
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W odległej krainie, otoczonej złotymi wydmami, stał okazały riad. Dom ten przepychem dorównywał dworom niejednego monarchy – ściany wyłożone misterną mozaiką, finezyjnie rzeźbione boazerie zdobiły stropy i odrzwia, tkane przez dzikie górskie plemiona dywany o fantazyjnych wzorach zaściełały podłogi, jedwabne poduchy we wszystkich odcieniach złota i purpury, wyszywane w ptaki, kwiaty i owady zdobiły ławy z drzewa sandałowego. Właściciel riadu nie był królem, nie był nawet księciem – ale jego cień padał daleko, niejeden zazdrościł mu, bał się go, chciał mu się przypodobać. Te wszystkie wspaniałości należały do kupca korzennego. W swoim życiu miał on wszystko, z wyjątkiem jednego – potomka. Tak to często w bajkach bywa.
Ale nadszedł dzień, gdy w tej pięknej posiadłości, gdzie w ogrodzie kwitły drzewka pomarańczowe a woda szemrała w fontannach, urodziło się dziecko. Dziewczynka. Upragniona. Wyczekana. Karmiono ją najsłodszymi kawałkami owoców, kąpano w kozim mleku i wodzie z olejkiem różanym. Wszystko to, by stała się damą, prawdziwą księżniczką. Otaczano ją zabawkami z czerwonego meranti i hebanu, porcelanowymi laleczkami w jedwabnych sukieneczkach, nawet precyzyjnymi automatami, śpiewającymi, tańczącymi, grającymi na instrumentach. Ale szybko okazało się, że nie to interesowało dziewczynkę. Gdy tylko nauczyła się pewnie poruszać na pulchnych nóżkach, kierowała swoje kroki do magazynu i tam najchętniej spędzała swój wolny czas, pośród przypraw i korzeni, którymi handlował jej ojciec. Przytulała się do paczek z kuminem, goździkami i pieprzem, wkładała rączki w trawę cytrynową i płatki róż, ostrożnie wąchała szafran, bawiła się kłączami imbiru i delikatnymi liśćmi herbaty, układała wzory z gwiazdek anyżu. Z czasem jej skóra wchłonęła te wonie, aż z każdym swoim ruchem dziewczynka roztaczała je wokół siebie. Dlatego jej prawdziwe imię zagubiło się w pamięci wszystkich – nazywano ją za to Ra'iha. Jako że kupiec nie doczekał się kolejnego potomka, swoją córkę obdarzał specjalnymi względami. Dziewczynka obok lekcji kaligrafii i etykiety uczyła się też jazdy konnej i geografii. Towarzyszyła swojemu ojcu w wyprawach i polowaniach, przez co jej skóra zbrązowiała od dotyku słońca. Ludzie zaczęli szeptać, że kupiec postradał zmysły. Ale w jego obecności milczeli, uśmiechając się uprzejmie.
Pewnego dnia ojciec zabrał Ra'ihę w wysokie góry, by podkradać jaja z gniazd orzełków włochatych i z ogromnymi sokołami zapolować na makaki. Przesuwali się akurat wzdłuż jednej z przełęczy, gdy dziki górski wiatr porwał zapach dziewczynki i poniósł go wysoko, daleko… Aż do siedziby pradawnej, mitycznej bestii. Woń tysiąca przypraw podrażniła jej nozdrza, przerywając trwająca od ponad dekady drzemkę. Bestia otworzyła ślepia, rozłożyła skrzydła i uniosła się nad szczyty, turnie i granie, podążając za zapachem. A kiedy dotarła tam, gdzie kupiec stał ze swoją córką, zapikowała w dół. Cień potwora padł na całą łowiecką wyprawę. Ludzie mówili, że stwór był ogromny – jeszcze długo potem z przestrachem szeptali jego imię – Aldim, Postrach Gór. Kuce, z reguły odważne, z przeraźliwym wizgiem rzuciły się do ucieczki, gnając na oślep, zrzucając jeźdźców, gubiąc pakunki, tratując wszystko na swojej drodze. Sokoły w przerażeniu młóciły powietrze skrzydłami, uciekając, choć ich oczy pozostawały zakryte przez kaptury. Mężczyźni rozpierzchli się, szukając jakiegokolwiek schronienia. Lecz nie nimi była zainteresowana bestia. Zawisła w błękitnym, chłodnym powietrzu, przerażająco piękna – tuż nad córką kupca. Dziewczynka spoglądała w górę, szeroko otwartymi oczami. Nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku, nie poruszyła się. Nawet wtedy, gdy potwór wysunął łuskowatą łapę, zacisnął wokół niej szpony i bez najmniejszego wysiłku wzbił się z powrotem w górę, ponosząc ją wysoko, daleko…
Kupiec patrzył bezradnie, jak w oddali znika jego córka, jego jedno, jedyne dziecko, i uronił jedną, jedyną łzę…
Opowieść ta była powtarzana i powtarzana, opowiadana w coraz odleglejszych krainach, aż znało ją każde dziecko i każdy wojownik. Kupiec wciąż miał nadzieję, że jego córka, jego mała córeczka, wciąż żyje. I tą historią błagał, prosił i żądał, by ktoś ją odnalazł i przyprowadził z powrotem pod ojcowski dach. A jeśli jednak… gdyby się zdarzyło, że… to by przynajmniej sprowadził jej szczątki do domu. I by przy okazji pozbył się ohydnej bestii. Z początku swoich sił i szczęścia próbowali wszyscy – książęta i szlachcice, parobkowie, rycerze, sułtani, nawet jeden szewc – każdy, kto uważał, że pisane mu wielkie czyny. Wyratowanie córki wpływowego kupca, pozyskanie jego dozgonnej wdzięczności, być może rękę dziewczyny i zapisanie się złotymi zgłoskami w pieśniach i legendach. To byłoby nie lada przeznaczenie, przyznacie? Tylko że żadnemu z tych śmiałków nie to było pisane. Część miała na tyle szczęścia, że wracała – z pustymi rękoma, głodna, zmęczona, szalona – ale wracała. Reszta zaginęła w górach. Nawet jeśli ktoś dotarł do legowiska bestii, nie miał szansy o tym opowiedzieć. Szkoda, bo mogłaby być z tego piękna historia.
Ale gdy nawet zrozpaczony ojciec zaczął tracić nadzieję na powrót córki, na scenę wkroczył ten, który dopisać miał zakończenie tej opowieści. Zjawił się w domu kupca niespodziewanie i usiadł spokojnie pośród drzewek pomarańczowych. Patrzył na drżące na wietrze liście, na słoneczne owoce, na baraszkujące w gałęziach ptaki. Wydawało się, jakby rozkoszował się przedpołudniem, ale jego oblicze pozostało nieruchome, wzrok hardy. Kupiec dołączył do niego w ogrodzie, jedna z żon wniosła tacę ze srebrnym czajnikiem i kilkoma szklankami. Nalewając do nich gorącej, słodkiej herbaty, kupiec przyglądał się swemu gościowi.
Nieznajomy miał twarz szeroką i ogorzałą. Być może był przystojny, być może nie. Prawy policzek szpeciła blizna – różowawa, gładka, skora wydawała się napięta. Mimo upału Mowa obcego była gładka i słodka jak miód, ale wąskie spodnie i koszula dziwnego kroju jasno wskazywały, że jest cudzoziemcem. Skąd? Tego nie chciał wyznać. Na pytanie uśmiechnął się tylko półgębkiem, tajemniczo – i tylko ustami.
– Już dawno zapomniałem o swojej ojczyźnie – odparł spokojnie, przymykając oczy o osobliwym, niepokojącym kolorze morskich fal. Wyglądał teraz niczym kocur wygrzewający się na słońcu. – Ruszyłem w drogę na długo zanim pod palcami poczułem pierwszy zarost.
Kupiec był taktownym człowiekiem, wybitnym negocjatorem. Ale oczy o kolorze morskich fal, obcość tego człowieka niepokoiły go. Dlatego, znad krawędzi malowanej w błękitne wzory szklaneczki, bez ogródek spytał:
– Kim jesteś?
– Łowcą posagów – równie bezceremonialnie odpowiedział tamten. I zapadła cisza, gdy mierzyli się wzajemnie wzrokiem, szanowany kupiec i przedziwny cudzoziemiec.
– Nie zrozum mnie źle, o panie – podjął na nowo tamten. – Nie wykorzystam, nie zbrukam twej córki. Nie poślubię jej, nie spłodzę z nią swego potomka. Podróżuję po świecie, sprowadzając zagubione córki ich ojcom, wracając niewiasty ich rodzinom. W zamian proszę jedynie o posag, jaki wręczono by ich przyszłym małżonkom. Dzięki temu jestem w stanie ruszyć dalej.
– Jak cię zwą, młodzieńcze?
– Qaniss, panie.
– Trafnie – odparł cierpko kupiec. – Dobrze więc, Qanissie, łowco posagów. Jeśli znajdziesz moją córkę i sprowadzisz ją do mnie, dostaniesz to, co wnieść miała do domu swego przyszłego małżonka. Jeśli nie…
Ale łowca już wstał, przerywając swemu rozmówcy.
– Jeśli nie sprowadzę jej do ciebie, panie, nie będę nawet godny, by postawić stopę w twoim domostwie i nigdy więcej mnie już nie zobaczysz.
Po czym odwrócił się i odszedł. Jeszcze tego samego dnia widziano, jak na swoim ośle wyjechał z miasta i ruszył w stronę gór.
Droga nie była łatwa ani krótka. Z drugiej strony, czy naprawdę mu się spieszyło? Minęło kilka długich lat, odkąd Ra'iha została uprowadzona przez bestię. Jeśli wciąż żyła – te kilka tygodni nie powinno uczynić większej różnicy. Nie uczyniłyby jej tym bardziej, gdyby dziewczyny nie było już wśród żywych. Ale Qaniss wiedział, że ona żyje. Instynkt jeszcze nigdy go nie zawiódł. Tak jak nieomylnie prowadził go do siedliska bestii. Krok za krokiem, kopyto za kopytem, osiołek wspinał się po stromej ścieżce.
Ponoć kiedyś w górach żył lud, zwany Tuyuurami, inny niż dzikie plemiona. Tuyuurowie kuli miasta w skale – tysiące kilometrów tuneli, sale, których stropami były najwyższe szczyty, tarasy, z których kaskadami spływała bujna roślinność. Ale ludzie wymarli a ich dwory popadły w ruinę. Niektórzy mówią, że w nagrodę za życie tak blisko nieba, Tuyuurowie dostali od duchów powietrza skrzydła, na których odlecieli ze swoich skalnych gniazd.
Gdy Qaniss stanął na progu jednego z tych górskich miast, po jego tunelach-ulicach szalał tylko wiatr. Było pusto i cicho. Żaden orzełek nie wyglądał znad bramy, żadna jaszczurka nie skryła się pod kamieniem na jego widok. A to znaczyło, że trafił w odpowiednie miejsce. Zaczął przygotowywać się do zejścia w mrok.
Jak długo szedł krętymi tunelami? Co widział po drodze? Cóż pozostało ze świetności miasta? To zupełnie inna historia. Lecz gdy Qaniss wyjrzał zza węgła i jego oczy poraził blask legendarnego smoczego skarbu, gdy jego nozdrza połaskotał zapach tysiąca przypraw… tu na nowo rozpoczyna się nasza opowieść!
Zobaczcie go, jak stoi tuż poza kręgiem światła, padającego z ogromnej sali. Przed jego oczami piętrzą się kopce kosztowności. Co pewien czas jakaś moneta czy sztabka osuwa się, ciągnąc za sobą inne, i razem zsuwają się z brzękiem, małe złote lawiny. Wokół setki, tysiące świec. Płomyki wypełniają tę ogromną przestrzeń migotliwym blaskiem. Wyżej, pod sufitem, kotłują się cienie. Młodzieniec wysuwa się trochę dalej. I czuje – czuje zapach imbiru, słodkiej papryki, pieprzu i cynamonu. Ledwo powstrzymuje kichnięcie, które wszystko by zrujnowało. I wtedy, kątem oka, widzi ją. A że wzrok ma ostrzejszy niż młody sokół, widzi wszystko dokładnie, dokładniej, niżby tego pragnął…
Widzi dziewczynę. Ubrana jest jedynie w zwiewną, letnią suknię, trochę zbyt szeroką na jej szczupłą sylwetkę – na jego oczach ramię szaty opada, odsłaniając białą, gładką skórę ramienia…
Dziewczyna idzie lekkim, tanecznym krokiem. Na jej kostkach i przegubach błyszczą ciężkie, bogato zdobione bransolety. Topazy, szafiry i rubiny już dostrzegły czającego się w przejściu łowcę i mrugają do niego zadziornie. Co zrobisz, młokosie? Co uczynisz?
Ale on oczu nie może oderwać od ramienia dziewczyny. Biała skóra kusi i nęci. Czarne, długie włosy opadają na twarz, zasłaniając ją całkiem, więc to ramię do niego przemawia, ono daje mu znaki. Dziwne demony budzą się w młodzieńczym ciele… Śledzi ją wzrokiem, każdy jej ruch. Patrzy, jak idzie. Jak opada na tron królewski, stojący w powodzi złotych monet, błyszczących kamieni, lichtarzy, pucharów, bransolet, kryształów, sznurów pereł, kolii i diademów, fragmentów zbroi, mieczy i wazonów, urn, talerzy, mis i posążków… A ona pośrodku, blada królowa złotego morza. Młodzian już ma się ruszyć, podejść do niej, uratować i uwolnić…
W miejscu zatrzymuje go ruch. Błysk, brzęk i szelest. Ale to nie kolejna lawina monet. Zza pagórka skarbów wyłania się gadzi łeb, smukła szyja… Qaniss czuje się rozczarowany. Wielki Aldin, postrach gór… Daleko temu chudemu stworowi do legendarnego potwora, o którym szeptano z przestrachem. Ten musi być jeszcze młody. Qaniss potrząsa głową. Lepiej nie myśleć, lepiej obserwować. Smok jest smokiem. Pazury jak ostrza kosy, w paszczy kły jak sztylety… W paszczy, z której zwisa truchło jakiegoś zwierzęcia. Szpony zanurzają się głęboko w fale złota, drapiąc kamień pod spodem. Dziewczyna zrywa się ze swojego siedziska, odrzuca do tyłu włosy. Łowca widzi teraz drobną twarzyczkę, o wielkich oczach i pełnych wargach, rozciągniętych teraz w szerokim uśmiechu. Bestia rozwiera szczęki i kawał padliny – czy to jakaś nieszczęsna kozica? – spada w dół. Wąska, łuskowata głowa, wyglądająca jak wyrzeźbiona przez szalonego artystę z bloku piaskowca, opada łagodnie ku dziewczynie. Ta nie ucieka – podnosi ręce i gładzi nozdrza, wargi, grzbiet nosa z widocznym uczuciem, od którego mężczyźnie robi się niedobrze.
A potem Ra'iha, pachnąca przyprawami córka kupca, pada na kolana przy złożonej dla niej krwawej ofierze. Błyska ostrze noże – skąd go ma? skąd go wzięła? – tnie skórę zwierzęcia. Dziewczyna pochyla się i łowca widzi to, widzi to dokładniej, niżby chciał, jak szarpie zębami mięso, jak zachłannie wyrywa włókna, przeżuwa łapczywie, radośnie i znów się wgryza, jak świeża, jasna krew barwi jej policzki …
Dziewczyna szybko zaspokaja głód. Przeciera usta przedramieniem, rozmazując czerwień po twarzy. Wraca na swój rzeźbiony tron, opada na niego z westchnieniem zadowolenia, które echem roznosi się po komnacie. Bestia podpełza do niej, zwija cielsko w pierścień dookoła siedziska. Łeb zawisa nad głową dziewczyny. Nozdrza potwora rozdymają się, ślepia przymykają, gdy rozkoszuje się zapachem swojej niewolnicy. Łowca w oszołomieniu patrzy, jak koniuszek piaskowego ogona drga nerwowo i powoli, ostrożnie, muska stopę dziewczyny, jak owija się wokół jej łydki i niczym pęd trującego bluszczu pnie się po gładkiej, jasnej skórze w górę, coraz wyżej i wyżej, aż znika pod cienkim materiałem zwiewnej sukienki… Z piersi dziewczyny wyrywa się kolejne westchnięcie satysfakcji – jest jednak zupełnie inne w swej naturze i łowca czuje, jak jego twarz płonie a serce tłucze się w piersi. Chciałby, lecz nie może oderwać wzroku od ohydnej sceny, rozgrywającej się przed jego oczami. Nie może, nawet gdy paszcza bestii rozchyla się i spomiędzy kłów wysuwa się gadzi jęzor, muskając białą, aksamitną skórę ramienia, wijąc się po obojczyku, cofając na szyję i znów zsuwając niżej, między piersi…
Młodzian krzyknął – zobaczył więcej, niżby pragnął. Jaszczur zwinął się i zwrócił w jego stronę. Błękitne ślepia wpiły się w niego, patrząc z czystą nienawiścią. Qaniss widział, jak powoli tęczówki tracą swój niebieski kolor, jak dostają czerwonego poblasku i w końcu przechodzą w oślepiającą biel, gdy serce bestii rozgrzało się do granic możliwości.
Nie wiedzieliście? Czy nie słyszeliście, że smoki posiadają żelazne serce? Gdy bestia jest wściekła, jej serce rozgrzewa się do białości, a od niego – reszta potwora. Stąd ten jego śmiertelnie gorący oddech, który topi wszystko na swojej drodze. Jak zabić takie monstrum, pewnie się zastanawiacie? Szpony jak ostrza mieczy, kły niczym sztylety, żelazne serce i skóra z kamienia. Czyżby był niepokonany? Czy łowca zginął w smoczym leżu?
A jak myślicie, czy wtedy opowiadałbym wam tę historię, hm…?
Nasz mały rycerzyk był dobrze przygotowany. Fakt, nie miał zbroi ani miecza – lecz w końcu niejeden wojownik stopił się w jedno ze swym ekwipunkiem, a broń śmiertelników nie ima się mitycznej bestii. Nasz łowca, dzielny młodzian, posiadał coś znacznie bardziej przydatnego. Przez lata podróżował po świecie. W pewnym mieście na dalekiej północy, gdzie niepodzielnie panuje lodowaty wicher a śnieg nie topnieje nigdy, napotkał Szczura. Był śmiesznym, małym człowieczkiem. Trochę pokracznym. Ni starym, ni młodym – mróz postarza, ale i konserwuje. Przykuśtykał do kąta, gdzie Qaniss walczył z przenikającym go chłodem.
– Mam coś dla ciebie, łowco – powiedział i uśmiechnął się. Jego zęby wyglądały jak małe, żółte pestki wiśni, powciskane w dziąsła. Qaniss nie odezwał się. Przyglądał się człowieczkowi uważnie, jak tamten z trudem wgramolił się na ławę i po chwili, sapiąc teatralnie, zaczął grzebać w swoich tajemniczych skrytkach za pazuchą. W końcu, z tryumfalną miną, położył na stole przed Qanissem niewielką kulę. Młody łowca nie mógł dłużej zachować obojętności. Zafascynowany pochylił się nad sferą. Była piękna. Biało błękitna, z delikatnymi, maleńkimi płatkami wirującymi w środku. Wyglądała, jakby jej wnętrze ciągle burzyło się, wiło… Zahipnotyzowany, wyciągnął rękę, by dotknąć jej matowej powierzchni. Człowieczek roześmiał się chrapliwie. Qaniss spojrzał w jego stronę nieprzytomnie, jakby zbudzony z głębokiego snu.
– Nie radzę – człowieczek znów zachichotał i pomachał mu przed twarzą swoją prawą dłonią, zakończoną jedynie dwoma palcami. – Nawet nie przypuszczasz, co to robi z ludźmi.
– Co to? – zapytał młody łowca, odchylając się na krześle.
– Furia zimy – w oczach człowieczka pojawił się drapieżny błysk. – Nazywają mnie tu Szczurem. A teraz dobijmy targu.
I teraz, w mrocznej jaskini, w chronionej rękawicą dłoni, ściskał furię zimy. Nawet przez grubą skórę czuł mrowienie, delikatne ukłucia mrozu. Odetchnął głęboko. Wiedział, że to genialny plan. W końcu jak lepiej zabić wielkiego jaszczura, niż przez wygaszenie jego ognistego serca?
Gdy tylko potwór ruszył ku niemu, tam w tej okrytej półmrokiem komnacie skalnego dworu pradawnych Tuyuurów, dzielny Qaniss nasunął na twarz przyłbicę – żelazną osłonę z małym prostokątem przydymionego szkła pośrodku, która chroniła jego oczy przed oślepiającą białością rozpalonego smoczego wnętrza. A kiedy bestia była tuż-tuż, gdy czuł na sobie gorąco buchające z rozwartej paszczy, gdy wiedział, że to już ostatnie chwile, nim fala żaru sprawi, że po prostu wyparuje…
Zamachnął się i wypuścił pocisk, wprost w smoczą paszczę. Świat jakby zatrzymał się na chwilę. Już myślał, że się nie udało, że zginie. Słyszał bicie swojego serca i szmer zsuwającej się złotej lawiny. I wtedy, w ciszy, która powstała, gdy ostatnia z monet ześlizgnęła się na sam dół, ogłuszająco zabrzmiał nagły huk. Jak trzask lodu pękającego wiosną na rzece. Sfera ochronna pękła, uwalniając okrutne uderzenie zimy. Bestia szarpnęła się w tył, otworzyła pysk, wyrzucając z siebie śnieżny obłok. Sięgnęła łapami szerokiej piersi, jakby chcąc wydrapać z niej mróz, który się tam zagnieździł. Ale było już za późno. Smok jęknął przeciągle po raz ostatni i znieruchomiał. Kolejny trzask. To pękło żelazne serce.
Ogromne cielsko zwaliło się na złote stosy. Qaniss wciągnął do płuc powietrze i wypuścił je powoli. Udało się.
Przeszywający uszy lament wypełnił powietrze. Łowca zapomniał niemal o córce kupca. Teraz zwrócił się ku niej, zaskoczony. Oczekiwał szczęścia i poczucia wdzięczności, nie cierpienia i żalu. Dziewczyna podbiegła do martwego potwora. Padła na kolana, to szarpiąc włosy, drapiąc twarz i zawodząc przeraźliwie, to znów trzęsącymi się rękami gładząc szkaradny pysk bestii. Skonfundowany, łowca podszedł do niej ostrożnie i dotknął jej gładkiego, chłodnego ramienia… Z tak bliska je zapach był odurzający…
Ledwo odskoczył, gdy obracając się cięła nisko, tym samym wąskim ostrzem, które wcześniej tak łatwo rozpłatało kozicę. Jej twarz, wykrzywiona grymasem wściekłości, przeraziła go. Zniknęła słodka dziewczynka. Uniknął jeszcze dwóch na oślep zadanych ciosów, nim instynkt wziął górę. Rozbroił ją, wykręcając ręce. Rzucała się, syczała i warczała. Nie wydawała z siebie żadnego ludzkiego dźwięku. „Jest szalona" pomyślał Łowca z niesmakiem. Skrępował ją i wijącą się wyciągnął na światło dzienne. Krzyczała i szarpała się, ale po pewnym czasie opadła z sił. Znieruchomiała i zamilkła. Nie chciała jeść i musiał wmuszać w nią kawałki suszonego mięsa. Droga powrotna okazała się jeszcze dłuższa niż ta w góry…
Dlaczego się uśmiechacie? Czy uważacie, że to szczęśliwe zakończenie? Że dziewczynka wróciła do ojcowskiego domu, jej wybawca otrzymał zasłużoną nagrodę i wszyscy żyli długo i szczęśliwie? Qaniss dostał to, czego zażądał – nic. Okazał się głupcem. Choć skąd miał wiedzieć, że tutaj, na południu, to nie kobieta wnosi posag, ale mężczyzna rekompensuje ojcu utratę córki? A Ra'iha… Cóż, nie była już małą córeczką tatusia. Była dzika i nieobliczalna. Wszystko, czego nauczono jej w dzieciństwie, przepadło. Zrywała z siebie ubranie. Rozbijała kosztowne instrumenty. Nie pamiętała, może nie chciała? Gdy tylko miała okazję, uciekała, by wrócić w góry. W dodatku nie mówiła, wydawała z siebie tylko nieartykułowane dźwięki. Za to ludzie zaczęli gadać – och tak, a języków raz puszczonych w ruch nie da się tak łatwo pohamować… Ustalono, że najlepiej będzie, gdy dziewczynę się… odseparuje. Daleko poza miastem wybudowano wysoką wieżę, w której została zamknięta. Ciężkie bransolety ze smoczego skarbca zamieniono na ciężkie kajdany, by już nigdy nie mogła uciec. Podobno wciąż tam siedzi w swym nowym więzieniu. Ojciec gotów jest barbarzyńskim zwyczajem zapłacić komuś, by przyjął jego dziką córkę pod swój dach, oczyszczając dobre imię rodziny. I czeka, aż znajdzie się jakiś chciwiec. Lub na dzień, w którym jego córka odzyska zmysły. A ona po prostu tam siedzi, rozpaczając za utraconym smoczym kochankiem. A gdy noc jest naprawdę cicha, można usłyszeć jej niską, żałobną pieśń bez słów. Nie wierzycie? Idźcie i posłuchajcie.
Opowieść napisana dość sprawnie, aczkolwiek umęczył mnie kweicisty język i szczegółowe opisy (już sam początek, wymieniający co było w domu kupca i co otaczało jego córkę, niemal nie sprawił, że przestałam czytać).
Rozumiem też, czemu tekst napisany jest w konwencji bajki (to znaczy: czegoś, co się komuś opowiada), jednak osobiście nie przepadam za wtrąceniami odautorskimi. Opowieść w sumie przewidywalna - taka Piękna i Bestia, tylko pod innym kątem. ; p
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Jestem tego samego zdania w kwestii odautorskich dopowiedzeń. Wytrącały z rytmu, mąciły nastrój.
Nie chciała jeść i musiał wmuszać w nią kawałki suszonego mięsa.
Khmm, khmm...
Dodam - więcej światła, akapitów.