś?
– Mówiłeś coś?
– Coś jest na dachu.
– Niczego tam nie ma. To mrok cię przestraszył. Taki duży, a boi się… – zamilkł.
Na dachu jednej ze świątyń faktycznie coś było. To wychylało się, to chowało, a kiedy nabrało pewności, że zostało zauważone, wycofało się i zniknęło.
– Co to było? – spytał Razbiest.
– Ty mi powiedz – odparł olbrzym i paroma gestami rozporządził podległym mu rycerzom do objęcia pozycji obronnych.
Książę Ursini spytał się o coś jednego ze swojej straży przybocznej, ten tylko wzruszył ramionami. Lorenzo przytulił się do szaty ojca.
– Może to kot? – zaryzykował welun.
– Za duży na kota, nawet psa. To było wielkości krowy.
– Co krowa miałaby robić na dachu?
– Może kogutom w Akancie znudziło się pianie na jutrzenkę – zasapał olbrzym z paskudnym uśmiechem, wyciągając topór zza pleców.
Gdzieś z tyłu rozległ się krzyk, potem następny.
– Co jest? – warknął olbrzym.
– Leoni i Karlo zniknęli. Szefie, co robimy?
– Do kroćset. Jucha sabacka! Szyk obronny. Chronić księcia własnymi piersiami. Który stchórzy, przede mną odpowie.
Nikt nie uciekł. Miecze wydobyły się z pochew, Razbiest również swoje wypuścił.
– A cóż to za diabelstwo? – olbrzym zerkał z zaciekawieniem na miecze weluna połączone łańcuchami ze stawami łokciowymi.
– Nie gadaj tyle, mamy problem.
– Ha! Dobrze, gaspaczi.
Jeden z wojaków zamachnął się i krzyknął triumfalnie.
– Dopadłem to! Dopadłem! Ubiłem diabelski pomiot!
Nie było to prawdą. Teraz, gdy element zaskoczenia minął, wróg w końcu wychynął z ciemności, spomiędzy zaułków i ciemnych uliczek. Mutanci byli obrzydliwie oszpeceni, ale widać było zabójcze intencje ich kreatora, dokonane podczas manipulacji esencją.
Pierwszej bestii kończyny dolne przemieniono w wężowaty ogon, na którym to pełzł, wydając przy tym obły dźwięk. Ręce zaś przeistoczono w zakrzywione haki, czym upodabniał się do modliszki. Pysk uzbrojony był w krzywe uzębienie i dwa, niesymetryczne kły. Żebra podskakiwały bestii przy każdym oddechu, na klatce piersiowej widoczna była świeża rana zadana przez jednego z żołnierzy.
Do tego monstrum dobiegło już czterech wojaków, machając wokoło niego mieczami. Razbiestowi skojarzyli się z przestraszonymi gospodyniami, odpędzającymi ścierami natrętnego szerszenia.
Olbrzym z toporem dopadł drugą bestię i zwarł się z nią w potyczce. Mutant nawet nad nim górował, w ręku trzymał półtorametrową kłodę, którą walił w ziemię tak, że aż w nogach trzęsło. Welun nie zdążył się mu przyjrzeć, widział tylko lekko zgarbioną postawę, napęczniałe cielsko z mnóstwem wybrzuszeń i wypukleń, przypominających wrzody. Okryty był jedynie w skąpą opaskę biodrową.
Olbrzym odwijał się toporem, z trudnością odskakując od prymitywnej maczugi mutanta. Jak drwal, siekący drzewo w środku matecznika, do którego żaden człowiek jeszcze nie dotarł.
Razbiest nie miał czasu przyglądać się scenom walki, postanowił chronić księcia. Przyłączył się do pięciu pozostałych żołnierzy straży przybocznej otaczających Ursinich pierścieniem i próbujących oddalić się od potyczki.
Nie uszli daleko. Z dachu spadł kolejny mutant.
Razbiest splunął.
– Gdzie jest milicja, kiedy jest najbardziej potrzebna.
Ruszył na nowoprzybyłego mutanta, czując drżenie ziemi od uderzeń potężnej maczugi. Nowy mutant zdążył już rozpłatać dwóch żołnierzy i powalić trzeciego. Dwaj pozostali stanęli jak wryci, gdy mutant podniósł ostrze na Ursinich, ale welun w ostatniej chwili stanął między nimi, przyjmując całą serię wściekłych uderzeń na swoje miecze, aż drgania rozeszły się przez łańcuchy aż do zębów. Poczuł, jak po ostatnim zamachu ostrze przesuwa się po jego twarzy i rozrywa policzek. Za ten czas obaj żołnierze zdążyli już oprzytomnieć i ruszyli na mutanta, z równą zaciekłością napierając mieczami. Zrozumieli, że jeśli nie zaczną walczyć, zginą. Wola przeżycia napędzała ich do walki.
Zerknął kątem oka na Ursinich.
– Wszystko w porządku?
Książę kiwnął głową, tuląc syna do piersi. Razbiest czuł, jak jego własna krew spływa mu po szyi. Ruszył na zwinnego mutanta.
Bestia była kiedyś kobietą, poznał to po wypukłościach piersi i zgrabnej sylwetce. Długie ramiona sięgały za kolana, dzięki czemu miała szersze pole rażenia swoimi długimi, zakrzywionymi mieczami. Obracała się na pięcie, rażąc to jednego to drugiego żołnierza gradem uderzeń, Razbiest sądził, że wraz z dwójką wojaków posiądą przewagę, tak się jednak nie stało. Szanse nadal były wyrównane. Zdawała się być usnuta z mroku, ale to był jedynie czarny strój, okrywający całe jej ciało.
Bitwa nie przebiegała pomyślnie dla obrońców. Już trzeci żołnierz walczący z wężowatym padł. Olbrzym z toporem ledwie sapał, a nie zadał żadnego skutecznego ciosu. Welun przez chwilę żałował, że w nic nie wierzy, bo pomodliłby się do czegokolwiek, byle poczuć się lepiej przed śmiercią. Przyjął na swoje miecze kolejną serię uderzeń.
– Jucha sabacka – zaklął.
– Ty odpadzie z burdelu – wtórował mu jeden z żołnierzy. – Bodajbyś sczezła jak twa matka!
Nagle rozległ się huk, a mutantka upadła na kolano. Razbiest, zaskoczony, spojrzał na Ursiniego, trzymającego w dłoni metalowy przedmiot, z którego wydobył się kolejny huk, z lufy wybuchł ogień. Książę miał przy sobie wielostrzałowy pistolet. Nie celował jednak w mutantkę, tylko w wężowca, którego obie kule już ugodziły, jedna w ramię, druga w brzuszysko. Trzy następne wystrzelił nawet nie celując, dlatego też chybiły celu, ostatnia odbiła się szczęśliwie rykoszetem i trafiła w ogon. Ostatni z atakujących go żołnierzy zawył wściekle i zanurzył miecz w podgardle stwora. Ten, w akcie agonalnym, nabił go na swe kolce. Obaj padli martwi.
Wszystko to działo się bardzo szybko. Mutantkę tymczasem żołnierze przebijali już mieczami. Okazało się, że trzeci z żołnierzy, który w pierścieniu otaczającym księcia upadł, pomimo rozoranego uda doczołgał się niepostrzeżenie do walczących kolegów i smagnął mutantkę sztyletem w łydkę, szczęśliwie przecinając ścięgno Achillesa. Okaleczona nie była w stanie się długo opierać.
Pozostał ostatni mutant, który zdążył już trafić swojego przeciwnika maczugą. Olbrzyma odrzuciło, zatrzymał się na ścianie jednej ze świątyń, odkaszlnął krwią, przeklął i jego głowa opadła na pierś bezwładnie.
Mutant zawył triumfalnie. Walnął maczugą w ziemię, demonstrując swoją siłę i zwycięstwo. Razbiest zerknął na Ursiniego, napełniającego bębenek pistoletu drżącymi palcami. Naboje upadły jednak na ziemię, a książę padł na kolana zbierając je w pośpiechu. Jego syn, Lorenzo, pomagał ojcu odszukać pociski.
I wtedy z jednego z zaułków wybiegła samotna postać i ruszyła biegiem na ostatniego przy życiu mutanta. Razbiest rozpoznał dwa bojowe sierpy i niesamowitą wprawę w ich dzierżeniu. Samotna postać tańczyła w mroku, okręcając się zwinnie, siekając cielsko potwora z zabójczą precyzją. Jeden z ciosów rozorał nadgarstek mutanta tak, że ten upuścił maczugę. Kikut dłoni zwisał na paru luźnych ścięgnach.
Nowoprzybyły wyrzucił coś spod kamizelki, z przedmiotu buchnęło dymem. Obaj zniknęli w narastającym tumanie, z którego dobywały się sapnięcia, okrzyki i chrząknięcia. Gdy dym opadł obaj stali naprzeciwko siebie. Przybysz był już widocznie zmęczony a bestię, jak to miał ich rodzaj w zwyczaju, rany rozsierdziły.
Huk strzału i spory płat skóry z głowy mutanta odpadł.
– Dobijcie go – krzyknął Francesco Ursini. – Nie mam już pocisków do kulomiotu. Ulżyjcie temu demonowi!
Korodon skrzyżował sierpy i uciął bestii łeb.
Hm, no więc jednak sądzę, że należałoby zapoznać się z poprzednimi tekstami, przed przystąpieniem do tego. Ponieważ to jest pierwsze opowiadanie, które przeczytałam, jest tu zbyt wiele wątków, które stanowią dla mnie zagadkę, mimo różnych wzmianek.
Podobnie jest przy końcu - niby pewien etap rzeczywiście jest zakończony, ale wyraźnie widać, że to tekst wyjęty z kontekstu i ze środka większej historii. I że coś dalej będzie się jeszcze działo. Tak to niestety jest z fragmentami większych całości.
Nie wypowiem się zatem na temat warstwy fabularnej, bo nie mam zdania, nie znając wcześniejszych wydarzeń. A technicznie ok, nic mnie po drodze strasznego nie dziabnęło. ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
No niby widać te połączenia z wcześniejszymi historiami, ale czytać się da. Do sceny końcowej :) Jakoś mnie tak rozbawił ten opis walki :) Już pomijając fakt, że pełno tam powtórek i ogólnie słabo wiadomo, co się dzieje.
www.portal.herbatkauheleny.pl