
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Krew bryznęła w powietrze szkarłatną smugą znacząc czerwienią pożółkłe jesienne drzewa i ohydny łeb Orka spadł na ściółkę. Przeturlał się nieco i spoczął ze wzrokiem utkwionym w leżącym niedaleko, oderżniętym chwilę wcześniej przyrodzeniu.
Ismina otarła miecze o liście i westchnęła z ulgą. Nie mogła w to uwierzyć, ale taka była prawda – właśnie ubiła ostatniego z Orków tego świata. Szczęście przepełniało jej trzepoczące serce. Schowała miecze i popatrzyła na rozsiekane truchła cuchnących stworów. Muchy już poczęły zlatywać się niczym do świeżego krowiego placka. Ismina westchnęła raz jeszcze i zza pasa wyciągnęła zwój wykonany – jak twierdził magik, od którego go otrzymała – ze skóry z zadniej części grzbietu czteroroźca. Zwój był czysty co potwierdzało tylko to co już wiedziała. Orków więcej nie ma.
Jakiś czas temu Ismina razem z Bartem gościli w wiosce zwanej Śródwiesiem. Była to niewielka acz bogata mieścina, która drżała przed kolejnymi atakami Orków. Jak większość wsi świata zresztą. Orkowie gwałcili i gwałcili, co im bardziej na północ, tym większą ich tradycją się stawało. Gwałcili głównie niewiasty, ale co głupsze i co hutliwsze nie gardziły mężami. Szczególnie, że zgodnie z ówczesną modą ci byli posiadaczami długich włosów i nie krótszych tunik, co w niektórych sytuacjach mogło ich upodabniać do białogłów. Co zaś tyczyło się Śródwiesia na zdarzenia te narażeni najbardziej byli magowie, albowiem tutejszym zwyczajem nie tylko byli długowłosi, ale też i zarostu nie posiadali by odróżnić się od znienawidzonych brodato-wąsatych magów z niezbyt odległej krainy, która poszła do przodu.
Ismina ubiła oczywiście wszystkich okolicznych Orków, a w nagrodę, najbardziej doświadczony przez nich mag Abalagulutrumar, wspomógł ją w jej krucjacie magicznym zwojem, który wskazywał jej drogę do kolejnych tych stworów.
A teraz w końcu zwój wypełnił swe przeznaczenie.
Ismina schowała go za pas i przez bawełniane kulki wepchnięte do uszu usłyszała skowyt radosnej pieśni Barta. Bard nieudolnie pobrzękiwał na mandolinie, męcząc struny do tego stopnia, iż dźwięk ich przypominał …
Ismina roześmiała się. Gardło i dłonie Barta umilkły.
– Hę? – zapytał.
Ismina wyjęła bawełnę.
– Wiesz co przypomniała mi twoja pieśń? – zapytała retorycznie, ale bard zaczął rozmyślać nad odpowiedzią. Przerwała mu to kontynuując – Ryk godowy samicy smoka.
– Ale skąd możesz go znać? Smoki nie istnieją już od wieków.
– Mój dziadek miał taki gwizdek wierzbowy. Podobno jego prapradziadek używał go do polowań na nie. Wabił je nim, a potem śledził do jaskini, ubijał i skarby smocze rabował.
Potem wydawał wszystko na smrodliwy samogon pędzony przez właściciela okolicznej gospody, Warchoła, i na dziewki lekkich obyczajów, przez które zresztą umarł. I nie tylko on, bo choroby owych dziewek spustoszyły w owych czasach wiele domostw pozbawiając życia blisko dwóch trzecich mężów. O tym jednak Ismina nie lubiła wspominać.
– Aha – wydukał Bart
– Ale uważaj – przestrzegła go Ismina – Według legendy gdzieś tu śpi podobno ostatni smok czekający na swą wybrankę, aż zbudzi go swą pieśnią godową.
Znów się roześmiała, ale jej słowa okazały się prorocze. Coś huknęło, trzęsły drzewa i Bart poszybował w niebo tkwiąc w pazurach ostatniego z żyjących smoków i wrzeszcząc jakby nabijano go na płonący pal.
Ismina stała przez chwilę osłupiała a potem wybuchła śmiechem. Ach ci głupi mężowie. Zaraz jednak poczuła wściekłość z tego samego powodu co rozbawienie. Mężczyzna jest głupi i wszystko zepsuje, a potem to niewiasta musi to naprawiać.
Westchnęła.
Tak było ze wszystkimi tymi wojnami. Najpierw mężowie wybijali się nawzajem a potem brak rąk do pracy i bieda i to kobiety musiały spełniać ich obowiązki. A jakby tego było mało miały jeszcze leżeć pod mężczyznami, którzy przeżyli i dać się zapładniać w tym irytująco śmiesznym rytuale sapania, bo trzeba zapełnić kimś puste miejsca po wybitych w ich wojnach.
Kopnęła ze złością krocze jednego z martwych Orków i wściekłość minęła jej równie prędko jak nadeszła. Teraz w jej kobiecym umyśle fakty połączyły się w jedną kuszącą całość.
To był przecież smok. A smok to skarby. Wystarczyło tylko ubić latającego zielonego stwora i będzie mogła pławić się w luksusach do końca życia. Kupi sobie zamek – albo lepiej, sama sobie zbuduje, bo te męskie były takie, hmm, męskie – a w nim miała będzie komnatę na same suknie. A w kuchni najprzedniejszych kucharzy, którzy rozpieszczać będą jej podniebienie.
O tak. To będzie piękne.
I ten tytuł: Pogromczyni ostatniego ze smoków.
Będą o niej pisać ballady i podziwiać ją na wieki.
Która niewiasta by tego nie chciała?
Ismina uśmiechnęła się, poprawiła miecze i ruszyła odnaleźć smoka.
Filip był rycerzem i miał problem. Właściwie to miał tylko problemy, ale w tej chwili liczył się tylko ten jeden z którym łączyła się masa innych.
Był biedny i potrzebował bogatej żony by móc nie robić już nic w życiu. Miał ku temu dobrą kandydatkę, księżniczkę Smigulgę, szkaradną poczwarę o zezowatych oczach, włosach barwy i wyglądu wypalonego żyta i ciele tucznej maciory przepasionej przez chciwego chłopa, która miała jednak potężny posag. Niestety był jeden problem. Kandydatów razem z Filipem było trzech a rękę Smigulgi zdobyć miał ten, który wsławi się jakimś czynem. Największe szanse na zaślubiny miał Hamryk, który zasłynął oślepiającymi ludzi trunkami. Po nim do ręki księżniczki kandydował sławny pasterz, Owcomił, który wyhodował krzyżówkę owcy i samego siebie. I tylko Filip miał problem, bo najsłynniejszym z jego czynów była ucieczka przed wściekłą pięciolatką kulawą na jedną nogę, której chciał ukraść jabłko. Miał wprawdzie urodę, którą pięknie podkreślał zadbaną blond grzywą, jednak białogłowy z jakichś niejasnych powodów nie potrafiły jej docenić.
Nie miał za to odwagi.
Nic nie mógł na to poradzić, ale bał się niemal wszystkiego. Zwierząt, ludzi, snów, dzieci, ciemności, lasów, księżyca … Jednak obiecał swej księżniczce, że ukatrupi legendarnego smoka, którego nikt nie widział od co najmniej trzech wieków. O ile w ogóle. Takiego czynu nikt by nie pobił a on miałby i bogactwa księżniczki i smocze skarby.
Tylko jak miał tego dokonać, skoro – mimo wszystkich tych trudności i lęków – najbardziej na świecie bał się używania broni?
Smokowi coś nie pasowało.
To, że smoczyca była dziwnie mała, nie pachniała jak smoczyca i nie miała skrzydeł ani zielonej barwy, to jeszcze dało się zaakceptować, ale to, że nigdzie nie mógł dopatrzyć się innej dziurki niż te przy i w pysku, to już było za wiele.
Zbudził się by dokonać aktu rozpłodowego i …
Podrapał się pazurem w głowę i rozpoczął ponowne oględziny samicy, która krzyczała coś dziwnie ludzko brzmiącą mową.
Odnalezienie smoka nie było trudne. Ismina nie musiała nawet pytać. Wieśniacy sami wskazywali jeden drugiemu kierunek rozprawiając czy tam iść czy nie. Byli jednak jeszcze zbyt trzeźwi by podjąć decyzję o podążeniu za smokiem. Zanim nabrali niezbędnej odwagi Ismina dotarła na miejsce.
Jaskinia była duża a w jej wnętrzu błyszczały kosztowności. Stosy złota i kamieni szlachetnych odbijały promienie słońca stojącego nisko nad okolicznym świerkowym lasem. Kamień zasłaniający wejście leżał odrzucony i strzaskany, osmalony nawet nieco smoczym płomieniem.
Smok kucał na tylnych łapach obok kosztowności, w przednich obracając wrzeszczącego i lamentującego Barta.
Ismina cicho i prędko niczym najśmiglejsza sarna wbiegła do jaskini, wyszarpnęła miecze i zatopiła je w karku bestii. Smok warknął z boleścią i wypuścił z paszczy słup ognia. Pechowo jednak gdyż ten odbił się od ściany i podpalił jego własny łeb. Smok wypuścił barda z łap i pognał przed siebie zrzucając z grzbietu Isminę, która jednak wylądowała na ziemi ze zwinnością młodej kotki zdążywszy nawet wyszarpnąć swe miecze. Bestia też wykazała się wyjątkową zwinnością w nabiciu się brzuchem na jedyny stalagmit w jaskini.
Ismina popatrzyła na niego z satysfakcją. Zielona, gęsta posoka cuchnąca jak amputowana noga zżerana przez gangrenę, spływała leniwie na skały. Może nie do końca sama go zabiła, jednakże czuła się dumna z siebie. Pozostał jednak pewien problem: trzeba było wynieść stąd kosztowności zanim zjawią się wieśniacy.
– Nic ci nie jest? – spytała Barta.
– N…nie… – wyjęczał starając się ukryć mokrą plamę na swoich portkach.
– To wstawaj. Musimy wynieść skarby. Po sławę wrócimy jak je ukryjemy.
Gdy tylko ta dziewka i towarzyszący jej bard zniknęli z ostatnią porcją kosztowności Filip wyszedł z świerkowego lasu na drżących nogach i zbliżył się do jaskini.
Roześmiał się. Skarb skarbem, ale smok leżał ubity, więc …
Kilku pijanych wieśniaków wytoczyło się zza zakrętu drogi i popatrzyło na niego mętnym wzrokiem.
– O panieee – wybełkotał jeden. – Tyś co ubił gada …
Filip dumnie wypiął pierś i uniósł głowę swym przystojniejszym profilem.
– Jam ci on.
Ismina siedziała w gospodzie ,,Pod byczym ogierem" i jak prawdziwa dama powolnymi łyczkami upijała niezbyt przednie wino. Bart leżał już pijany tuląc do siebie mandolinę i śliniąc się jak dziecko. Gwar pijackich rozmów zagłuszał jego chrapnięcia.
Ismina upiła łyk. Nie wiedziała sama co czuje. Cieszyła się z triumfu i skarbów, ale rozwścieczało ją to, że to nie jej przypisano zasługę uśmiercenia ostatniego ze smoków.
Westchnęła.
Było już dobrze po północy, gdy do gospody wpadł Mietek, jeden z parobków tutejszego dziedzica.
– Ludzie – zakrzyknął. – Tragedia wielka się ostała. Rycerz nasz prześwietny, Filip wspaniały … un … un znikł! Nigdzie go ni ma!
Ismina uśmiechnęła się i pociągnęła kolejny łyk wina.
Filip krzyczał aż bolało go gardło, ale nic to nie pomogło. Nikt nie mógł go usłyszeć. Przywiązano go do drzewa w środku lasu, nagiego, pozostawionego na … no właśnie.
Filip bał się lasu i to bardzo. I bał się nocy. Ale w tej chwili nic z tych Rzeczynie miało znaczenia. Liczył się w końcu tylko miód, którym ta durna dziewka od smoka oblała go po – po wprawdzie niezbyt okazałym ale dumnym – przyrodzeniu.
No i liczyły się też te trzy niedźwiedzie, które stały niedaleko i przyglądały mu się z jęzorami wiszącymi z zaślinionych pysków.
Tak więc krzyczał dalej, bo cóż to mogło zaszkodzić?
Jak się okazało mogło, ale to już zupełnie inna historia.
Przeczytałam. I to właściwie tyle.
Językowo w zasadzie ok, poza kilkoma wpadkami podmiotowymi i innymi drobiazgami. Fabularnie zaś... no nie wiem. Historia ewidentnie lekka i nie nastawiona na żadną głębię. Ale jak dla mnie to jednak trochę mało, bo ani żarty nie są jakieś szczególnie lotne (aczkolwiek spodobało mi się osiągnięcie pasterza...), ani postacie dopracowane, ani pointa trafiająca do przekonania.
Ale ja wybredna jestem i to po prostu nie jest tekst w moim stylu. Może innym się spodoba, kto wie. ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Oj, nie, to jest zdecydowanie tekst na grafomanię. Już pierwsze zdanie jest mordercze, a reszta tekstu też zdecydowanie nie jest "ok". Motasz zdania tak, jakbyś nie mogła się zdecydować, co chcesz napsiać, do tego z interpunkcją jesteś na bakier, no i przede wszystkim gubisz podmiot. Po prostu kiepsko.
www.portal.herbatkauheleny.pl