- Opowiadanie: nEverright - Manum Dei

Manum Dei

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Manum Dei

Moje dotychczasowe życie było całkiem normalne. A nawet wygodne. Ojciec był mistrzem płatnerskim, interes się kręcił, więc nie brakowało pieniędzy.

Mieszkałem w sporym domu niedaleko miasta. Kupił go mój dziad, szlachcic. Potem czasy się zmieniły; chłopi się zbuntowali, a nasza rodzina straciła majątek. Został tylko ten dom. Mój ojciec, wtedy jeszcze kawaler zaczął pracować jako kowal. Dzięki uczciwej pracy a także dużym umiejętnościom po niedługim czasie został mistrzem swego fachu, a dzięki odziedziczonej przedsiębiorczości i zdrowemu rozsądkowi został bogaty. Znalazł sobie żonę, która urodziła mu syna: mnie.

Wszystko zmieniło się w dniu moich osiemnastych urodzin.

 

Experrectus

W ów dzień, po zmroku usiedliśmy do wieczerzy. Z okazji mojego wejścia w dorosłość zjechała cała moja rodzina, która choć niezbyt liczna przybyła z najbardziej odległych zakątków kraju. Zostałem obsypany prezentami: drogimi choć niezbyt przydatnymi.

Pomieszczenie w którym ucztowaliśmy było długim pokojem z kominkiem po jednej, z oknem wychodzącym na ogród po drugiej stronie. Na palenisku płonął ogień, a na stole świece. Lubiłem ten pokój z jego bielonymi ścianami i skrzypiącą podłogą. Sprawiał wrażenie przytulnego i spokojnego.

– Niech Bóg prowadzi mojego syna przez jego dorosłe życie! – mój ojciec, nieco już podchmielony wzniósł toast.

– Wiwat! – ochoczo krzyknęli goście.

Nagle zakręciło mi się w głowie. Przez chwilę myślałem, że to przez wino. Nagle zauważyłem, że świece świecą tak jasno… wręcz oślepiająco… Poczułem uderzenie, jakby przygniótł mnie wielki ciężar. Osunąłem się na ziemię. Jeszcze jeden przeraźliwy błysk światła. Straciłem przytomność.

 

Obudziłem się wypoczęty i rześki. Pamiętałem każdy szczegół z poprzedniego wieczoru. Nie mogłem dociec, dlaczego nagle zasnąłem.

Wstałem i podszedłem do miski z wodą stojącej przed lustrem, aby się odświeżyć. Spojrzałem w nie i po raz pierwszy pojąłem, że stało się ze mną coś dziwnego. Prawie nie poznałem sam siebie. Z głowy powypadały mi prawie wszystkie włosy. Zostało ich naprawdę niewiele. Kiedy przejechałem dłonią po głowie kilka zostało mi w ręce. Zmieniły się też moje oczy. Przedtem zielone, teraz były niebieskawe i bardzo jasne, prawie jak u niewidomego.

W tym momencie wszedł mój ojciec.

– Jak się czujesz? – zapytał z troską.

– Dobrze – odparłem zgodnie z prawdą, siadając na łóżku. – Co się właściwie stało, ojcze?

– Nie wiem. Nagle zemdlałeś. A potem… – wskazał znacząco na moją głowę. – Lekarz twierdzi, że to może być zatrucie jakiś tolem…

– Talem – poprawiłem ojca. Objawy by się zgadzały (studiowałem w królewskiej akademii medycznej, więc trochę się na tym znałem), ale nie czułem się chory. Było mi nawet… lepiej niż przedtem?

Ojciec westchnął.

– Odpoczywaj. Doktor zostawił ci lekarstwo.

Bzdura, pomyślałem. Jeśli to tal, to niewiele pomoże. Ale placebo to najlepszy lek. Bardziej ujmie bólu tacie, niż mnie. Przydało by się dowiedzieć nieco więcej o tym, co mi dolega, stwierdziłem w myślach.

Na wzgórzu opodal miasta stał klasztor połączony z kościołem znany z bogatego zbioru ksiąg. Nie zaszkodzi sprawdzić, pomyślałem.

 

Wychodząc, zabrałem szatę z kapturem, by uniknąć wścibskich pytań. Właśnie zaczynało padać, ale powietrze było ciepłe. Przechodząc przez miasto nie mijałem zbyt wielu ludzi. Woda ściekała z dachów kamienic do rynsztoków, a jej dźwięk wydawał mi się niezwykle donośny. Widniejący w oddali klasztor skryty był częściowo w mgle. Był niczym wyspa wiedzy na morzu głupoty Świata.

Na górę prowadziła ścieżka parokrotnie okrążająca wzgórze wkoło. Wysypana była kamieniami, które mokre były śliskie jak skóra ryby. Nie zmieniało to faktu, że droga na górę była przyjemna: mgła się rozjaśniła i wkoło rozciągała się panorama. Mimo, że wzgórze nie było wysokie, to miasto z niego wyglądało niczym rozsypane na podłodze drewniane klocki. W oddali majaczyła szachownica pól i lasów. Dzieliła się na część jaśniejszą – tą, na której znajdowało się teraz miasto, oraz na część ciemniejszą, tą, którą jeszcze nie opuściło widmo chmur.

Na samym horyzoncie majaczyły odległe góry. Niezbyt wysokie, ale położone na płaskim terenie sprawiały imponujące wrażenie. W tym roku zabrakło jednak stałego elementu tego obrazka: ich szczyty nie były pokryte śniegiem.

Tymczasem jednak dotarłem na szczyt. Klasztor z bliska nie sprawiał już tak wielkiego wrażenia. Jego ściany były odrapane, w niektórych miejscach odpadły całe połacie tynku odsłaniając czerwone cegły. W jednym miejscu nawet, jak zauważyłem, mur był pęknięty w poprzek; szczelina zrosła mchem, a na szczycie wyrosło niewielkie drzewko. Od wschodu szczyt wzgórza zarośnięty był jak dżungla. Dzikie wino wspięło się na apsydę główną, częściowo zasłaniając witraż, jak zauważyłem wchodząc do świątyni.

Budynek klasztoru znajdował się na północ od budynku kościoła, jedynym wejściem były niewielkie drzwi na lewo od wejścia niedaleko prezbiterium. Zapukałem.

– Ach, to ty – przywitał mnie mój stary znajomy ojciec Mateusz. – Wchodź, wchodź. W czym mogę ci pomóc. Na miłość boską! Dziecko, co ci się stało? – krzyknął, widząc moją twarz.

– To nic – skłamałem. Przyszedłem znaleźć cos w bibliotece.

– Zapraszam! – ojciec Mateusz był dla mnie wyjątkowo serdeczny od kiedy (całkiem przypadkiem) pomogłem mu wyjaśnić sprawę tajemniczego morderstwa w klasztorze.

 

Biblioteka klasztorna znajdowała się w podziemiach budynku. Ojciec Mateusz wziąwszy lichtarz z trzema świecami sprowadził mnie na dół po stromych schodach. Po drodze nie zauważyłem żadnego zakonnika. Mateusz, jakby słysząc moje myśli rzekł ze smutkiem:

– Niewielu jest dzisiaj powołanych… A ci, którzy są, szukają lepszego klasztoru niż ten – zatrzymał się przed starymi drewnianymi drzwiami i nie bez trudu otworzył zardzewiały zamek. – Jeszcze bardziej nieliczni mają ochotę czytać księgi z naszej biblioteki – powiedział jakby usprawiedliwiał stan wnętrza.

 

Przed wejściem powstrzymało mnie znajome uczucie – wielki ciężar spoczywający na mych barkach i oślepiające światło. Tym razem jednak ciężar wręcz przewrócił mnie na ziemię. Nagle świat zniknął. Widziałem tylko wielki jasny krzyż na czarnym tle. Ciężar nie słabnął. Krzyż stanął w płomieniach. Niewyraźny głos. Ogień.

 

– Nic ci nie jest? – ojciec Mateusz podźwignął mnie z klęczek.

– Nic – odparłem. I faktycznie: wizja nie pozostawiła żadnego śladu. Kiedy serce znów zaczęło bić równomiernie, poczułem się tak jak wcześniej.

Podszedłem do niewielkiego stołu pośrodku biblioteki.

– Dziękuję, ojcze. Teraz już sobie poradzę.

– Zamknij drzwi, jak będziesz wychodził – położył klucz na stole, rzucił mi zatroskane spojrzenie i wyszedł.

Zostałem sam z tysiącami książek. Jaki byłem naiwny myśląc, że znajdę coś w tym gigantycznym zbiorze nie spędzając tu reszty życia! Przeszedłem wzdłuż pólek. Większość tytułów nic mi nie mówiła. Nagle moją uwagę przyciągnął duży czarny tom. Na grzbiecie widniał wytłoczony krzyż otoczony płomieniem.

 

Księga bynajmniej nie mówiła o dziwnych chorobach. Przynajmniej nie w całości. Stanowiła jednak pewien rodzaj przewodnika po klasztorach. Przekartkowałem ją i zobaczyłem, że jedna ze stron jest zagięta. Tekst na niej opowiadał o klasztorze wysoko w górach (jeśli dobrze zrozumiałem, chodziło o te, które widniały na horyzoncie, gdy wchodziłem na wzgórze) w którym nieuleczalnie chorzy mogą spędzić resztę swojego życia.

Ważniejsze był jednak dla mnie wspomniany w księdze fakt, że w owym przybytku zamieszkują najwybitniejsi medycy w kraju. Jeśli ktoś może mi powiedzieć, co się ze mną dzieje (teorię o zatruciu talem już dawno odrzuciłem), to tylko oni.

 

IRE

Wyruszyłem następnego dnia rano. W międzyczasie spostrzegłem u siebie kolejne zmiany. Stałem się blady, straciłem apetyt i prawie nie czułem pragnienia. Zszokowany spostrzegłem, że włosy wypadają mi także z brwi i rzęs. Zaszły także inne zmiany, choć nie tak wyraźne. Wzrok mi się wyostrzył, tak samo jak słuch.

Wizja płonącego krzyża nie była jednorazowa. Nawiedzała mnie w snach, a w dzień wydawało mi się, że widzę zarys krzyża, tak jak widzi się zarys płomienia świecy, gdy zbyt długo się w nią wpatruje.

Podróż miała trwać co najmniej pięć dni, miałem więc dużo czasu na rozmyślania. Nie udało mi się jednak odnaleźć przyczyny moich przypadłości.

 

– Piękny mamy dzień – żebrak gestem ręki wyraźnie dał do zrozumienia, że oczekuje jałmużny.

Weź się lepiej do roboty, darmozjadzie – chciałem powiedzieć, ale coś mnie powstrzymało. Jakby wiedziony niewidzialną siłą sięgnąłem do sakiewki i rzuciłem parę monet do brudnego kapelusza.

– Bóg zapłać, panie… – zaczął żebrak, ale ja przerwałem mu rzucając kolejną monetę. Sam się zdziwiłem swoim postępowaniem. Kilka następnych monet poszło w ślady pierwszej, mimo, że usilnie próbowałem się powstrzymać. W końcu, gdy ostatnia moneta wylądowała u żebraka, odszedłem intensywnie myśląc, dlaczego tak uczyniłem. Obdarowany odprowadził mnie nie mniej zdziwionym wzrokiem.

 

Moje myśli stały się ociężałe. Powoli zaczynałem czuć, jakby to co robię w coraz mniejszym stopniu zależało ode mnie.

Pogoda była wspaniała, droga prosta, a okolica piękna. A jednak czułem jakieś brzemię, przygniatające mnie coraz bardziej i bardziej. Postanowiłem zatrzymać się w gospodzie leżącej na skrzyżowaniu dwóch dróg. Moja trasa prowadziła na północ, przez niewielki most na rzece. Wysypana żwirem ścieżka prowadziła zaś na wschód.

W miarę jak zbliżałem się do budynku czułem się coraz gorzej. W końcu prawie doczołgałem się do wejścia. Karczma nazywała się „Pod złamanym skrzydłem". Był to piętrowy, niewysoki budynek. Zbudowany był z bielonego drewna, okna były małe, bez szyb tylko z okiennicami. W środku stał odrapany bar i kilka stolików z pieńkami zamiast krzeseł. Mimo swej toporności, wnętrze było przytulne: na kominku płonął ogień, a przed nim na podłodze wysypanej wiórami leżała niedźwiedzia skóra.

 

Usiadłem przy barze.

– Piwo? – barman nie miał do obsługi wielu innych klientów.

Nie miałem siły odpowiedzieć. Po chwili mego milczenia szynkarz wzruszył ramionami i zajął się czyszczeniem lady mrucząc coś o burakach i gburach.

Po chwili ogarnęło mnie znajome uczucie. Lecz tym razem było inaczej. Nagle zabolały mnie plecy. Skóra między łopatkami bolała jak przypiekany żywym ogniem. Wizja krzyża stanęła mi przed oczami żywiej niż przedtem, wypełniając swoją obecnością całe pole widzenia. Czułem jakby wypalała się mi w umyśle. Prawie bolesne, ale w jakiś sposób ekstatyczne.

– No proszę – barman potrząsnął mną niezbyt delikatnie – a jednak pan podpity.

Wizja zniknęła i znów poczułem się normalnie. Poprosiłem o pokój.

– Trzy miedziaki się należą – szynkarz był chyba zdziwiony nagłą zmianą jaka we mnie zaszła. Przeszukałem kieszenie. Nagle przypomniałem sobie, co się stało ze wszystkimi pieniędzmi.

– Ojej, nie mamy pieniążków? – zakpił barman. – Ale widać, że pan zmęczony. Prześpi się na sianie.

Podziękowałem i zawstydzony poszedłem w miejsce wskazane przez barmana, to znaczy do pobliskiej stodoły.

 

Lecz tej nocy nie mogłem spać. Zmęczenie wyparowało ze mnie całkowicie. Mimo, że od dłuższego czasu nic nie jadłem nie czułem głodu ani pragnienia. Kiedy przewracałem się z boku na bok, usłyszałem hałas i zobaczyłem postać wchodzącą po drabinie na piętro stodoły, tam, gdzie spałem. A była to dziwna osoba. W prawdzie w ciemności nie wiele widziałem, ale zauważyłem, że był to mężczyzna, łysy; na głowie miał tatuaż; ubrany był w coś, co wziąłem za płaszcz z piór.

Podszedł na palcach.

– Przepraszam, myślałem, że śpisz – powiedział, gdy zobaczył, że mu się przypatruję.

– Kim jesteś? – zapytałem, podrywając się z miejsca.

– Nieważne, chciałem tylko cię zobaczyć, śpij – głos miał miły i nagle wydało mi się oczywiste, że powinienem spać.

Później już nic nie zakłócało mi snu. Rano po nieznajomym nie było śladu.

 

Bez dalszego zwlekania ruszyłem w drogę. Uczucie ciężaru już mi nie doskwierało i mimo, że zapowiadała się burza, byłem w nastroju prawie euforycznym – oto zbliżałem się do celu mojej wędrówki. Gdy doszedłem po podnóża góry, zobaczyłem dziwny drogowskaz, który nie wiedzieć dlaczego, skierowany był pionowo w górę. Napis na nim głosił: „Gościnny Klasztor Przenajświętszej Dziewicy Maryi Anielskiej zaprasza umierających i śmiertelnie chorych". Może trudno w to uwierzyć, ale przez drogę zapomniałem, po co tu przybyłem i ogarnęło mnie przygnębienie. „Umierający i śmiertelnie chorzy"… Ciekawe, czy zaliczam się do którejś z tych grup?

Jakby w odpowiedzi znów poczułem ból w plecach. Odniosłem również wrażenie, jakby cos poruszało się we mnie, pod skórą na plecach.

 

Zanim dotarłem na szczyt góry (podejście było zadziwiająco łatwe) zaczęła się burza. Gdy wspiąłem się na szczyt, całkiem przemoknięty, stanąłem oniemiały.

Znalazłem na dużej płaskiej przestrzeni. Z dołu nie było widać, że szczyt tak wygląda. Ale nawet, gdybym znał ukształtowanie terenu, to i tak bym się zdziwił. Płaski plac pokryty był dużymi, kamiennymi płytami, jak po chwili zauważyłem, w kształcie ośmiokąta. Znacznie większe wrażenie wywierała jednak budowla wzniesiona na placu. Był to wielki, ale płaski, kanciasty budynek; domyślałem się, że jest także na planie ośmiokąta. Cały zbudowany był z czarnego kamienia. Z tego samego materiału była wysoka, płasko zakończona wieża wzniesiona na jego szczycie. Może uległem złudzeniu, ale wydawało mi się, ze raz po raz uderza w nią piorun.

 

Stąpając ostrożnie po śliskich płytach, dotarłem wreszcie do wejścia. Duże, okute żelazem drzwi nie wyglądały przyjaźnie. Zapukałem kołatką w kształcie smoka. Natychmiast otworzył mi człowiek, w którym rozpoznałem nieznajomego, którego spotkałem w nocy.

– No wreszcie jesteś – przywitał mnie. – Wchodź, na co czekasz?

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć zostałem prawie wciągnięty do wnętrza.

Stanęliśmy w korytarzu.

– Jest parę spraw do omówienia – zaczął – po pierwsze: mam na imię Kris. Po drugie, już się zorientowałeś?

W miarę jak mówił, ból w plecach narastał

– Co masz na myśli? – zapytałem, powstrzymując się przed jękiem z bólu.

– Jeszcze się nie domyśliłeś?

Nagła eksplozja bólu prawie zwaliła mnie z nóg. Coś wystrzeliło mi z pomiędzy łopatek do tyłu rozrywając skórę.

– Jesteś Aniołem.

Nowo powstałe skrzydła w sekundę obrosły piórami jak gałęzie drzew liśćmi na wiosnę.

 

COGITATIO

– Słyszałem opowieści o Aniołach, ale nie wiedziałem, ze można nim zostać!

Siedziałem z Krisem w wielkiej komnacie w środku budynku. Zarówno podłoga, ściany, jak i sufit wyłożone były ośmiokątnymi płytami.

– Na pewno jest jeszcze wiele rzeczy, których nie rozumiesz – Kris rozsiadł się na kamiennym tronie u szczytu stołu z tego samego materiału i wskazał mi drugi, po drugiej stronie. – Pozwól, że wytłumaczę wszystko po kolei. Jak się pewnie domyśliłeś, nie ma tu żadnej placówki dla śmiertelnie chorych. Jest to natomiast doskonałe miejsce dla ciebie. Widzisz, zawsze byłeś Aniołem, a tylko wcieliłeś się w człowieka jakieś osiemnaście lat temu. Twój ludzki umysł nie zawiera wspomnień anielskiego. Wcielenie jest jednym ze sposobów, w jaki Anioł może zaistnieć w fizycznym świecie. Inne to opętanie, czyli przejęcie ciała śmiertelnika, oraz uosobienie, czyli stworzenie własnego ciała. Wcielenie powoduje, że rodzi się dziecko, które zamiast ludzkiej duszy ma w ciele duszę anielską. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Tak, ale…

– Powoli – przerwał mi Kris – jeszcze nie skończyłem. Człowiek taki nazywany jest Aniołem Wcielonym, i z upływem czasu zyskuje cechy Anioła. W pewnym momencie następuje przeskok podczas którego ujawnia się wiedza zapisana w jego podświadomości.

– Jaki to ma związek z wypadaniem włosów? – nie wytrzymałem.

– Skutkiem ubocznym jest fizyczne upodobnienie się do Anioła. Anioły nie mają włosów, ich krew jest srebrna, skóra biała, a oczy niebieskie. Fizyczny wygląd zyskały po pojawieniu się ludzi, przedtem istniały tylko jako duchy. Skóra i inne cechy miały ich odróżniać od ludzi, których miały i do tej pory mają chronic i asystować w ziemskiej wędrówce. To oczywiście nie znaczy, że biali ludzie są lepsi. Jasna skóra jest wynikiem zapotrzebowania na witaminę D w mniej nasłonecznionych…

– Co?

– Nieważne. Tak po prostu jest. Twoje wizje i inne objawy były znakami, świadczącymi o zbliżającym się Przełomie, czyli… Nigdy nie wiem jak to ująć… Odczłowieczeniu twojego ciała, które dokona się w tym budynku. Prędzej, czy później każdy Wcielony tu trafia, by przejść Przełom.

Kris zamilkł. Wyraźnie czekał na moją reakcję.

– Co mam robić?

 

Z wieży roztaczał się niesamowity widok. Góry okalające z trzech stron szczyt wyglądały jak zęby w paszczy bestii gotowej pożreć nas w każdej chwili.

Stałem na płaskim dachu wieży. Mimo, że nigdy cierpiałem na lęk wysokości, drżałem na myśl, że nieuważny krok w prawo lub w lewo niechybnie zakończy się upadkiem. Wtedy przypomniałem sobie o skrzydłach. Spróbowałem je wymacać na plecach, ale nic nie znalazłem. Zobaczyłem natomiast ich zwęglone szczątki na ziemi. Zanim zdążyłem się nad tym porządnie zastanowić, wszedł po schodach Kris niosący niewielki pakunek i przekrzykując wycie wiatru zawołał:

– Nie martw się. Wyrosną, jak zajdzie potrzeba.

Położył na ziemi paczkę i podniósł z ziemi zwęgloną kość.

– Po jakimś czasie to właśnie się z nimi dzieje – kość rozsypała się na drobny proszek, który natychmiast porwał wiatr.

Rozłożył pakunek. W środku znajdowało się osiem świec. W tym momencie zauważyłem, że na podłożu wryta jest gwiazda ośmioramienna. Teraz ze zgrzytem z każdego jej rogu wysunął się niewielki, pusty w środku piedestał. Kris włożył do każdego świecę i zapalił. W taki sposób chroniony przed wiatrem płomień świecił jasnym snopem światła w górę.

– Teraz masz tu medytować przez trzy dni. Do chwili, gdy dokona się Przełom.

– Trzy dni?! – zawołałem. – Co ja będę tu robił przez trzy dni?

– Poradzisz sobie – pocieszył mnie Kris i zwrócił się do wyjścia.

– Czekaj! A co gdybym nie chciał zostać Aniołem?

Odwrócił się i uśmiechnął ponuro.

– Tylko ludzie obdarzeni są błogosławieństwem wolnej woli… Przekonałeś się o tym przy spotkaniu z żebrakiem, nieprawdaż?

Zszedł po schodach i zatrzasnął drzwi.

 

Usiadłem na podłodze. Myślałem o tym, co usłyszałem. Potem wydało mi się, że na chwilę przysnąłem. Nagle coś mnie obudziło. Po prostu… poczułem swoje ciało. Poczułem bicie serca i wszystkie inne procesy. Wydały mi się absolutnie zbędne. Teraz wiedziałem, co mam zrobić. Musiałem uczynić z mojego ciała jedynie narzędzie dla Anioła, którym byłem. Poczułem w umyśle obecność. Anioł budził się we mnie.

Ów Anioł miał imię Astaniel.

Zatrzymałem serce. Krew stopniowo zwalniała w żyłach. Była zbędna. To nie ona dawała mi życie.

Anioł uśmiechnął się.

W ślad za sercem poszedł oddech. Potem cała reszta.

Anioł usunął już to, co zbędne. Teraz musiał wzmocnić to, co potrzebne.

Poczułem, że moje mięśnie twardnieją, wzrok się wyostrza.

Anioł był już blisko.

Niewyraźne wspomnienie zaistniało w mojej głowie. Ciężar miecza w ręce. Wrzaski płonących heretyków.

 

Anioł przybył. Ułomności śmiertelnika nie stały mu już na drodze. I pomyśleć, że kiedyś określał siebie „ja". Nie jest sobą. Jest Nim.

 

Jest tym, który sprowadza Apokalipsę.

 

Jest Ręką Boga.

 

KONIEC

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"W ów dzień po zmroku usiedliśmy do wieczerzy" - z reguły nie zwracam uwagi na interpunkcję, ale tutaj trzeba. To zdanie brzmi tak: "W dzień, który nastąpił po zmroku". Powinno brzmieć tak: "W ów dzień, po zmroku, usiedliśmy do wieczerzy". Tak przynajmniej sądzę.
"Na palenisku płonął ogień, a na stole świece" - ogień pali się "w palenisku" (no chyba, że zapaliliście, na przykład, szafkę, która znajdowała się na palenisku). Świece, zdaje mi się, chyba "palą się", nie "płoną".
"Dzikie wino wspięło się na apsydę główną, częściowo zasłaniając witraż, jak zauważyłem wchodząc do świątyni." - wiem, że niby potocznie się tak mówi, ale mi "wino", mimo wszystko, kojarzy się z napojem alkoholowym. Może by tak "winorośl"?
"jedynym wejściem były niewielkie drzwi na lewo od wejścia niedaleko prezbiterium" - już wcześniej zdarzały ci się powtórzenia, ale umieścić dwa razy jedno słowo w tym samym zdaniu, bez wyraźnego powodu, to już lekka przesada.
"W środku stał odrapany bar" - "bar" to chyba anachronizm w tym kontekście
"na kominku płonął ogień" - "w kominku"
"- Piwo? - barman nie miał do obsługi wielu innych klientów." - "barman" to chyba też anachronizm
"Skóra między łopatkami bolała jak przypiekany żywym ogniem" - "przypiekana"
"jak po chwili zauważyłem, w kształcie ośmiokąta" - "ośmiokątów"
"Znacznie większe wrażenie wywierał jednak budowla wzniesiona na placu" - "wywierała"
"Skóra i inne cechy miały ich odróżniać od ludzi, których miały i do tej pory mają chronic i asystować w ziemskiej wędrówce" - naprawdę przesadzasz z powtórzeniami.
"To oczywiście nie znaczy, że biali ludzie są lepsi." - oczywiście, że nie. Rasizm to zło.

Masz zdecydowanie za dużo powtórzeń. Jestem pewien, że istnieje wiele synonimów, które pozowoliłyby zapobiec stosowaniu "krzyża" piętnaście tysięcy razy w tekście. Poza tym, jak wszyscy początkujący, masz straszne problemy z interpunkcją. Nie mówię, że masz być mistrzem, ale czy nie możnaby choć spróbować zaznajomić się z jej zasadami przed publikacją tekstu?
Pzyczepię się jeszcze tylko tego poczucia uproszczenia, które bije z tekstu. Rozumiem, że uznałeś pewne epizody za zbyteczne, ale bohater (który sprawia wrażenie inteligentnego), idący w góry ot tak sobie, bez żadnego przygotowania, bagażu, prowiantu (bo nawet jeśli nie czuł głodu, powinien założyć, że w końcu zgłodnieje) jest trochę nierealny. No, może nie tyle nierealny, co po prostu sprawia wrażenie durnia lub samobójcy.
Jeśli chodzi o dobre strony, widać, że masz przed oczami świat, który opisujesz. Sama stylistyka opisów mogłaby być trochę lepsza, ale i tak jest nieźle. Historia ma momentami pewne braki, ale opowiedziana jest ciekawie. Do czytania zmuszać się nie musiałem i przeszedłem przez nią całkiem lekko.
Ode mnie dostajesz 3/6, ze względu na braki warsztatowe i błędy, których możnaby było uniknąć, przeglądając tekst przed publikacją.




Dziękuję za komentarz

Mi najbardziej zabrakło właśnie kreacji świata. Trochę mineło, zanim się zorientowałam, jak mniej więcej wygląda środowisko, w którym umieściłeś akcję, a woletakie rzeczy wiedzieć od początku. Poza tym mało zwracasz uwagę na szczegóły, np. piszesz, że anioły mają srebrną krew, a chwilę potem, że jej wcale nie potrzebują. 

Ogólnie nie jest źle. Mimo że piszesz o aniele, to gryziesz temat z trochę innej strony i to się chwali, jednak do wybitności temu tekstowi bardzo daleko... 

www.portal.herbatkauheleny.pl

A, no i co to jest manum? :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

a) Manum to ręka.
b) Anioły mają srebrną krew, choć nie pełni ona żadnej funkcji "biologicznej".
c) Zgadzam się, że na świat zwróciłem mało uwagi.
d) Dziękuję za komentarz, już traciłem nadzieję, że ktoś oprócz vyzarta przeczyta :-). 

A, bo ja raczej kojarzę manus i się zastanawiałam, czy to nie literówka :)

Z tą krwią to jednak bez sensu :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Life is brutal. Srebrna krew i tak jest fajna.
p.s. Wydaje mi się, że manum, ale ręki nie dam sobie uciąć :-) 

Nowa Fantastyka