- Opowiadanie: blue_skipper - 10 w skali Beauforta

10 w skali Beauforta

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

10 w skali Beauforta

Wiał silny zachodni wiatr. Nie należał jednak do tych mroźnych i przeszywających wichrów będących zmorą każdego marynarza, którego wachta przypadała na pokładzie lub w bocianim gnieździe. Zadziorne podmuchy porywały chłodne cząsteczki wody, które przyjemnie łaskotały twarz, kark i ręce. Nawet żagle pracował z widoczną przyjemnością, nadymając się butnie.

Zawsze lubiłem takie dni. Nie za ostre słońce, wiatr o sile sześć lub siedem stopni, spokój, rutyna i tylko szum fal rytmicznie współgrający z tarciem mojej szczotki o pokład. W tej filharmonii prostoty można się było zakochać lub od niej zwariować. Nie było innej możliwości.

Każdą wolną chwilę poświęcałem na myślenie. Myślałem o tym co dziś podadzą do żarcia, czy bosman wieczorem znów wyciągnie swoją harmonię i zaśpiewa o tym co było, a nigdy już nie wróci, oraz o tym, że gdybym nie pokochał morza, już bym dawno rozstał się z tym światem.

Nie ma co się oszukiwać. Większość z nas jest poszukiwana na stałym lądzie za gwałty, morderstwa lub oszustwa, a rodzaj kary śmierci zależał od tego czy pierwszy dopadłby cię podburzony tłum, czy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Czasem też jedni lubili wysługiwać się drugimi z tylko im znanych powodów.

W moim przypadku drugie z tych przestępstw było przyczyną zaciągnięcia się na Szarą Mewę. Nie lubię rozwodzić się nad faktem, że młody, wykształcony mieszczanin zmarnował sobie życie zabijając człowieka. Oczywiście podobny czyn uchodził płazem prawie wszystkim zbrodniarzom, którzy stanowią co najmniej połowę ludzkiej populacji. Na moją niekorzyść przemawiał jednak pewien drobny niuans, który tkwił w pochodzeniu mojej ofiary. Ten młodszy ode mnie chłopak okazał się być jakimś podrzędnym szlachcicem. A błękitnokrwiści, zdaniem sądów, nie upijają się, nie napadają dla dreszczyku emocji oraz giną tylko z ręki złoczyńcy.

Na początku mojej przygody z morzem, gdy ktoś mnie pytał: dlaczego?, odpowiadałem, że w obronie własnej. To nie do końca było prawdą, ponieważ gdy miałem okazję nie obroniłem ani siebie, ani mojej narzeczonej. Rachunki wyrównałem kilka chwil później, pod drzwiami jakiejś podrzędnej spelunki. Nożem i w plecy.

Wiem o tym tylko ja, kapitan i nasz pokładowy spowiednik – stary jezuita – braciszek Piotr. Jednemu zwierzyłem się, aby wiedział, że daję sobie radę w trudnych sytuacjach, drugiemu, bo sobie w nich nie radziłem.

– Trzyj ten dek dokładniej, albo kupisz mi nowe buty – warknął przechodzący obok mnie bosman.

Był jedynym człowiekiem na Szarej Mewie, który budząc się, przeklinał Boga za to, że ten każe mu oglądać kolejny wschód słońca, natomiast pobożną cześć oddawał burzy i wzburzonemu morzu. Przynajmniej takie chodziły słuchy.

– Dziadyga znów narzeka – wymamrotał John czyszczący pokład kilkanaście metrów na prawo ode mnie. – Pewnie nie może się doczekać momentu, kiedy fale zabiorą paru z nas. Myślisz, że ma jakieś typy?

– Na pewno ma – odpowiedziałem szczerze. – A jeśli morze nas dwóch nie zabierze, to sam będzie próbował wepchnąć swoich wybrańców do wody.

Mój francuski nie był doskonały, ale John zrozumiał, bo zaczął się chrapliwie śmiać. Kiedyś w porcie ktoś zapytał mnie dlaczego francuz nazywa się John. Wyjaśniłem wtedy, że nikt tu nie zwraca się do drugiego po imieniu nadanym na chrzcie. Używamy własnych, które wybraliśmy sobie podczas pierwszego rejsu. A mój przyjaciel nie był wzorowym patryjotą i z tego też powodu płynęliśmy na tym samym barku.

Rytm dnia codziennego zakłóciły wybijane szklanki. Normalnie traktowałem to jako z rzadka powtarzający się refren, ale tym razem oznaczały zmianę utworu. Koniec wachty. Już za parę chwil zagra dla mnie zupełnie inna orkiestra, a dźwięk szklanek na reszcie zabrzmi swą naturalną barwą.

– Tam gdzieś jest wybrzeże Hiszpanii – westchnął John machając ręką w kierunku południowo-zachodnim. – Gdzieś tam…

– Zapomnij o niej – rzekłem bezsilnie. – Nie prędko tam wrócimy. Taka dziewczyna nie będzie czekać.

Mimowolnie spojrzałem w tym samym kierunku i o dziwo, tak jak mój przyjaciel, nie mogłem oderwać wzroku od tego fragmentu horyzontu, który stał się dla nas wyjątkowy.

– Będzie, zobaczysz, że będzie. Obiecała mi to. Widziałeś tę małą postać machającą chustą kiedy odpływaliśmy? Widziałeś?

– Widziałem, widziałem – warknąłem poddenerwowany. Nie wiem jednak czym bardziej. Tym, że mówił o tym już od miesiąca, czy tym, że mnie nikt w tak wspaniały sposób nigdy nie pożegnał. Nic w tym jednak dziwnego. Nie byłem romantycznym francuzikiem. Błysk w oczach, delikatny dotyk rąk i światło księżyca nie były mi nigdy potrzebne aby cieszyć się wdziękami kobiet. Tak samo jak ich zgoda.

– No, tam koło latarni morskiej, prawda? Zachodziło słońce, wiała lekka bryza od lądu, a ona machała białą chustą.

– Tak machała. A teraz chodź pod pokład, bo zaraz ja cię machnę, wyręczając Dziadygę.

– Piękne, prawda? – wysapał powoli ktoś za naszymi plecami.

Odwróciliśmy się błyskawicznie. Przez ułamek sekundy rozważałem, czy to aby nie bosman, ale ten zamiast zagajać, pewnie by nas czymś ogłuszył i wypchnął za burtę. Okazało się, że to braciszek Piotr.

– Tak, piękne, ojcze. – Pochyliliśmy nisko głowy.

– Nie zawsze takie jest, ale wy o tym dobrze wiecie. – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Raz Pan daje dobrą pogodę i wiatr w żagle, raz widzimy Jego gniew i marność człowieka wobec cudów jego stworzenia.

Nie wiedzieliśmy co odpowiedzieć, więc kontynuował.

– Życie wasze jest zagrożone, nawet teraz. Jeżeli chcecie, usiądźmy sobie na schodach. Oczyśćcie dusze i patrzcie na świat bez strachu, że pochłonie je piekło. A tu nie trudno o to. Ognie szatańskie z radością przyjmują zapatrzonych w swoją moc marynarzy, a ich wysłannicy czekają pod powierzchnią wody, aby pochwycić nieszczęśników i zaprowadzić ich przed oblicza swoich panów. Wyspowiadajcie się, a aniołowie boży uchronią wasze dusze przed upadkiem i porwą wprost do Ojca.

– W takim razie ja… – zająknął się Francuz, a jezuita tylko na to czekał.

Wziął go pod rękę i zaprowadził na schodki prowadzące na wyższy pokład, nasz konfesjonał. Usiedli blisko siebie. John szeptał cicho swoje grzeszki na ucho braciszkowi, a ten z zamkniętymi oczami nieznacznie potakiwał. Widok marynarza siedzącego z duchownym na schodach nikogo nie dziwił. Wręcz przeciwnie. Każdy starał się wtedy zachowywać jak najgodniej i nie przeszkadzać w udzielaniu sakramentu pokuty. Sam nie wiem dlaczego, ale braciszek cieszył się wśród załogi ogromnym poważaniem. Wzięło się to zapewne z tego, że pomimo iż był starym klechą, był również mądrym i rozsądnym człowiekiem. Ale może fakt, że ponad piętnaście lat temu wytruł w Imię Boże całą kamienicę, miał też jakieś znaczenie.

Podczas gdy John oczyszczał swoje sumienie, ja czekałem na niego wpatrując się w morze. Oczywiście nie w południowo-zachodni jego fragment, ponieważ zaczął napawać mnie obrzydzeniem. Widziałem ciemną morską toń i myślałem o słowach jezuity. O ogniu pod nami. Musiałem przyznać się przed sobą samym, że jako człowiek wykształcony i oczytany, po pięciu latach żeglugi, miałem problemy z wyobrażeniem sobie ognia pod powierzchnią wody. Od jakiegoś czasu zaczynałem rozumieć starożytnych Greków i Rzymian czczących morskie bóstwa. Odnosiłem wrażenie, że granica światów przebiega po piaskach plaż. Coraz ciężej było mi wyobrazić sobie Boga mającego nad tym wszystkim kontrolę.

Inaczej rzecz się miała do potworów mogących znajdować się pod Szarą Mewą. Nieprzejrzystość morskiej wody, jej ciemniejsze plamy, miejscami nieregularne fale, wywoływały wrażenie, że coś tam może pływać. A ilu ludzi leży martwych gdzieś na dnie? Ile wraków, które gniją tam zgniecione przez fale lub na pół pożarte?

– Ty też może pójdziesz się wyspowiadać? – zapytał braciszek Piotr, chuchając mi w kark.

Przestraszyłem się.

– Może innym razem – odparłem, ale widząc wyczekiwanie w jego oczach, a także słysząc jakiś spięty głosik gdzieś w moim wnętrzu, dodałem. – Ale przy świętej niedzieli coś na ten temat pomyślimy.

Uspokoiło mnie to trochę, ale przed zejściem z Johnem pod pokład nie powstrzymałem się, aby jeszcze raz nie spojrzeć w mętną wodę.

We wnętrzu Mewy czuć było wilgocią i przegniłym drewnem. Zdaniem każdego, kto wchodził tu pierwszy raz, były to zwiastuny rychłego końca łajby. Szybko jednak tory ich myśli przestawiał się na wzór pozostałych członków załogi i pesymistyczne zapachy zaczynały kojarzyć się ze spokojem i domem.

Głęboko pod pokładem, w części rufowej, czekało już paru zniecierpliwionych chłopaków z wachty. Był tam Krab – dezerter jednego z księstw niemieckich, Piotruś Pan – anglik, pirat z powołania i zawodu, kilku innych, którzy nie potrafili mówić po angielsku oraz Szczurek – postać wyjątkowa.

Szczurek otwarcie przyznawał się do tego, że był przemytnikiem i złodziejem. Chwalił się tym na każdym kroku i na każdym kroku to udowadniał. Jego największą zaletą było to, że potrafił się z każdym dogadać i ubić interes. I tak było tym razem. Zebrał po kilka monet, zakręcił się przy części ładunkowej, porozmawiał ze strażnikami, czary-mary, i mamy rum.

– Spóźnienie jest mile widziane na balach książęcych – warknął Niemiec z równie wyraźnym akcentem, co zniecierpliwieniem. Wszystkie twarze, naznaczone grymasami wyczekiwania, oświetlał jedynie chybotliwy płomień świec, rzucając na nie makabryczne cienie.

– No to dobrze trafiliśmy – uśmiechnąłem się. – Jak okiem sięgnąć sami zacni goście.

Dwornie ukłoniłem się, a ci co rozumieli, ryknęli śmiechem.

– Może i zacni, ale karnie minęła was kolejka – zauważył Piotruś Pan i wskazał nam wolne miejsca wokół dwóch trumien, ustawionych jedna na drugiej.

Taki to już mieliśmy zwyczaj. Opijanie śmierci towarzyszy jeszcze przed wrzuceniem ich ciał do morza było tradycją dłuższą niż mój staż na Szarej Mewie, a kapitan, oficerowie i Dziadyga przymykali na ten rytuał oko. Tak to już było: po obowiązkach – hulaj dusza, piekła nie ma.

– Dużo ci tam zostało z tego utargu? – zapytał Piotruś Pan Szczurka.

– Wszystko poszło – zaklinał się. – Im dłużej jesteśmy w morzu, tym więcej sobie liczą. Jak tak dalej pójdzie, będziesz musiał wskakiwać im do koi, żeby można się było napić.

Wszyscy wybuchli śmiechem. Najpierw anglojęzyczni, a potem reszta, kiedy ze łzami w oczach przetłumaczyłem jego słowa na francuski.

Piliśmy ze szklanych szklanek, które Szczurek przyniósł z hiszpańskiego lądu. Kiedy rum zatańczył mi ciepłem we wnętrznościach, zastanowiłem się, czy aby aż tak bardzo odbiegamy od dworskich standardów.

– A John wciąż tęskni? – bardziej stwierdził niż zapytał Krab. – Opowiedz nam jeszcze raz o tej białej chusteczce.

– Ja tam wolę wszystko to co było przed chusteczką – wychrypiał Szczurek.

– Opowiedz! – śpiewnie krzyknął Piotruś Pan z uśmiechem.

Wszyscy trzej spojrzeli na mnie z wyczekiwanie.

Chociaż nie bardzo miałem na to ochotę, to jednak szlachectwo zobowiązuje i zacząłem tłumaczyć każde słowo Francuza. On jednak wypowiadał je z taką pasją, że nie byłem do końca pewny, czy aby na pewno moja translacja była potrzebna. Tak czy inaczej piliśmy i słuchaliśmy po raz kolejny romantycznej historii o marynarzu, dziewczynie, sadzie, pełni księżyca i tej cholernej białej chusteczce.

Z każdą kolejną szklanką pokład bujał się coraz bardziej. Na początku myślałem, że to tylko wrażenie, ale w pewnym momencie z trumien zaczęły dochodzić odgłosy przesuwających się ciał. Na wszelki wypadek sprawdziliśmy węzły trzymające je i piliśmy dalej. Nasze obawy okazały się bezpodstawne, ponieważ za chwilę kołysanie ustało.

Niewiele rzeczy mogło nas zmusić do przerwania zabawy, a tak naprawdę to tylko dwie. Jedną z nich był naturalnie koniec trunku. Drugą krzyk bosmana.

– Wszystkie ręce na pokład! – Ktoś wrzeszczał biegając po statku. – Polecenie bosmana! Wszystkie ręce na pokład!

No i stało się. Niedokończone butelki zabezpieczyliśmy w buchtach starych lin, a następnie wybiegliśmy na pokład.

Czułem się, jakbym znalazł się w innym świecie. Lekko wirujące niebo, to zasługa rumu, było rozdarte na dwie części. Jedna, ta przed nami, była czysta i rozgwieżdżona, natomiast ta druga ziała czernią paszczy Posejdona.

– Zwijać żagle! – wydarł się bosman. – Wachta pierwsza zwijać fokbombramsel, fokbramsel! Wachta druga – bezanropsel, bezansztaksel. Wachta trzecia – grotbombramsel, grotbramsel i grotsztaksel! Ruszać się, bo czarty wyciągają po nas swoje łapy! I pozapalać wszystkie lampy. Chcecie umierać w ciemnościach?!

Rozejrzałem się zdezorientowany. Za sterem nie stał już Żarłacz, ale Drugi Oficer. Z mostku kapitańskiego wszystkiemu spokojnie przyglądał się kapitan w towarzystwie Pierwszego. Równie spokojnie wyglądał jezuita siedzący w improwizowanym konfesjonale, wysłuchujący grzechów najmłodszych stażem marynarzy. Ja również poczułem spokój. Każdy, kto wiedział co ma robić, nie miał w oczach strachu.

Pobiegłem wraz z przyjaciółmi w kierunku rufy, aby zwinąć bezantopsel. Z każdą chwilą przybiegali kolejni. Bez pytania czy zbędnych poleceń brali się za to, co trzeba. Krab wraz z Piotrusiem Panem już byli na górze i starannie składali szmaty. Po chwili żagiel był zwinięty. Każdy złapał się jakiejś stałej części pokładu i oczekiwał na dalsze polecenia. Niemiec i Anglik ostrożnie zeszli na pokład i przywarli do masztu.

Pozostałe wachty również uporały się z wyznaczonymi zadaniami, co sprawiło, że Dziadyga przechadzał się dumnie po pokładzie zerkając ukradkiem w stronę kapitana. Zatrzymał się, wziął głęboki wdech i odwrócił się do nas plecami. Znieruchomiał w tej pozycji przez chwilę i ciasno zapiął płaszcz.

– Wachta druga: refować bezan! – rozdźwięczał krystaliczny głos Pierwszego Oficera. – Grotmarsel górny, dół!

Dziadyga obrócił się błyskawicznie i sam nie wiem co błysnęło jaskrawszym blaskiem. Mordercze spojrzenie, czy nóż w dłoni bosmana.

Oficer zakrztusił się. Choć nie widziałem twarzy kapitana, pamiętałem podobne sytuacje, podczas których zawsze uśmiechał się półgębkiem spuszczając wzrok na deski pokładu. Oficerowie wiedzieli, że podobne groźby nie są spełniane zbyt często, ale gdyby do czegoś doszło, zapewne uszłoby to zabójcy płazem. Każdy wyczuwał między tą dwójką jakąś dziwna nić przyjaźni, zapewne wynikająca z tego, że jako jedyni pływali na Szarej Mewie od samego początku i przeżyli już wielu oficerów.

– Fokstensztaksel, dół – rzekł cicho kapitan.

Bosman schował nóż i wydarł się:

– Nie słyszeliście, wyrzutki?! – wrzasnął. – Zwijać fokstensztaksel!

Jego krzyk niósł się po morzu w bezwietrznej ciszy. Już za chwilę miał w nas uderzyć burzowy wiatr. Trzymając się mocno wanty zerknąłem na wodę.

Czarna, spokojna. Aż przeszły mnie ciarki.

I wtedy wiatr zaświszczał na wantach, szarpnął żaglami, aż stara Mewa zaskrzypiała.

– Fale idą! Osiem do dziesięciu metrów! – krzyknął ktoś z mojej wachty, a pęd powietrza wcisnął mu słowa z powrotem do ust.

Ponownie zaczęło nami najpierw kołysać, a chwilę potem, rzucać. Ciężkie grube krople deszczu zaatakowały równie gwałtownie jak wiatr. Nie widziałem nic, co było dalej niż pięć metrów od czubka mojego nosa. Deski pokładu, które jeszcze kilka godzin temu czyściłem, stały się teraz śliskie, jakbym używał tłuszczu zwierzęcego, a nie morskiej wody.

Najwyraźniej moja praca została uznana przez bóstwa morskie za niedokładną, ponieważ postanowiły po mnie poprawić robotę. Coraz większe fale zaczęły przelewać się przez burtę omiatając spienionymi grzywami dek.

– Pierwsza wachta pod pokład i spać! – rozkazał bosman. – Druga dzieli się na dwie części! Jak najszybciej do fokmasztu! Zapowiada się długa noc, panowie.

Byłem pewien, że mówiąc to, śmiał się. To był jego czas. Tak z dawna oczekiwany, jedyny sens nic nie znaczącego życia.

Przemykałem w kierunku dziobu po śliskim pokładzie. Dziadyga do tego stopnia zawładnął moimi myślami, że na chwilę straciłem czujność, a na rozbujanym statku było to jednoznaczne z utratą równowagi. To wystarczyło. Z krzykiem zacząłem zjeżdżać po przechylonym deku. Starałem się złapać czegoś, ale wszystko, co wpadło mi w ręce nie było na stałe przytwierdzone do statku. Wiadro, jakiś bosak, zbuchtowana lina. To miały być skarby, które, jak chciwiec, chciałem porwać ze sobą w morską toń.

Jedyną moją szansą był reling, ale pędząc z tak dużą prędkością obawiałem się, że stare próchno nie wytrzyma. No i miałem rację. Nie wytrzymało. Nogami przebiłem się przez drewnianą balustradkę i gdyby nie chwilę wcześniej zagarnięty boska, który utknął w wyłomach zniszczonego relingu, Posejdon ukarałby mnie za wiarę w Jedynego Boga, albo Bóg za odwrócenie twarzy w kierunku Posejdona.

Była chyba nawet taka przypowieść o dwóch panach.

Przez chwilę wisiałem obijając się o burtę. Czułem się, jakbym cały stał się jednym spiętym mięśniem. Zdawałem sobie sprawę, że długo tak nie wytrzymam, ale nic nie mogłem poradzić. Wszystko wydawało się być pokryte rybią łuską i śluzem. Nawet największy mocarz spośród załogantów długo nie utrzymałby się na moim miejscu. Gdzieś w spanikowanym umyśle zyskałem pewność, że woda nie jest teraz zimna. I tak byłem cały mokry od deszczu, więc różnica temperatury nie może być duża. Nawet trochę mnie to uspokoiło.

Prawdziwą ulgę poczułem jednak, kiedy zza drewnianego horyzontu, który z mojej perspektywy oddzielał modrzewiowy kontynent od czarnego nieba, wyłoniła się szpetna morda pokładowego mistrza złodziei.

– Podaj mi rękę! – krzyczał Szczurek, a ja ze spokojem obserwowałem, jak woda spływa po jego twarzy i leje mi się prosto do oczu. – Daj rękę!

Mocniej ścisnąłem śliski drzewiec bosaka, podciągnąłem się i chwyciłem jego dłoń.

– Trzymaj się! – wychrypiał.

„Dlaczego?" zdążyłem zapytać jedynie spojrzeniem, gdyż w tym momencie zza jego pleców uderzyła w nas ściana wody. Odruchowo odwróciłem głowę. Widziałem jak spieniony wodospad powraca do morza. Jak biel furii znów zamienia się w czerń. Widziałem jeszcze coś. W dolinie między falami na chwilę z wody wynurzył się nagi człowiek. Był centralnie pode mną i machnął ręką, jakby miał nadzieję, że mu pomogę. Po tym desperackim geście zniknął pod wodą i straciłem go z pola widzenia.

– Człowiek za burtą! – zawołałem, kiedy Szczurek wciągnął mnie na pokład.

– Co ty bredzisz? – zdziwił się. – Tylko ty wypadłeś.

– Tam jest człowiek! Za burtą. Bosaki!

– Człowiek za burtą! – krzyczał ktoś z dziobu i rzucił linę do wody. – Krab wypadł!

Sekundę później koło mnie pojawił się John, a Szczurek, na rozkaz bosmana, poleciał zwijać kolejne żagle. Teraz już nawet pierwsza wachta została wywołana na pokład. Mieli być naszymi zmiennikami, ponieważ w tak trudnych warunkach większym niebezpieczeństwem od pogody są tylko ludzkie błędy powodowane zmęczeniem. Nikomu się to nie podobało, ale nic nie mogliśmy poradzić. Wiatr przybierał na sile, a fale rosły. Jedynie rozświetlające ten dramat błyskawice nie były przeciwko nam i przeszywały wodę gdzieś w oddali.

Podczas gdy wypatrywaliśmy marynarzy za burtą, dowodzenie przejął kapitan. Stał wyprostowany na mostku z zaciętym wyrazem twarzy. Widziałem tylko jak porusza ustami, wypowiadając spokojnie rozkazy. Dalej przekazywał je Pierwszy z chorobliwą pasją.

– Tam jest! – szarpnął mnie John. – Dwie długości łodzi, na drugiej, widzisz?

– Nic nie widzę przez ten deszcz. Jesteś pewien?

– Przecież przed chwilą tam był! – zirytował się. – Przecież…

Nie zdołał dokończyć zdania. Przerwał mu głuchy trzask pękającego grotmasztu. Odwróciłem się na tyle wcześnie, aby to zobaczyć. Ciągnąc za sobą swoje żagle i zerwane liny, przewracał się prosto na nas.

Chwyciłem Johna za ramię. Chciałem uskoczyć, ale pokład opadł, a kolejna fala załamała się tuż obok nas. Jedyne co mogłem zrobić to poddać się nurtowi i runąć w morze. Spadając, szarpnąłem go jeszcze, ale wyślizgnął mi się. Mimo to wiedziałem, że spadał tuż za moimi plecami.

Do wody wpadłem jako pierwszy. Była zimniejsza niż myślałem i przez chwilę czułem się jakbym stracił wzrok. Ale to nie oczy zawiniły. Zrozumiałem to, kiedy ponad wzburzoną taflą uderzyły dwie błyskawice, jedna po drugiej.

Przez krótki moment widziałem co się dzieje dokoła.

Pierwsza ukazała mi spowolniony świat pełen pęcherzyków powietrza. Z całych sił machałem rękami, uwalniając ich więcej spod ubrania i z ust.

Kolejny rozbłysk oświetlił mi już spokojniejszy obraz. Widoczności już nie ograniczało powietrze, więc mogłem rozejrzeć się troszkę dokładniej. Słona woda podrażniała moje oczy, a obraz był niewyraźny. Jednak udało mi się dostrzec człowieka, którego wcześniej widziałem wyłaniającego się z wody. Na początku pomyślałem, że to John, ale przecież Francuz był ubrany, a ten nagi i zdecydowanie za chudy. Bezwładnie dryfował zawieszony na nieistniejących linach wśród wzburzonej toni. Ten obraz zapamiętałem, nim ciemność znów zalała mi oczy.

Ucisk w płucach nakazał mi powrót do rzeczywistości. Zaczynałem się dusić i odruchowo zaczerpnąłem ustami powietrza. Czułem się, jakbym pocałował śmierć.

Zacząłem panicznie machać nogami i rękami, aby jak najszybciej znaleźć się na powierzchni.

Wtedy uderzyła kolejna błyskawica.

Zobaczyłem trzy metry przed sobą sine oblicze nagiego mężczyzny. Jego oczy nie były martwe, ale przenikliwe i jakby głodne. Musiał pływać bardzo szybko, ponieważ dystans, który pokonał był niewspółmiernie większy od pokonanego przeze mnie.

Szarpnąłem całym ciałem. O dziwo to poskutkowało i wynurzyłem się na powierzchnię. Od razu zacząłem krztusić się i łapczywie wdychać powietrze. Szara Mewa płynęła bardzo szybko i zostawiła mnie dwie długości łodzi za sobą. Widziałem jak bosman macha latarnią nad wodą przy prawej burcie. Obok niego stał Szczurek z bosakiem i kilku innych chłopaków z linami.

Chciałem krzyknąć, ale tylko pisnąłem. Tuż przed moją twarzą wyłoniła się głowa człowieka, którego widziałem pod wodą. Patrzył na mnie z dziką radością, prezentując szkaradny garnitur przegniłych zębów.

Dokoła zaczęły wyrastać inne postacie, a ja mogłem tylko patrzeć jak powoli podpływają. Nie krzyczałem, kiedy nakryły mnie śliskie cielska, a chude palce chwyciły za kostki i nadgarstki. Byłem zbyt przerażony i nie myślałem o niczym, gdy razem zmierzaliśmy na dno. A tam było coraz zimniej i zimniej…

Dryfuję wraz z innymi w odmętach morza, które przestało być nieprzejrzyste wiele lat temu. Czujnie wpatrujemy się w sunący po powierzchni statek walczący z huraganem. Jest zimno i wszystko wydaje się być pokryte śluzem i rybimi łyskami.

Wygłodniałym wzrokiem wypatrujemy nieszczęsnych marynarzy, którzy wypadli za burtę. Ostatnio wciągamy mało ludzi, więc nasz Pan nie jest zadowolony. Karze nas i rząda więcej.

Wpatrując się w dno każdej kolejnej łajby zastanawiam się nad tym, co wydarzyło się w dniu mojej śmierci. Wciąż w myślach powracam do momentu, w który złamał się grotmaszt i miałem dziwne wrażenie, że chodź spadaliśmy we dwóch, to do morza wpadłem tylko ja jeden.

Koniec

Komentarze

"Nie za ostre słońca" - "słońce" czy może tych słońc było więcej niż jedno?
"już bym dano rozstał się z tym światem." - "dawno"
"Mój francuski nie jest doskonały, ale John zrozumiał, bo zaczął się chrapliwie śmiać" - "był" - nie zmieniamy czasu narracji bez wyraźnego powodu.

Fajny ten tekst. Rzadko czytuję tu podobinie "morskie" opowiadania, więc lektura była dla mnie całkiem miłą odmianą. Na początku, szczerze powiedziawszy, bałem się, że będzie to kolejny "tekst o niczym", jednak później akcja zaczęła się rozkręcać. Za tu duży plus, zwłaszcza, że poradziłeś sobie z wartkością narracji.
Jeśli miałbym się czegoś przyczepić, to chyba tylko zakończenia. Wydaje mi się takie urwane i jakoś mnie nie zadowala. No ale być może jest to tylko kwestia gustu.
Tak więc, ode mnie mocna czwórka.

Przy stanie morza i wietrze o sile sześciu albo siedmi stopni  w skali  Beauforta zaloha żaglowca ma naprawdę sporo roboty. Zwijanie i  refowanie żagl, halsowanie, jeżeli plynie się pod wiatr. Dużo jest do roboty. Statek mocno sie kolysze, nie ma na to rady. Bierze albo nie bierze wodę na poklad, to zależy od typu, wyporności  i od tego, jak trzyma się fali. A tutaj nieco informacji, o czym Autor pisze na wstępie opowiadania.  

6

22-27

40-50

25-31

10,8-13,8

24 / 44 / 27

Silny wiatr

3

9,9

Tworzą się grzywacze, długa wysoka fala, szum morza. Fale z pianą na grzbietach i bryzgi.

Duże gałęzie w ruchu. Słychać świst wiatru nad głową. Kapelusze zrywane z głowy.

7

28-33

51-62

32-38

13,9-17,1

30 / 56 / 35

Bardzo silny wiatr

4

13,1

Morze burzy się i piana zaczyna układać się w pasma.

Całe drzewa w ruchu. Pod wiatr idzie się z wysiłkiem

Warsztatowo  napisane nieżle. Jednak jedno pytanie  ciśnie się od razu na usta, pardon, klawiaturę. A co to byl za statek? Jako typ żaglowca jasne --  byl to bark.
Chodzi o jego charakter.  Na pewno nie był to statek więzienny ( były takie, zarówno slużące do przewozu więzniow, jak do odbywania kary, a także takie, gdzie część załohi stanowili więzniowe ( galera). Zaloga mial pelny luz, łącznie ze schodzeniem na ląd i popijaniem rumu. Więzienny odpada. Handlowy? Ciekawa załoga, a jeszcze spowiednik na pokladzei ( możliwe u Hiszpanów i Portugalczyków, lecz malo prawdopodobne u innych nacji). Wojenny? -- wyjątkow słaba dyscyplina. Ponadto, przy przymusowej brance na poklad żglowca wojennego przeszłośc się nie liczyla, liczyla sę terażniejszość. Podobnie było przy xaciągu ochotniczym. Wszystkie wersje nalezy odrzucić... 
Podstawowy feler opowiadania -- Autor nie wyjaśnił dokladnie, o co idzie, czyli nie objaśnil, na poklad jakiego statku ( chyba) trafil bohater. Oj, spory makament. 
3/6 

Ktoś kiedyś powiedział, żeby nie zaśmiecać opowiadań rzeczami nie mającymi wpływu na fabułę. Ale dzięki za komentarz i (jak się domyślam) zestawienie wyników mołdawskiego totka powyżej.

Nowa Fantastyka