- Opowiadanie: Inner - Światła

Światła

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Światła

Wycinki z gazet znalezione w notesie Alberta Johansona.

17. grudzień 2091 rok

Dnia 13. grudnia, o godzinie 12:03 czasu miejscowego w północno-wschodniej Afryce, w atomowej miejscowości Chartum, doszło do awarii reaktora elektrowni no16. Podczas wybuchu nikt nie ucierpiał – Służby Detoksykacji zabezpieczają teren przed możliwym niewielkim skażeniem środowiska. „Projekt Atomowa Afryka dobiega raptownie końca." – wypowiedział się wczoraj na kongresie dotyczącym bezpieczeństwa narodowego John van Yeark, belgijski geolog – „Częstotliwość niepokojących wstrząsów tektonicznych w okolicy wielkich jezior Afryki uzmysławia nam bliskość, rzec można, kolejnego milowego kamienia na skali działań geograficznych. Wbrew wcześniejszym obliczeniom, podział kontynentu Afrykańskiego następuje szybko i stosunkowo gwałtownie. Ze względów bezpieczeństwa, na przestrzeni pięciu lat, wszystkie elektrownie atomowe zostaną przemieszczone w bezpieczniejsze, pod względem tektonicznym, miejsca."
„United Times" 2091 no 47'

 

12. marzec 2092

Wraz z dniem 11. marca 2092 roku, za sprawą apelacji Wielkiej Brytanii, Nerwegii i Stanów Zjednoczonych uszczuplony został Pakt Atlantydzki, dotychczas zabraniający korzystania z zasobów naturalnych lądolodu południowego. Stało się tak ze względu na zagrożenie kryzysem gospodarczym na polu energetyki, który swym zasięgiem miałby objąć obie Ameryki i Europę. Waszyngton, jako epicentrum wszelkich zmian prawnych ustaleń z roku 1959, został sparaliżowany strajkami ekologów. „Nie ma jednak wątpliwości, że nowe ustawy wejdą niebawem w życie." – zapewnia Luis Kollegan, główny prezes do spraw Paktu Atlantydzkiego.
„United Times" 2092 no 10'

1. kwiecień 2092
Nie od dziś wiadomym jest, że Międzynarodowy Rząd odnajduje korzyści nawet w (rzekomo) katastrofalnych awariach reaktorów w Afryce. Jeśli rzeczywiście eksplozje te byłyby utrapieniem na skalę światową, nikt nie dopuściłby do – JUŻ! – trzeciego przecieku radioaktywnych substancji do środowiska! Eksperymenty radioaktywne są w pełnej mierze zabronione – ale, co z tego, skoro „przypadkiem" hektary obszarów Afrykańskich wystawia się na tak ogromne natężenie promieniowania? Zaś jeśli po ponad stu latach „nietykalności" Antarktydy ostatecznie zadecydowano, że znajdujące się w jej lodowych głębinach surowce energetyczne muszą zostać wyeksploatowane, równie dobrze może zostać postanowione, że dotychczas spokojną Australię warto przeznaczyć na poligon do prób nuklearnych! Pytanie, jakie stawia sobie ostatni bastion myślącej ludzkości, brzmi: „Jak jeszcze Rząd usiłuje rozszerzyć własną władzę?" oraz „Co rzeczywiście dzieje się z radioaktywnymi substancjami, wydostającymi się z reaktorów?"

|J.B.|

„Astrology of New World" 2092 no 4'

 

*

 

Tej nocy tajemnicze światła wybijające się spod warstw śniegu są wyjątkowo wyraźne. Skulony w namiocie obserwuję je sponad dygoczących chłodem ramion – dochodzi drugiej dziesiątki stopni poniżej zera, a noc dopiero się rozpoczyna. Boję się pomyśleć, co stanie się za kilka dni. Za kilka dni pełnych antarktycznej ciemności… Na południu stacjonuję już trzeci rok, więc, jakby nie spojrzeć, przeżyłem przynajmniej dwanaście miesięcy pogrążony w bezgranicznym mroku. Pomimo to nadal czuję ten nieprzyjemny ucisk w brzuchu na myśl o samodzielnie spędzonych godzinach poza stacją badawczą… Tylko krwawy kaszel przerywa czasem moją tęsknotę za ciepłem.

Gdy kilkanaście dni temu wraz z innym badaczem, biologiem Albertem Jahansonem, wybraliśmy się na jedną z ostatnich ekspedycji mających na celu zbadanie składu chemicznego śniegu w okolicy Szelfu Aleksandra I Macedońskiego i określenie różnic względem próbek sprzed pół roku, wydarzyło się coś niespodziewanego. Wszyscy przecież wiedzieliśmy, że eksploatowane, jak i porzucone kopalnie minerałów energetycznych należy obchodzić szerokim łukiem – zawsze istniało przecież zagrożenie związane ze zsunięciem się mas lodowych, czy zapadnięciem stropów jaskiń podziemnych. Do dziś nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, co popchnęło nas w kierunku wyssanej z zasobów naturalnych wyrwy w śniegu, jednak uczucie było na tyle silne, że nie śmieliśmy się opierać. Z wymogu bezpieczeństwa skróciliśmy łączącą nas „linę życia" i ruszyliśmy na niebezpieczny grunt. Kroki stawiane były z lękiem, a oczy uważnie wypatrywały przeszklonych tafli zakrzepłej pokrywy śnieżnej, mogących kryć kruchy strop wielotysięcznej głębokości jaskiń. Podróż zdawała się ciągnąć bez końca. Dopiero w chwili, gdy ostatecznie stanęliśmy nad urwiskiem kopalni, z bliska zauważyliśmy to, co pierwotnie wydawało się ułudą wymęczonego organizmu. Gruba pokrywa przyprószonego śniegiem lodu emanowała lekko błękitnym, lecz wyraźnie odcinającym się na tle martwego krajobrazu, lśnieniem.

 

*

 

Doktor Johanson, zasłużony biolog, mój dobry przyjaciel i po części odkrywca zadziwiającego odkrycia, ochrzczonego „świecącym gruntem", zmarł osiem dni później. Organizm trawiony przeraźliwie wysoką gorączką zapadł się w sobie i zmarniał. W ostatnich godzinach życia Albert polecił pielęgniarzom posłać po mnie, określając to jako ostatnie życzenie konającego. Podczas tego, najpóźniejszego z naszych spotkań, Al szeptał wiele nieskładnych słów, patrząc na mnie niepewnie. Jak gdyby ze zwątpieniem i lękiem jednocześnie.

 

– Sören – powiedział cichym, zachrypniętym głosem. Skurczone bólem palce zaciskał wciąż mocniej i mocniej na krawędzi pościeli… Krwawe plamki zasypujące dotychczas niczym rzadkie piegi jego ramiona, zlały się w jednolitą, bordową materię. Owinięty tym szkarłatnym surdutem leżał niczym trup. To, że żyje zdradzały jedynie poruszające się strupy warg i mlaszczący ropą język. – Ty wiesz… – wycharczał. – Ktoś kiedyś powiedział: „dąż do światła na

końcu tunelu; na końcu tunelu czeka wyjście z niego, a przed nim światłość".

Skinąłem głową.

– Ale światło – ciągnął słabo – nie zawsze jest dobre.

Domyślałem się, do czego zmierzał; pośrednio obwiniał naszą wyprawę o swój stan, choć lekarze stanowczo wykluczyli choćby najmniejsze powiązanie pomiędzy możliwymi efektami odmrożenia, a objawami Alberta. Dopiero później… Dużo później padła hipoteza, że doktor Johanson mógł zostać poddany działaniom promieniowania radioaktywnego.

– Często światło jest jedynie przykryciem… Wiekiem, które pozornie chowa coś… coś cennego. Ale jeśli wytężysz wzrok dostrzeżesz, co czai się w jego cieniu… – Al uśmiechnął się naraz niespodziewanie trzeźwo, a jego rozbiegane spojrzenie zogniskowało się na mojej twarzy. Po jego połatanym krwistymi plamami czole, spływał cuchnący kwaśno pot. – Nie bądź naiwny, nie wierz, że dobro nie pociąga za sobą zła…

Po upływie kolejnych dwunastu godzin otrzymałem suchą informację, niczym przeżuty przez media fakt, że lekarze, pomimo swych usilnych starań, nie byli w stanie dłużej utrzymać funkcji życiowych Alberta. Jako najbliższa mu na stacji badawczej osoba, zostałem poproszony o poinformowanie rodziny zmarłego; wszyscy okazali się zbyt zajęci przygotowaniami do nastania nocy polarnej, aby się tym zająć. Zwrócono się do mnie jednak po cichu, bym nie wspominał okoliczności, w których zmarł biolog – targany krwawymi wymiotami, zamknięty w szczelnym opakowaniu własnej, zaprzysiężonej z niewidzialnym wrogiem, skóry.

 

*

 

O światłach spod kopuły śnieżnej nie wspominałem nikomu. Albert również milczał, lecz z odmiennych pobudek. Jako gorliwy katolik wierzył w mistycyzm zjawiska, którego byliśmy świadkami; gdy był jeszcze pełni sił, świeżo po naszym powrocie do stacji badawczej, odbyliśmy krótką, burzliwą rozmowę. Oboje byliśmy zgodni, co do konieczności dochowania tajemnicy, jednak moja propozycja zbadania składu chemicznego błyszczącego niby-lodu, jak wstępnie nazwaliśmy źródło lśnienia, spotkała się z awanturniczą negacją. Al powiedział:

– Mamy równie prawa do zarządzania tym odkryciem. Pewnym jest, iż dopóty, dopóki nie wiemy, co nas dotyka, należy zachować spokój i unikać zbytecznego rozgłosu. Także więc badanie zawartości tych twoich magicznych pierwiastków niczemu nie służy – ot, dowiesz się, że trochę fluoru i Bóg wie, czego jeszcze zachodzi w skomplikowane reakcje. To nie wyczerpuje jednak pytań. Skąd bowiem na krańcu świata, wśród lodów Antarktydy, w zapomnianym miejscu jakim jest terytorium Szelfu Aleksandra (o czym oboje wiemy najlepiej), wzięły się związki, tak nietypowo dające o sobie znać?… Musisz przyznać, że, może zabrzmi to kuriozalnie, ale ten niby-lód zdawał się usiłować zwrócić na siebie uwagę.

– Przecież, kiedy zmierzaliśmy w kierunku kopalni, nie widzieliśmy świateł z jej dna – wtrąciłem wtedy bardzo niecierpliwie. Albert uśmiechnął się w odpowiedzi, lekceważąc mój podniesiony ton.

– Ale z jakiegoś powodu znaleźliśmy się tam, gdzie się znaleźliśmy… Jeśli istnieje więc coś, załóżmy, że znanego nam już ze wzoru sumarycznego, ze specyfiki i typowego pierwiastkom charakteru, skąd możemy wiedzieć, co dokładnie powoduje wytwarzanie takiej ilości światła? Jeśli chcesz znać moją opinię, wczorajszy dzień spędziłem nad kartograficznymi obrazowaniami terenów kopalni na przestrzeni poprzednich wieków i dochodzę do wniosku, że rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki…

Albert wysunął wtedy przede mną całą teorię – dobry wiek temu, gdy nastąpiło nagłe ocieplenie klimatu zwane (w całej ludzkiej manii nadawania rzeczom i zjawiskom możliwie znaczących przymiotników) Wielkim Ogrzaniem zamarznięte lądy Antarktydy i Arktyki zaczęły topnieć. Uczeni gorączkowo poszukiwali rozwiązania, które możliwie szybko oraz nieszkodliwie dla środowiska przywróci poprzednią normę temperatur. Odsiecz nadeszła z najmniej spodziewanej strony – z jednej z licznych wysp Hawajów, które pogrążone w głębokim kryzysie gospodarczym dogorywały w martwych spazmach na arenie międzynarodowej. A jednak wyspiarz imieniem Mark Sunman opatentował najlepszą z dotychczas powstałych konstrukcji sztucznego wulkanu. Niezwykłość ulepszenia starego już wynalazku polegała w głównej mierze na zmianie substancji odbijających energię słoneczną – Mark zapewnił, że są one w pełni biodegradowalne, bezpieczne dla ludzi i świata przyrody oraz równie efektowne w działaniu co naturalne kryształki kwasu siarkowego. Uczeni zasiadający na prestiżowych wszechnicach świata, niczym łakomy pozornie tłustej, soczystej ryby pelikan, połknęli projekt w mgnieniu oka. W ciągu sześciu miesięcy temperatura średnia, dotychczas stopniowo podwyższająca się o pół do jednego stopnia rocznie, zmalała niemal do bezpiecznej do całej Ziemi wartości. Wody otaczające Arktykę zaczęły szybko zamarzać, tworząc liczne odcięte od oceanów jeziora słonej wody. Identyczne zjawisko uderzyło w Antarktydę. Zbiorniki cieczy zaś przemieniały się w lód dopiero po pewnym czasie, gdy wartości klimatyczne ustabilizowały się na możliwie niskim poziomie. Wszystko zdawało się wrócić do normy i gdyby nie ogromne straty w skutek zalania najniższych obszarów kontynentalnych, wiele miesięcy głodu i ogromne ubytki we faunie i florze, katastrofa ekologiczna niechybnie umknęłaby uwadze historyków.

Z okresu Wielkiego Ogrzania zachowały się liczne zdjęcia satelitarne, przedstawiające ruchy „lodowych jezior", co właśnie zwróciło uwagę Alberta. Z podnieceniem godnym uczniaka krojącego swoją pierwszą żabę, opowiadał mi dobre dwie godziny o zbieżności położenia geograficznego obszaru Szelfu Aleksandra I Macedońskiego z rejonem jednego ze słonych akwenów, w przypływie kreatywności, nazwanego Zbiornikiem Macedońskim. Wszystko układało się w logiczną i całkiem prawdopodobną całość – jezioro w pewnej chwili odcięte od oceanu zatoką ze śniegu, stopniowo zamarzało, w końcu przeistaczając się w nieruchomą bryłę lodową. Słyszałem już o takich przypadkach, a jednak nadal odnosiłem się wobec tej teorii sceptycznie. Gdy zadałem Albertowi nurtujące mnie pytanie, ten pokręcił ze głową, mówiąc:

– Co do tego, nie mam wątpliwości. Bezpośrednim źródłem owego światła jest oczywiście plankton oceaniczny. Te małe żyjątka na drodze ewolucji rozwinęły całkiem niepotrzebną im, choć cudowną cechę – wydzielają z siebie wątły blask podczas gwałtownej zmiany w środowisku. Nie wiem, czy próbowałeś kiedykolwiek pstrykać palcami pod wodą w nocy…? Nie. Więc zaufaj na słowo, że jeśli pstrykniesz knykciami, plankton na ułamek sekundy rozbłyśnie wokół twojej dłoni zupełnie niczym słaby płomyk z zapalniczki. Pozostaje jednak inna nierozstrzygnięta kwestia – co powoduje stałe promieniowanie? Co powoduje, że plankton uznaje, bądź co bądź, całkiem naturalne środowisko za coś nietypowego, coś, przed czym warto uciec?… Zamarznięty, warto dodać, plankton…

Nie potrafiliśmy postawić wystarczająco dobrej odpowiedzi na te wątpliwości. Za sprawą analizy map geograficznych zyskaliśmy pewność, iż twierdzenie doktora Johansona jest trafne, jednak, oprócz zawężonego kręgu poszukiwań, nie pomagało nam to w odkryciu prawdy. W pierwszy dzień po powrocie do stacji, jeszcze nim ciało Alberta spowiła krwista wysypka, nalegałem na wykonanie badania lodu z „świecącego jeziora". Cicho i wbrew słowom przyjaciela sądziłem, że za lśnienie planktonu odpowiadają fluoroscencyjne, same w sobie, pierwiastki. Al jednak ubiegł moje chęci do wyperswadowania konieczności zbadania składu chemicznego niby-lodu – poprosił, bym nie zbliżał się nigdy więcej w rejony opuszczonej kopalni. Tajemniczo milczał, gdy pytałem o przyczynę.

 

*

 

Od śmierci Alberta minęły trzy doby – w tym czasie temperatura obniżyła się o kolejne półtorej stopnia Celsjusza. Noc polarna dopiero się rozpoczęła, a już odczuwam psychiczny ból, spowodowany niedoborem promieni słonecznych. A przecież paradoksem Johansona jest, zwiększenie szansy na przedwczesną śmierć przez niedobór jak i nadmiar promieniowania dowolnego źródła… Śmieję się przez łzy. Śnieg skrzypi pod moimi stopami, gdy na czworaka wychodzę z namiotu; wokół rozściela się czarny niczym smoła mrok. Jedynie za linią sztucznego, skalnego horyzontu emanuje niepokojąco niebieska łuna. Gdy ją widzę, wewnątrz mojego umysłu klaruje się postać Alberta; takiego, jakim go zapamiętałem nim zmarnowane ciało zaczęło pozbywać się na wszystkie możliwe sposoby okrojonej z leukocytów krwi – prawie czterdziestoletniego mężczyznę o krótkich, kędzierzawych włosach i orlim nosie. Starannie wyprasowaną koszulę w ziemistą kratę ma nadal zachlapaną zupą z lunchu… Al uśmiecha się do mnie podczas drogi, którą pokonuję brnąc po pas w kruchym śniegu.

– Dokąd idziesz, głupi Sörenie? – mówi pogardliwie.

Pragnę odpowiedzieć, jednak przenikliwy wiatr wciska niewypowiedziane słowa o słonym smaku bliskiego oceanu w me usta. Nie chcę już czuć… Albert Johanson, niczym zjawa płynie, leci obok mnie. Nuci jakąś melodię, jednak wśród pulsującej w uszach krwi, nie odróżniam poszczególnych tonów.

– Wiesz, że miałem rację, prawda? – podejmuje ponownie, kładąc mi lekką niczym śnieg dłoń na ramieniu. – Nie bądź idiotą, kolego. Jesteś młody, całe życie przed tobą! A co tam… – Wskazał palcem migoczącą, zdawać by się mogło, na wyciągnięcie ręki ruinę kopalni. – Co tam na ciebie czeka? Niewiele więcej, niż na mnie.

Naraz zjawa wypływa przede mnie i brutalnie odpycha mnie w tył. Z trudem utrzymuję się na dygoczących nogach.

– Głupcze – krzyczy na poły ze złością, na poły bezsilnie. – Oboje wiemy, że twoją skórę również pokryła krwawa wysypka! Sądzisz, że nie zauważyłem, że ściągnąłeś obrączkę? Aż tak spuchły twoje palce, Sören! Aż tak! Co powiedziałaby na to Lisa? Sądzisz, że u cieszyłoby ją, że jej mąż wyrusza w samobójczą podróż by całkiem bezsensownie zginąć?! Chyba nie takiego durnia poślubiła?!

Unoszę twarz; z oczu płynął mi łzy, tak szybko zamarzając w piekące sople… Martwy Albert cofa się, krzyżuje dłonie na klatce piersiowej. Jego krótkie, posiwiałe włosy targa wiatr. – Dobrze, skoro tego pragniesz – ostatecznie daje za wygraną i znika.

Do świateł już blisko. Chciewie łapię oddech, ramionami młócę śnieg opływający mnie zewsząd, a gddy wreszcie staję nad krawędzią, dostrzegam kojące jezioro gotującej się wody. Kłęby pary unoszą się w górę i w górę… Dotychczas zamarznięte policzki zaczynają boleć mnie jeszcze bardziej, chłonąc wrzące opary. Postępuję krok w przód. Pot spływa po moich plecach. Uśmiecham się. Przecież to takie piękne! – pragnę wrzeszczeć. Szybko rozpinam kurtkę, zdzieram z głowy kaptur i czapkę; grube, włochate rękawice spadają zaś smętnie do błękitnego jeziora. Pomimo przejmującego żaru, obiecuję sobie pozostać w golfie i spodniach; krwiste plamy, które pokrywają moje ciało są zbyt ludzkie i nazbyt niepiękne, by móc przeciwdziałać urokowi światła.

Niczym raniony śmiertelnie, zsuwam się z bólem po pochyłej ścianie zimowego kamieniołomu. Bez cienia zainteresowania mijam oznaczone czerwoną chorągwią miejsce – to tutaj zapuścił się Albert Johanson, by obejrzeć lepiej światła. Nakazał mi czekać tuż nad nawisem klifu, gdy sam udał się na śmiercionośny rekonesans…

– Głupiec! – wrzeszczę. – Jesteś głupcem, Albercie!

Do krawędzi jeziora pozostało dziesięć metrów. Czuję, jak moje włosy zlepiają się w spocone pasma. Wzdłuż karku przebiega dreszcz; już blisko, myślę z ulgą.

Dokładnie rozsznurowuję buty, zdejmuję skarpety i, zwinąwszy je w bezkształtne bryły, odkładam na bok. Między nagimi palcami czuję przyjemne mrowienie lutych drobinek śniegu. Ocieram oczy z krwawych łez, by z uczuciem spojrzeć w głąb błękitnego jęzora wody. Para obejmuje mnie czule, zachęca, popycha do swego epicentrum.

Uśmiecham się i idę przed siebie.

W stronę światła.
(październik – listopad 2011)
Koniec

Komentarze

Autorze, mógłbyś pierwsze akapity ( notatki prasowe) wyrównać do lewej strony?

Tak, choć, prawdę powiedziawszy, dorównanie do prawej miało je wyróżnić.
O ile w Wordzie wygląda to dobrze...

Zdecydiowanie lepiej, moim zdaniem. Umieszczenie notatek, wyimków prasowych od razu, moim zdaniem, sugueruje konwencję realistyczną tekstu. Dziwny uklad typograficzny niweczy to wrażenie i nieco dezorientuje. Poza tym, od razu lepiej się czyta.
No to sobie poczytam.
Pozdrowionka.  

Przeczytalem...
Nieco spraw wylapalem. 
.Podróż zdawała się ciągnąć bez końca." - raczej chyba droga... Autorze, czemu ten akapiy piszesz kursywą?
" Organizm trawiony przeraźliwie wysoką gorączką zapadł się w sobie i zmarniał." - zdanie zdecydowanie do przerobienia.
„dąż do >> światła << na" - rzeczywiście mówil tak dziwacznie, że tak dziwacznie i niezrozumiale należalo zapisać jego wypowiedż? 
(...)  zaprzysiężonej z niewidzialnym wrogiem, skóry.-- o co tu idzie? Niejasne.
(...) które pogrążone w głębokim kryzysie gospodarczym dogorywały w martwych spazmach na arenie międzynarodowej. -- ho, ho, jakże to pompatycznie, a przez to śmiesznie, brzmi ...
Caly czas w tekście niezbyt zrozumiale dla mnie wyraz " Swiatla" jest pogrubiany. Ponadto - nie za bardzo rozumiem, czemu niektóre dalsze częsci tesktu są pisane kursywą.
W tekście Autor szafuje średnikami - co najmniej połowę można spokojnie zastąpić  kropkami i z jednego zdania zrobic dwa krótsze, co byloby niewątpliwie z pożytkiem dla tekstu.
 Nadmiar wielokropków!  
Tekst się rozwija, obiecuje tajemnicę, potem jakby sygnalizuje rozwiązanie, a koniec - słabowity bardzo... 
To jest, moim zdaniem, tekst do uporzadkowania, przemyślenia i ostatecznego doszlifowania. Stanowi surowiec pisarski do dalszej obrobki.
Wiersz był lepszy.
Pozdrawiam.  

Co to są "minerały energetyczne"?
i na jakiej zasadzie funkcjonuje tzw. "sztuczny wulkan"?

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Morgoth, przerażasz mnie. Wiedząc, że jesteś na tym portalu, nigdy nie umieszczę w swoim opowiadaniu niczego, co dotyczy jakichkolwiek kamieni :P

A co do opowiadania, to podobał mi się klimat. Zwłaszcza te momenty wspomnień z lodowego pustkowia, ale fabularnie to nie bardzo łapię o co w tym biega.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Czytelniku!
Chętnie odniosę się wobec Twoich wątpliwości:
ad. 1 - Niektóre akapity celowo zaznaczyłam kursywą, ponieważ w całym tekście zastosowany został lekki paralelizm płaszczyzn. Już wyjaśniam - pierwsza część kursywy jest opisana z perspektywy pierwszej osoby (nic nowego), w czasie teraźniejszym. Reszta, jeśli nie liczyć drugiej części kursywy, będącej ciągiem dalszym wydarzeń z teraźniejszości, odnosi się do przeszłości i tak również jest zapisana - w czasie przeszłym. Jest to forma wspomnień i uzasadnienia dla miejsca, w którym znajduje się bohater (namiot na obszarze Szelfu Aleksandra I Macedońskiego), czasu (opisanego w formie "kilkanaście dni temu") oraz samej fabuły (dlaczego drugi badacz umarł, dlaczego napastuje pierwszego w drodze do zamarzniętego jeziora, skąd całe zamieszanie).
ad. 2 - Niestety nie wiem, jak inaczej, niż " Organizm trawiony przeraźliwie wysoką gorączką zapadł się w sobie i zmarniał." mogę zapisać skutki choroby popromiennej. Zastanowię się nad tym, jednak, gdy przeglądałam zdjęcia ofiar, nie mogłam znaleźć lepszych określeń.
ad. 3 - Na początku, aby podkreślić znaczenie głównego obiektu, zjawiska, o którym jest całe opowiadanie zapisywałam je w ten sposób: >> światło << . Zmieniłam jednak ten sposób zapisu zaraz po pierwszej publikacji. Niestety sprawdza się on jedynie przy spacji nierozdzielającej, a dodatkowo problem jest przy określeniu, kiedy mowa o zwykłym świetle, np. słonecznym, kiedy zaś o promieniach emitowanych przez organizmy poddane działaniu radioaktywnej substancji, pochodzącej z elektrowni atomowych. Ostatecznie zrezygnowałam.
ad. 4 - „Zwrócono się do mnie jednak po cichu, bym nie wspominał okoliczności, w których zmarł biolog - targany krwawymi wymiotami, zamknięty w szczelnym opakowaniu własnej, zaprzysiężonej z niewidzialnym wrogiem, skóry." Potraktowałam tutaj samo promieniowanie bardzo ludzko. Określiłam je jako „wroga", który zjednoczony ze skórą (bądź, co bądź, przerażającym byłoby, gdyby stała się pułapką dla swego właściciela), co oczywiście jest przenośnią, zaczął wyniszczać cały organizm. Tutaj również polecam obejrzenie zdjęć ofiar.
ad. 5 - Gospodarka z zasady jest pompatyczna, a każdy kryzys mocno przesadzony. Sporo ludzi głoduje i bez niego. Pompatyczność tekstu była świadoma, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że może być on śmiesznym. Próbowałam sobie więc wyobrazić, jak znany, komercyjny reporter opisałby niespodziewany wynalazek, który może uratować ludzkość (temat już całkiem abstrakcyjny). Nie byłaby to nieprzewidywalna audycja, chyba że machina ta pochodziłaby z najbiedniejszego rejonu Afryki.
ad. 6 - Odnośnie owych nieszczęsnych świateł. Rozumiem, że napisanie ich z wielkiej litery, celem podkreślenia, nie byłoby błędne? Pogrubienie wiąże się z tym samym zamierzeniem, lecz, prywatnie, uważam je za nieco bardziej estetyczne. Powyżej napisałam, czym są owe światła.
ad. 7 - Średnik to cudowny znak interpunkcyjny. Nie wszędzie, gdzie go napisałam, można wstawić kropkę, lub przecinek. Wbrew pozorom, nie jest to wszystko jedno.
ad. 8 - W tekście występują dwadzieścia dwa wielokropki: trzynaście z nich znajduje się w dialogach (głównie przyczyniła się do tego mowa badacza, który nie dość, że ma tendencję do rozwlekania swych słów, to jeszcze wydaje swe ostatnie tchnienia), jeden w treści nieobjętej kursywą oraz osiem w tekście pochyłym. To dodatkowo wyróżnia kwestię poruszoną w ad.1 .
To tyle.

Jeśli chodzi o „minerały energetyczne", jest to czysty błąd. Miały być „surowce", choć pismo astrologiczne można, z drugiej strony, posądzić o wszystko... Sztuczne wulkany ośrodki, które w naturalnie wymuszony sposób (tak, jak wulkany prawdziwe) mają zapobiegać efektowi cieplarnianemu. Ostatnio czytałam o tym w gazecie pro-naukowej i niestety pomysł jest raczkujący, bo nikt nie chce się zgodzić, by do atmosfery wypuszczać kwas siarkowy. Naukowcy starają się to jakoś rozwikłać, więc założyłam, że może w ciągu prawie stu lat mieszkaniec wyspy znajdującej się na Hawajach, który ma od dziecka do czynienia z całym niszczycielskim pięknem lawy, wymyśli odpowiadający ekologom związek chemiczny, będący w stanie odbić promienie słoneczne. Temat kontrowersyjny - http://www.sfora.pl/Sztuczne-wulkany-zniszcza-Ziemie-a25439 .

Dziękuję bardzo za wszystkie opinie!

Fabuła rzeczywiście jest trochę zagmatwana. Zacznę od początku: surowce energetyczne, które tak łapczywie wydobywamy, kończą się. Jako nieodnawialne źródło energii, od którego udało nam się w pełni uzależnić, stanowią swego rodzaju bombę zegarową - ich wyczerpanie będzie jednocześnie końcem ludzkości. Dlatego do końca XXI. wieku ktoś postanowił coś z tym zrobić (a przynajmniej powinien!), a że jedyną prawdziwie opłacalną na dużą skalę elektrownią jest elektrownia atomowa, zaczęto je masowo budować. W tym okresie temperatura na Ziemi podniosła się drastycznie, co poskutkowało przeniesieniem się ludności z rejonów wielkich pustyń (przykładowo pustynia Gobi pochłania corocznie ok. 3500 km^2 stepów). Analogicznie obszary uro i życio - dajne zostały gęściej zasiedlone. Zadecydowano więc, aby przenieść budowę elektrowni na obszary, gdzie nie będzie ona przeszkadzała ludziom (tak, tak - zakładam, że nadal będziemy rozpamiętywać Czarnobyl), m. in. do Afryki. I tutaj pojawia się kolejny aspekt - na skutek ruchów tektonicznych Afryka w niedalekiej przyszłości geologicznej ma podzielić się i odsunąć w znacznej mierze od Europy. Niestety proces ten następuje szybciej, niż możemy się tego spodziewać - chodzi o masowe odwierty w poszukiwaniu ropy - i wiele elektrowni ulega dygoczącym warstwom gruntu (tak, jak w Japonii). Dochodzi do przecieków, a przerażony rząd postanawia przetransportować po ciuchu wszystkie substancje radioaktywne w rejony wiecznego chłodu. Jest to powiązane ze wzmożoną aktywnością człowieka w ekspansję kosmosu (w innych warunkach, całe promieniotwórcze gówno poszybowałoby do atmosfery i wyżej).

Prawdę powiedziawszy opowiadanie to zostało napisane na bazie materiałów z geografii, chemii, fizyki z zakresu trzeciej klasy gimnazjum i pierwszej liceum. Oraz, rzecz jasna, katastrof aktualnych - Czarnobyl, pustynnienie, trzęsienia ziemi. Jest to więc, swego rodzaju, ponura wizja tego, co czeka na nas na początku XXII. wieku. Wizja całkiem prawdopodobna i spójna.

Kwestię kamieni już poprawiam.

Inner, nie broń swojego tekstu. Jak jest dobry, to sam się obroni. To, że w komentarzu tłumaczysz wątki i zagadnienia, które czytelnik powinien wyciągnąć z opowiadania, tylko pogarsza sprawę, bo świadczy o nieumiejętności jasnego przekazania w tekście kluczowych zagadnień.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Podpisuję się pod tym, co powiedział wyżej Fasoletti. Dla mnie również to opowiadanie jest bardzo nieczytelne i nie łapię, co chciałaś przekazać. Tekst, który rozumie tylko autor, nie jest dobry.

Pozdrawiam.

@Inner napisała:
(..) na skutek ruchów tektonicznych Afryka w niedalekiej przyszłości geologicznej ma podzielić się i odsunąć w znacznej mierze od Europy. Niestety proces ten następuje szybciej, niż możemy się tego spodziewać - chodzi o masowe odwierty w poszukiwaniu ropy - i wiele elektrowni ulega dygoczącym warstwom gruntu (tak, jak w Japonii). (...)

Czy Ty zdajesz sobie sprawę z tego co napisałaś? Niby w jaki sposób odwierty poszukiwawcze (nie eksploatacyjne) mają wpływ na tektonikę tarczy afrykańskiej, której historia geologiczna sięga archaiku (czyli około 4 mld lat). Są to bardzo stare, krystaliczne skały, o bardzo dużej miąższości, nawet do 60 - 70 km lub więcej, które ulegały amalgamacji i deformacjom na przestrzeni millionów lat. Natomiast najgłębsze odwierty na świecie (bodajże na Kamczatce) sięgnęły zaledwie 12 km. A w Afryce - może do 6-7 km. Dalej. Fizycznie jest niemożliwe, by tego typu prowadzone odwierty mogłyby w jakikolwiek sposób "przyspieszyć" rozsuwanie wschodniej części Afryki (wzdłuż ogromnego rozłamu tzw. Wielkiego Rowu Afrykańskiego), gdzie rejestruje się wzmożoną aktywność sejsmiczną, wulkaniczną i magmową. Zwłaszcza w górnej części rowu - na terenie Etiopii. Tam wylewają się alkaliczne lawy bazaltowe. I z całą pewnością te wiercenia nie mają żadnego wpływu na tektonikę oraz na budowę geologiczną tego regionu! Jest to absolutnie niemożliwe. To czyste abstrakcje i bzdury! Tak samo jak występowanie w tym miejscu pokładów ropy naftowej - to fikcja. Ropa tworzy się w specyficznych warunkach geotektonicznych, i z reguły występują w skałach osadowych, a nie w skałach krystalicznych, zwłaszcza w proterozoicznych. Przy pisaniu o takich aspektach, niekorzystałbym z materiałów dla gimnazjum i liceum - o których wspominasz - bowiem to nie jest literatura fachowa. Są to tylko podstawy. Odradzam korzystania z nich. Jestem z wykształcenia geologiem i powiem szczerze, jak czytam takie dziwolągi o geologii i o tych "sztucznych wulkanach"- zwłaszcza te z Internetu! (tak, czytałem artykuł i dzięki za link) - to po pierwsze szlag mnie trafia, a po drugie włos mi się na głowie jeży. No i po trzecie - "dygoczące warstwy gruntu (tak jak w Japonii)" - Matko i Córko! Co to jest? Poczytaj sobie o trzęsieniach ziemi, bo tutaj po prostu brak mi słów i czasu, by to co napisałaś, sprostować. Oczywiście, tu też z wiedzą podstawową, bardzo słabiutko.

Ale co do opowiadania, to podpisuję się pod tym co napisał Fasoletti i reszta portalowiczów: Pomysł fajny i ciekawy, ale wykonanie - średnie, mogłoby być o wiele lepiej.

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

@Fas:
Morgoth, przerażasz mnie. Wiedząc, że jesteś na tym portalu, nigdy nie umieszczę w swoim opowiadaniu niczego, co dotyczy jakichkolwiek kamieni :P

Czemu przerażam? Nie straszę ludzi ani przed, ani po północy? Aż tak przesadzam w komentarzach? Za mocne są? No to, przepraszam wszystkich za to, z tego miejsca. :P

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Źle zapisujesz daty. Np:

17. grudzień 2091 rok - a powinno być tak: 17 grudnia 2091. Po co ta "kropka"?


"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka