- Opowiadanie: Mylosh - Grimwald Orendor

Grimwald Orendor

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Grimwald Orendor

Witam wszystkich użytkowników " Nowej Fantastyki ". Piszę pierwszy raz na tym portalu, więc proszę o wyrozumiałość. Jestem początkującym pisarzem, który szuka przydatnych wskazówek w tym pięknym rzemiośle. Z tej racji chciałbym umieścić pierwszy rozdział mojej książki. Podkreślam że jest to książka nie opowiadanie zatem ma swój ciąg dalszy. Bardzo chciałbym usłyszeć z czym to się " je " i co można poprawić, ulepszyć itp. Jeśli ktoś to czyta żeby mi powiedzieć " Stary co Ty ku*** robisz !" to niech lepiej nie traci swojego czasu, gdyż nie liczę na tego typu odpowiedzi. Za wszelkie błędy ortograficzne, interpunkcyjne bądź też jakieś inne bardzo przepraszam. Starałem się poprawić ile tylko się dało, ale pewnie i tak nie wychwyciłem wszystkiego. Jest to szkic dlatego nie linczyjcie mnie zbytnio za tego typu niedociągnięcia :). Z góry dziękuję za wszelaką pomoc. Życzę miłej lektury :) .

 

Mylosh

 

MISJA

 

– Pod mur z nimi – Nakazał ze spokojem, dowódca oddziału– Wystrzelać wszystkich, co do nogi.

Rozkaz był wykonany niemal od razu. Domy płonęły, dzieci szlochały, rani konali. Żołdacy związali ocalałych. Kobiety, mężczyzn, dzieci. Niektórzy chcieli uciekać, lecz nadaremnie– każda próba kończyła się bełtem w głowie, plechach i innych częściach ciała. Ustawiono ich pod murem. Panowała względna cisza a jedynymi odgłosami był płacz, oraz szczęk naciąganych kuszy. Byli już gotowi. Dowódca stanął przy nich, rozejrzał się dookoła i uważnie przyjrzał młodemu chłopcu, wtulonemu w nogę matki.

 

· Podobny do mojego syna– pomyślał– tez pewnie ma z pięć lat. Ehh…parszywa wojna.

Oderwał wzrok i machnął ręką.

 

Cięciwy strzękneły. Padli, w błoto, bez słowa. Krew zmieszała się z wodą. Ktoś przeżył, czołgał się, płakał, błagał o litość. Zastygł z poderżniętym gardłem oraz grymasem bólu i cierpienia na twarzy. Znów zbierało się na deszcz. Spadały już pierwsze krople. Odział zebrał się na głównym placu wioski. Stanęli w dwuszeregach. Zaczęli odliczać, szybko i sprawnie.

 

· Osiemdziesięciu żywych, dwudziestu martwych ! – Zameldował ostatni z wyliczających.

 

Rozeszli się i zabrali do grabieży, palenia ciał, opatrywania ran i zaspokajania głodu.

 

Grimwald! Grimwald Orendor! – nawoływał młody rycerz, z herbem gryfa i słońca – Grimwald Orendor do cholery!

 

Odpowiedzi nie było, ale i też być nie mogło. Nazwany Grimwaldem spał. A spał mocno zakopany w sianie, w o dziwo nie naruszonej stodole. Nie trwało to długo, bo zbudził go mocny kopniak pod żebra. Zerwał się, dobywając sztyletu schowanego za głową. Nieznajomy odskoczył krok i uspakajająco machnął rękoma.

 

· Druhu to ja!- odezwał się kopiący– Tomas Harpi. Wstawaj ino szybko, wołają Cię do dowództwa. A długo już wołają…

· Jeszcze raz mnie tak zbudzisz Harpi – zagroził wskazując sztyletem, na jego twarz– to zrobię sobie talizman z twoich wybitych zębów. A teraz powiedz mi – Uspokoił się, wstając, schował sztylet do cholewy i uśmiechnął kącikami ust.– Dlaczego mnie wzywają ?

· Nie wiem… Forwiken kazał Cię odnaleźć i przekazać, że masz się stawić.

· Dobrze – oznajmił – a teraz odejdź

 

Czego ode mnie chcą? – pytał sam siebie w myślach , patrząc na wychodzącego, i zamykającego za sobą drewniane drzwi stodoły Tomasa. Poprawił kolczugę, otrzepał się ze słomy, przy okazji wygrzebał parę źdźbeł z długich kruczoczarnych włosów. Miecz leżał z boku, w starej mocno zniszczonej skórzanej pochwie. Dopiął go do pasa i ze spokojem ruszył w stronę głównej siedziby. Była ulewa, grube krople deszczu gasiły palące się domy. Nie było w tym nic dziwnego– w końcu była pora letnia. Miękki grunt rozstępował się pod podeszwami butów. Ktoś go zapraszał do przeszukiwania zwłok staruszka, kto inny do posmakowania kwaśnego wina. Nie było czasu, w końcu pilnie po niego wołali. Siedziba znajdowała się przy wschodnim krańcu wioski obok starego młyna. Budynek należał do sołtysa miejscowości, zapewne zabitego podczas obrony Yordu, bowiem taką nazwę nosiła owa wieś. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Stara chata przykryta strzechą z mocno zbutwiałymi belkami u podstawy. Orendor podszedł do drzwi i zapukał.

 

· Kto ? – Odezwał się niski męski basowy głos

· Grimwald Orendor z drużyny najemnej. Wzywał mnie mości rycerz Forwiken w pilnej sprawie

· Ahh…tak tak – drzwiczki się uchyliły – Wchodźcie. Izba na lewo.

 

Strażnik z długimi zakręconymi rudymi wąsami, o solidnej postawie w zbroi łuskowej z kapalinem na głowie wskazał palcem pomieszczenie.

 

· Miał szczęście– pomyślał Grimwald, patrząc na głęboką szramę w miejscu ciemiączka – Zapewne topór, a może inna broń. Dobrze że władający nie miał wprawy, bo już by Cię tu nie było bratku.

 

Pokój był surowy. Po środku stał prostokątny stół, a przy nim siedzieli trzej zbrojni. Przez wybite okno było słychać wydawane rozkazy, plugawe żołnierskie przekleństwa, gromkie śmiechy z udanego żartu i prośbę o pomoc w opatrzeniu rany. Tłem odgłosów był zapach świeżego letniego deszczu. Miejsc było tyle ile siedzących, dlatego wezwany stał z rękoma splecionymi za plecami.

Osoba spoczywająca po środku zawierciła się w miejscu i odchrząknęła.

 

· W końcu na topór Gorerorda – ceremonialnie rozłożył ręce i spojrzał w górę – Ile że można czekać? Dobrze że łaskaw jestem dziś, więc nie karzę Cię za taką niestosowność wychłostać albo wpiąć w dyby, gdyż widziałem że takowe są w tej dziurze. Z resztą…. – wzruszył ramionami i pociągnął nosem– Nie o tym mi prawić, a przejdę od razu do rzeczy, gdyż sprawa nagli a czas ucieka. Wiesz zapewne że jestem Ksawian Forwiken z rodziny Forwikenów herbu gryfa i słońca.

 

Młody rycerz wstał poprawił spięte w koński kuc blond włosy. Instynkt Grimwalda podpowiadał mu że miał około dwudziestu pięciu wiosen na karku, aczkolwiek nigdy nie można być pewnym wieku. Odziany był w białą koszulę z szerokimi rękawami i mocnym wycięciem pod szyją. Długie i dość luźne czerwone spodnie sięgały kostek, a na stopach miał skórzane buty z delikatnym szpicem.

 

· Słyszałeś pewnie – spojrzał na niego rycerz – Że jutro o świcie wyruszamy pięć mil w kierunku Północnym na spotkanie z Kompanią Arnolda de Rupera, i wraz z nim ruszamy na oblężenie Ingardu.

· Taak wiem – Orendor przytaknął głową.

· Dobrze – Ksawian klasnął w dłonie – Org – spojrzał na siedzącego po lewej – podaj mi sakwę.

 

Nazwany Ogriem wyglądał tak samo jak siedzący po prawej. Zapewne bliźniacy. Obaj o urodzie wioskowych przygłupów. Łysi, z wielkimi brzuchami, ubrani w wełniane brudne od krwi i ziemi szmaty. Sakwę podał bez słowa. Rycerz do sznurował rzemyk i wyciągnął zapieczętowany zwój. Wyraźnie było widać że pieczęć zabezpieczająca jest ozdobiona jego rodowym herbem.

 

· Wiem– spojrzał w oczy Grimwalda Forwiken– Że jesteś dobrym szermierzem i w miarę godnym zaufanie żołnierzem. W końcu – zaśmiał się z cichca – nie walczymy pierwszy raz. Dlatego – w mgnieniu oka spoważniał – Musisz tę wiadomość dostarczyć pewnej osobie. Spotkasz go w starym domu, na obrzeżach Zapomnianego Lasu.

Ksawian znów sięgnął do torby i wyciągnął następny, owinięty sznurkiem rulon.

 

· Masz tu mapę żebyś nie błądził.– Położył ją na stole– Ruszysz jutro o świcie, gdy tylko słońce pojawi się na horyzoncie. Dostaniesz świeżego konia. Nikomu nie wspominaj o celu wyprawy. Rycerz usiadł i znów pociągnął nosem

· A teraz odejdź – położył ręce na stole – Bez żadnych pytań.

 

Grimwald skłonił się delikatnie i wyszedł.

Już nie padało. Chmury odchodziły z delikatnym wiatrem. Przejaśniało się. Po wyjściu z chaty sołtysa Grimwald od razu udał się w stronę stodoły. Poczuł głód, a zostawił tam swój plecak z prowiantem i innymi przydatnymi drobiazgami.

Co to za wiadomość? – pytał sam siebie chowając ją wraz z mapą do koszuli, pod kolczugą, w sprytnie ukrytej kieszonce – Las…Dom na obrzeżach..Żadnych pytań…Ruszyć o świcie..

 

Ejj Grim czekaj! – z rozmyślań wyrwał go wysoki i skrzeczący głos – Dokąd tak żwawo idziesz?

 

Dobiegł do niego młody, niski, chudy chłopak. Krótkie kasztanowe włosy , piwne oczy i delikatne rysy twarzy zdradzały młody wiek ale i też budziły zaufanie. Był to Kalim Qus Ap Formal. Bardzo mało osób Grimwalda nazywało Grim, z niewiadomych przyczyn.

 

· Posilić się, odpocząć, napić wina – odpowiedział uściskając wyciągniętą przez Qusa dłoń – W końcu o wschodzie wyruszamy dalej. Jak chcesz możesz się dołączyć – zaproponował – Razem raźniej i pogadać można.

· Pewnie że chcę– uśmiechnął się Kalim – Zatem prowadź.

 

Doszli do wiejskiego ryneczku. Centrum wioski gdzie zbierali się ludzie. Tam handlowali, pili, rozmawiali i robili pewnie inne rzeczy mniej istotne i nie godne uwagi. Było dość tłoczno, wszędzie kręcili się ludzie. Stodołę już było widać więc skręcili w błotną uliczkę i udali się w jej kierunku.

 

· Orendor Ty psi synu! Stój! – krzyknął ktoś głosem chrapliwym, dźwięcznym i rozbrzmiewającym.

 

Stanęli. Odwrócili się. Na placu zrobiło się ciszej…o wiele ciszej, do tego czuli na sobie baczne spojrzenia przebywających na nim wojowników. Podszedł do nich na jakąś odległość sześciu sążni. Był bardzo wysoki i barczysty. Długa ciemna, gęsta broda i łysy łeb nadawały mu groźnego uroku. Stał niczym Gorerord na obrazie znanego i szanowanego malarza Tistumera Ladewiera . Dzieło to przedstawiało Boga wojny, wielkiego i umięśnionego olbrzyma z opartym toporem obosiecznym na ramieniu. Twarz na obrazie miał prostokątną a oczy pełne okrutnego i nieprzewidywalnego spokoju. Pod jego stopami leżały ciała wrogów. Bardzo dużo ciał. Stał na klifie obrócony tyłem do rozszalałego morza . Najciekawsze jest to że był prawie nagi. Okrywały go tylko poszarpane portki.

 

· Witaj Morgenie zwany Bródką – odpowiedział ze spokojem w głosie Grimwald – Powitanie godne tylko Ciebie.

· Oddawaj moje talary skurwysynie! Ni Ci tego nie przepuszczę, tylko mordę tu i zaraz obiję…i wszystko wezmę… – uciął – Jako zadość uczynienie moje, pieprzony oszuście – dodał na koniec po chwili namysłu.

 

Kalim wiedział co się zaraz stanie. Widział zimne i gotowe do bitki spojrzenie Grima. Dziwił mu się bo Bródka był naprawdę ogromny, a choć Orendor tez nie należał do małych i źle zbudowanych to potyczka z nim mogła się źle skończyć. Qus Ap Forlam wolał nie brać udziału w tym ponieważ zdawał sobie sprawę że dla niego nie skończyło by się to tylko obiciami i stłuczeniami. Odszedł na bok jakieś osiem kroków.

 

· Że przegrałeś ze mną w kości to już nie mój kłopot – Mówił pewnie Grimwald – Obwiniaj sobie Bogów że odebrali Ci szczęście. I nie groź mi – Oczy zwęziły mu się – Bo źle się to skończy a bójki nie chcę….

· Hahaha – Zaśmiał się gardłowo – A cóż Ty zrobić możesz? Chce to se odbiorę co moje.

· Tylko spróbuj….

· Aaaagraha – Zaryczał olbrzym, i ruszył na Orendora w pełnym biegu.

 

Był już gotowy. Zwinie i bez wysiłku uniknął ciosu pięści biegnącego Mogena, znalazł się za jego placami i mocną kopnął go w rzyć. Obserwujący zaryczeli śmiechem. To go strasznie rozwścieczyło, cały poczerwieniał i szaleńczo wymachiwał pięściami bijąc z góry z lewa, prawa i we wszystkie kierunki świata. Grim unikał i parował ciosy bez większych kłopotów. Wielkolud stracił na sekundę równowagę, ale to wystarczyło. Grimwald palnął go pod brodę potężnym hakiem, od razu nie czekając otwartą dłonią strzelił go w ucho. Ten cios musiał przeciwnika ogłuszyć gdyż zawył i zgarbił się, lecz już nic nie zdążył zrobić. Orendor zaszedł za jego plecy i huknął go w potylicę .Bródka padł jak wielkie ścięte drzewo. Odwrócił go popychając nogą, kucnął i czterema ciosami zmiażdżył mu nos i powybijał kilka zębów. Nieprzytomny zalał się czerwoną posoką. Odchodząc Grim dorzucił parę plugawych przekleństw o tym jakie jego matka miała upodobania ze zwierzętami. Jedni klaskali, drudzy się gromko rechotali a jeszcze inni nie mogli uwierzyć jak to się stało że pokonał go tak szybko i wyszedł z tego bez szwanku.

 

· Tooo…Tooo…. byyyło… – Kalim z niedowierzanie nie mógł wykrztusić słowa.

· Nigdy nie lekceważ przeciwnika – poklepał go po ramieniu – A teraz chodźmy, w końcu mieliśmy coś zjeść.

 

Do stodoły doszli w parę kroków, gdyż był to bardzo mały kawałek z miejsca bójki. Otworzyli drewniane drzwi i weszli do środka. Koło ich stóp przebiegła mała myszka trzymająca w pyszczku okruch chleba, ale w mgnieniu oka schowała się w stogach siana. Grimwald podszedł do jednej górki z sianem i wyciągnął średniej wielkości plecak. Położył go z boku i spojrzał na Kalima Qus Ap Formala.

 

· Pomóż mi ściągnąć kolczugę. – powiedział

 

Poszło sprawnie. W parę chwila kolcza zbroja leżała rozłożona na podłodze, a odpięta od pasa pochwa z mieczem obok niej. Orendor otworzył plecak i wyjął z niego bochen chleba, spory kawał sera i bukłak z winem.

 

· Siadaj i częstuj się – wskazał na snopek obok siebie

 

Jedli w ciszy. Okruszki leciały za ziemię a kwaśne wino bulgotało w gardłach. Myszy kręciły się i tylko czekały na okazję żeby zwinąć leżące resztki jedzenia. Słońce już powoli zachodziło. Czerwono – pomarańczowo smugi ozdobiły niebo, a było to widać przez nieszczelne deski stodoły. Zjedli, od beknęli i poklepali się po brzuchach.

 

· Gdzie się tak nauczyłeś sprawnie bić? – Zapytał z ciekawością Formal.

· Ja? – wskazał na siebie palcem – To jest strasznie długa historia . Choć żyję tylko dwadzieścia trzy lata na tej parszywej ziemi to bardzo dużo widziałem i szybko musiałem nauczyć sobie dawać radę, żeby przetrwać. Ale jak widzisz – zaśmiał się Grim– Nie poszło mi z tym aż tak źle.

· To prawda. – uśmiechnął się Qus – Mimo to do zachodu mamy jeszcze trochę czasu a ja chętnie posłucham skróconej opowieści – zachęcił – Bo nic o Tobie nie wiem, a Ty natomiast o mnie już coś wiesz , że w wieku piętnastu lat odszedłem z domu za monetą, że trzy lata robiłem różne rzeczy lepsze i gorsze , aż w końcu za przygodą trafiłem na wojnę i siedzę tu i teraz, obok Ciebie.

 

Orendor odkaszlnął i sięgnął ręką do plecaka wyciągnąwszy z niego następny bukłaczek z winem. Zębami odkręcił kurek i pociągnął sążny łyk. Odetchnął i podał wino Kalimowi a on uczynił to samo.

· Dobrze więc – strzelił palcami u rąk Grimwald – Niech tak będzie. Opowiem Ci trochę, i w skrócie historyjkę mojego bujnego życia. Tak więc – spojrzał w stronę zachodzącego słońca które było widoczne za ścian stodoły – Nie przerywaj mi tylko słuchaj.

Pochodzę z miasta portowego znajdującego się na zachodnim brzegu Morza Wojowników – rozpoczął przenosząc się w przeszłość – Matka moja, kobieta wielkiego serca była miejscową mistrelką. Ojciec natomiast był strażnikiem a jeszcze niegdyś za lat młodości rębajłom. Rodziciel mój dużo pił i bił mnie oraz matkę. Gdy miałem już lat dziewięć przyszedł do naszego domu zapruty jak nigdy – urwał na chwilę – Katował ją strasznie, błagała by przestał lecz on nie reagował. Nie mogłem na to patrzeć i chwyciłem za sztylet godząc go w nogę. Poczuł i zemścił się bardzo. Huknął mnie raz! Potem drugi i jeszcze trzeci!. Upadłem na podłogę i udawałem martwego , a on wyciągnął sztylet z nogi i zamachnął się na mnie, jednak tymczasem moja matula chciała go powstrzymać a on ją zadźgał. Tak po prostu. Potem poszedł do łożnicy spać. Gdy tylko zasnął uciekłem. Grimwald przerwał i łyknął wina.

· Żyłem jakiś czas na ulicy – kontynuował – Wiele się tam nauczyłem, dobrych i złych rzeczy. Pewnego dnia próbowałem okraść jednego rycerza ale on mnie przyłapał i o dziwo nie kazał mnie wychłostać lecz mnie przygarnął. Nauczał mnie wielu rzeczy. Walki, manier, zachowania, słownictwa, pozwalał czytać księgi i przekazał mi jeszcze wiele innych bardzo przydatnych umiejętności i informacji .Mieszkałem z nim siedem wiosen aż wyzionął ducha. – Znów łyknął wina i otarł twarz– Niech mu ziemia lekką będzie. Jednakże cały czas myślałem o pomszczeniu matki. Nastała zima i dowiedziałem się że ten skurwiel przebywa często w jednej z oberż. Poszedłem tam poznał mnie od razu jednak nic nie zdążył powiedzieć. Ugodziłem go prosto w serce. Duch opuścił go szybko. Zabrałem jego oręż który teraz widzisz, leży obok kolczugi. Potem wojowałem, harowałem, nabierałem doświadczenia. Więcej Ci nie opowiem bo słońce już zaszło a co świt wymarsz. – Grim wstał i położył się na sienie– Jak chcesz możesz tu spać.

 

Kalim milczał. Dopił wino i też się położył. Zasnął szybko.

 

/////////////////////////////

 

 

Krzyk.

 

Zbudził go przeraźliwy krzyk dobiegający z podwórza. Była noc. Grimwald rozejrzał się dookoła lecz Kalima już nie było. Słyszał odgłosy walki, szczęk żelaza o żelazo, krzyki, łkania i stękania z bólu. Szybko wstał dobył miecza i wybiegł przed stodołę. Trwała zażarta potyczka. Podeszli nas, odsiecz króla Wernera Czwartego pomyślał. Ehh… nie dobrze z zaskoczenia wyrżną nas w pień. Strzała świsnęła mu koło głowy, otrząsając go z rozważań, spojrzał w kierunku walczących i ruszył z krwiożerczym krzykiem wbijając się jak szalony się w wir walki. Dobierając ciął zamaszyście od tyłu osobnika w kolczym czepcu. Ugodzony wygiął się spazmatycznie a jucha trysnęła barwiąc koszulę i twarz Orendora. Nim ten w czepcu padł, zdążył już ubić dwóch następnych ukrócając ich o głowę. Było straszne zamieszanie. Posoka tryskała, ranni dogorywali, wszędzie czuło się słodki zapach krwi. Dobiegł do niego gruby mężczyzna w hełmie z rogami, dzierżący dwa topory w osłoniętych stalowymi rękawicami dłoniach. Starli się ze sobą dość szybko. Rogacz rąbał obrotowo, zwinie i energicznie , Grimwald parował i kontratakował. Jednak tamten był słabszy. Popełnił błąd który przepłacił życiem. Grim ciął go na odlew od prawej strony, przeciwnik padł na kolana łapiąc wylewające się z brzucha wnętrzności. Umarł po chwili, jednakże było coraz gorzej. Przegrywali a trupów było coraz więcej. Kątem oka zauważył Qusa , przybitego dwiema włóczniami do ściany domu .Orendor nie myślał o tym, nie było czasu na myślenie. Nagle poczuł ból i ciepło na ramieniu, spojrzał i zobaczył rozciętą koszule i cieknącą krew. Nim coś zdążył zrobić dostał czyś twardym w łeb i stracił przytomność. Ocknął się z bólem głowy pośród ciał. Żył a to już było coś. Bitewka toczyła się nadal, rany przeczołgał się do najbliższego domu, przeszedł przez ogródek i ruszył nie wiedząc gdzie przed siebie. Wszystko wyglądało jak sen, niewyraźnie jak pośród gęstej mgły. Nie wiedział gdzie zmierza i jaką odległość już przeszedł od wioski, jednak słyszał jak odgłosy walki się oddalają, cichną. Poczuł gałęzie drzew ocierające jego twarz…Żyję-pomyślał-..i zemdlał

 

////////////////////////////

 

· Synku idź już spać – powiedziała kobieta głaszcząca chłopca po włosach– Późno już, a musisz mieć dużo sił na jutrzejszy dzień, przyjadą cyrkowcy i kuglarze , będzie wielki festyn.

· Mamo ale ja nie chcę! – oburzył się chłopiec

· Dobranoc– okryła go kocem i ucałowała w czoło.

 

Trzaśnięcie drzwi, skrzypienie drewnianej podłogi, ciężki sapiący oddech. Wszystko tak wyraźne, rzeczywiste, namacalne.

 

· Lora do mnie! – ostre nawoływanie z oddali.

 

Kobiety już nie ma. Kłótnia. Odgłos upadku. Głuche uderzenia. Chłopiec wstaje z łóżka, wychodzi z pokoju, idzie przez długi, niekończący się korytarz pełen wspomnień, bolesnych wspomnień. Widzi mężczyznę bijącego Lorę.

 

· Mamuuusiu!- krzyczy– Zostaw ją!

 

On się odwraca cały spocony i śmierdzący

 

· Precz stąd czarci pomiocie!

 

Ciężka ręka spada na chłopca. Mocna jak bojowy młot. Potem nie było już nic…….

 

/////////////////////////////

 

Grimwald otworzył oczy. Czerep boleśnie pulsował, tak samo jak lewe ramie. Obmacał się i rozejrzał zdając sobie sprawę że nie leży gdzieś na polanie w gęstej trawie, tylko w łóżku. Miał na sobie same portki a każda rana była opatrzona. Domek, bądź raczej jedna izba bo tylko tyle w niej było pomieszczeń , na oko miała z osiem na cztery sążnie. Były dwa łóżka, to na którym leżał i jeszcze jedno po prawej stronie od wejścia. Wszędzie wisiały na sznurkach ususzone i rozwieszone zioła. Po lewej stronie stał nieduży piec, w koło niego znajdowały się różnej wielkości patelnie i garnki, przy nim natomiast stał dębowy stół, na którym wyłożone były różnorakiego typu menzurki, alembiki, puste i pełne fiolki z kolorowymi płynami. Światło słoneczne oświetlające chatę wpadało przez dwa okna okryte rybimi pęcherzami. Orendor usiadł na łóżku i zauważył że na stole spoczywa tajemniczy list od Forwikena który miał dostarczyć i mapa tutejszych okolic. Pod łóżkiem – wyczuł to nogą – leżał jego miecz, czysty i lśniący bez śladów krwi. Wstał i podszedł do stolika sprawdzając czy wiadomość i mapa są dalej zapieczętowane, jednak wszystko było w porządku. Mocny zapach ziół nie dawał nozdrzom spokoju. Czuło się to w całym pomieszczeniu nad wyraz intensywnie. Grimwald usłyszał nagle nucenie jakiejś przyśpiewki i odgłos kroków za drzwiami. Szybko i w miarę cicho wyciągnął z pod łóżka miecz. Ktoś nacisnął klamkę a wejściu pojawiła się kobieta, niewysoka o ubitej budowie ciała z mocnym dekoltem i bujnymi piersiami, w ręku trzymała wiklinowy koszyk pełen roślin.

 

· Spodziewałeś się nieprzyjaciela że na przywitanie broń dobywasz? – uśmiechnęła się i weszła do środka.

 

Miała zadbane, białe zęby, pucołowatą lecz ładną i kobiecą twarz. Długi warkocz kasztanowych włosów zwisał jej za placami.

 

· Kim jesteś? I gdzie ja jestem? – zapytał opuszczając miecz Grimwald.

· Spokojnie nieznajomy – odstawiła koszyk obok stołu – Za chwile wszystko Ci opowiem, jednak proszę usiądź bo chyba stać nie będziesz, natomiast ja w tym czasie przyniosę wodę ze studni.

 

Grimwald usiadł na łóżko. Długo nie czekał, nieznajoma wróciła chyżo z drewnianym wiadrem pełnym wody. Wzięła jakąś miskę leżącą przy piecyku ,napełniła ją i obmyła ręce i twarz. Otarła się lnianym ręcznikiem, zawiesiwszy go na wieszaku, a raczej gwoździu wbitym w ścianę i spoczęła obok Grima.

· Wiem że jesteś wojem który walczył w wiosce – zaczęła kobieta – Z której już, po drugim starciu mało co zostało prócz pożogi, trupiego odoru i nie umarłych ucztujących wieczorami .Jednak – machnęła ręką – Wracając do tego jak się tu znalazłeś, to sprawa jest iście prosta. Dwa dni temu zbierałam w lasku bieluń, rośnie tutaj bardzo obficie. Aż tu nagle zauważyłam ślady krwi na liściach, z ciekawości czystej pokierowałam się za nimi i natrafiłam na Ciebie. Siedziałeś pod lipą z rozwalonym czerepem i ramieniem, byłeś nieprzytomny jednak miecz dzierżyłeś mocno. Szczęście miałeś – spojrzała na Orendora – Że mój znajomek był u mnie, pobiegłam po niego szybko i jakoś my Ciebie do chatki wtoczyli. Tu Cię opatrzyłam, podawałam wywary i delikatnie wspomagałam magią. I jak widzę – uśmiechnęła się dumna całym szeregiem bielutkich zębów– Poszło mi całkiem nieźle. Z pytaniami poczekaj jeszcze – wstała a jej piersi zafalowały – Pójdę tu obok do mojej sadyby i przygotuję strawę. A ty odpocznij.

 

· Dobrze – odparł Grim.

 

Czuł jak burczy mu w brzuchu i sama mowa o jedzeniu wzmagała to jeszcze bardziej. Przed odejściem przyniosła mu jego spodnie oraz koszulę, wyprane co więcej dokładnie zaszyte. Ubrał się ,położył i przysnął. Obudził go zapach jadła które stało już na oczyszczonym stole. Nie wiedział ile spał. Grimwald wstał a kobieta przyniosła dwa świerkowe krzesła. Usiedli do kolacji. Orendor widział misę z podsmażaną kaszą ze skwarkami. cebulową polewkę, pokrojony w grube pajdy pszenny chleb, dwa kufle i dzbanek jasnego piwa, dwie drewniane miseczki i łyżki. Pachniało smakowicie dlatego od razu zabrał się do pałaszowania. Wpierw złapał za polewkę. Jadł łapczywie, wszystko przez doskwierający głód. Rozprawił się z nią iście szybko więc nałożył sobie kaszy i nalał do obydwu kufli browar. Dziewczyna posilała się w spokoju obserwując raz Grimwalda raz piwną pianę. Zjedli i dopili pierwszy kufel chmielowego napoju bezzwłocznie napełniając następne. Orendor odetchnął. Był najedzony, wyspany i dość dobrze się czuł, gdyby nie pulsujące jeszcze rany.

 

· Daleko rany przeszedłem od wioski? – Zapytał Grimwald

· Ano raczej jak na tak rozwaloną głowę to tak…jakąś milę – zastanowiła się chwile – Może trochę mniej

 

Grim pokiwał głową.

 

· Naprawdę dziękuję Ci za pomoc. Odwdzięczę się jak tylko znajdę sposobność – uśmiechnął się delikatnie– Jesteś wiedźmą? Uzdrowicielką? Czarodziejką? I jak mam się do Ciebie zwracać?

· Znajdzie się sposobność – odsunęła się od stołu i założyła nogę na nogę. – O to nie martw się. Wiedźmą?– zaśmiała się – Obskurne to słowo, raczej jestem kobietą która pomaga okolicznym wioskowym w różnych problemach. Maście, trucizny. afrodyzjaki i różne inne napary. Tutejsi zwą mnie Holga Młodsza, ale Ty możesz mi mówić Estra. A Ciebie nieznajomy jak zwą?

· Grimwald, Grimwald Orendor, zaiście miło mi Estro – oznajmił Grim i skinął głową – Jak nie jesteś Czarodziejką to skąd znasz się na magii, mówiłaś że mnie nią wspomagałaś ?

· Gdy byłam młodą dziewką – zaczęła – Miałam jakieś magiczne predyspozycje, niewielkie ale były. Matula wysłała mnie do magicznej szkółki za morze , tam jednak nie spełniałam jakiś wymagań i po dwóch latach wróciłam. A że żyła Holga Stara to mnie nauczała wywarzać mikstury, jak rozpoznawać zioła postawy magii i różne inne rzeczy.

 

Jeden dzban piwa się skończył, dlatego Estra szybko poszła po drugi i trzeci na zapas.

Usiadła, nie czekając rozlała złoty trunek do naczyń. Orendor upił spory łyk, prawie do połowy opróżnił kufel, gdyż napój był naprawdę wyborny.

 

· Przeżył ktoś? – zapytał sucho Grim.

· Chodzi Ci o…

· Tych co byli w wiosce – dokończył.

· Mówią że nie. A ja się tam nie zapuszczałam, jednak mój druh co pomógł mi Cię wnieść do pracowni – mówiła Holga Młodsza – Słyszał różne gadania ludzi, jednak to chłop mądry i potrafi odróżnić ziarno od plewu, dlatego powie Ci jak było. Gdy wzięli ich z zaskoczenia bitka była zażarta a trupy kładły się gęsto, jednak zaskoczeni nie mieli żadnych szans. Prawie wszystkich ubito, a ci co przeżyli wiszą na pobliskich drzewach. A jak się domyślam – spojrzała w zimne i obojętne oczy Grimwalda – nie jesteś z tych co atakowali, więc bratku masz szczęście. Najwyraźniej – oderwała wzrok – jeszcze nie Twój czas.

· Najwyraźniej jeszcze nie… – oderwał od ust kufel z piwem.

 

Głowa i ramię już nie bolały. Alkohol mógł znieczulić jego ciało, aczkolwiek nie odczuwało jego działania. Grimwald nie należał do osób ze słabą głową. Nie jeden zasypiał przed nim łbem we własnych rzygowinach, gdy on hulał z dziewkami …ojjj hulał jeszcze do rana.

 

· Długo będę dochodził do siebie?

· Z trzy może dwa dni – odpowiedziała przeciągając się, mimowolnie wyciągając obfity biust

· Nie dłużej, nie krócej. A co, śpieszno ci już ? -zapytała.

· Śpieszno mi – odparł – Jutro w południe muszę wyruszyć w kierunku Zapomnianego Lasu.

· Pieszo?

· Nie mam innego wyjścia.

· Masz – uśmiechnęła się Estra – Zaraz uprzątnę stół, pójdę do gołębnika i wyślę Milstrodowi wiadomość żeby konno z wozem rankiem przyjechał.

 

Grimwald milczał, obserwując jak Holga porządkuje stół szybkimi i zgrabnymi ruchami. Męczyła go jedna myśl. Dlaczego ona mi pomaga? Rzadko spotyka się takich ludzi w tych parszywych czasach. Gdy już wszystko uprzątnęła, ruszyła do wyjścia nacisnęła klamkę a drzwi zaskrzypiały.

 

· Dlaczego to robisz? – Zapytał Oredor nie odwracając się.

· Hę? – żachnęła za jego pleców

· Dlaczego to robisz? – powtórzył

· Ale co takiego?

· Pomagasz mi.

· Nie wiem – odpowiedziała swobodnie – Po prostu czuję że jest w Tobie coś wyjątkowego. – I wyszła.

 

Siedział jeszcze przy stole dopijając z żalem resztki jasnego piwa. Choć już ciemniło za oknem z braku zajęć postanowił legnąć znów na łóżku . Ostatnimi czasy rzadko zdarzała się okazja do takiego wypoczynku. Drzwiczki zaskrzypiała a Grimwald dopił trunek. Podeszła do niego od tyłu. Pachniała fiołkami i poranną rosą. Wyperfumowała się – pomyślał. Przejechała opuszkami palców po jego policzku.

 

· Możesz mi się teraz odwdzięczyć nieznajomy – zaszeptała mu do ucha – Tu i teraz.

 

Tego się nie spodziewał. Jednak z drugiej strony niezmiernie go to kusiło, przez ciągłe potyczki od dłuższego czasu nie spał z żadną kobietą a to zawsze poprawia humor i samopoczucie.

Estra nie była brzydką dziewuszką, owszem trochę tęższej budowy, aczkolwiek bez większych przesad. Mimo to wylewający się za dekoltu bluzki biust pobudzał wyobraźnię i Grimwald uległ pokusie, spędzenia upojnej nocy w czyichś ramionach. Wstał obracając się w jej stronę, objął ją za pucołowatą twarzyczkę. Pocałował. Delikatnie. Sprawdzająco. Pozwoliła. Potem było tylko pożądanie. Całując się, złączeni w uścisku ruszyli w kierunku łoża. Padli ze zgrzytem desek. Chciał ściągając jej bluzeczkę, pomogła mu okazując obfite piersi. Dwoje bliźniaczych gór ze stożkowatymi szczytami falujące przy każdym ruchu. Zniżał się do jej bioder. Powoli i czule. Rozwiązał sznurowadła w spodniach Estry. Sam rozpiął i odrzucił koszulę. Zagłębił się pomiędzy jej biodra rozchylając różane płatki, sycząc i atakując jak przyczajony na ofiarę wąż. Wspierała go w miłosnym dziele małymi, kulistymi ruchami bioder. Objęła go za szyję wpijając paznokcie.

 

· Ochhhh…ochhh….achhh…Grimi..mmmrrrrrr – jęczała i mruczała łapiąc powietrze.

 

Skoczył. Wyłonił się z nóg i zrzucił ostatnią rzecz jaką miał na sobie. Estra w pozycji całkowicie klasycznej, książkowej wręcz ułożyła się wzdłuż łożnicy. Grimwald zrozumiał przekaz prosty i jednoznaczny.

· Achh…Achhhh…..Achhhhhh! Na bogów! – Krzyczała w miłosnym uniesieniu Holga.

 

Igraszki trwały jeszcze jakiś czas, w najróżniejszych pozycjach niczym kolekcja rzeźb Trokresa z Alabardium. Były to dzieła bardzo wymowne i dosłowne. Trokres uwiecznił ponad sto aktów miłosnych w kamieniu. Wiele jego prac rozeszła się po różnych krainach jednak w niektórych rejonach mniej przyzwyczajonych do takich scen były zakazane. Gdy skończyli spoceni, zdyszani leżeli obok siebie patrząc w sufit. Estra zataczała kółeczka wokół prawego sutka Grimwalda.

 

· Boski chłopcze… – wydyszała – Szczęście całe że Cię ocaliłam. Szkoda by było stracić taki klejnot łożnicowych zabaw – zachichotała – A teraz śpij – ucałowała go w szyję – Dobranoc.

 

Zasnęli.

 

 

//////////////////////////

Grimwald wstał trzy godziny przed południem. Nie rozmyślał o wczorajszej nocy gdyż wiedział że to jednorazowe zdarzenie . Estra przygotowała mu śniadanie. Ze smakiem zjadł chleb ze smalcem i słoik kiszonych ogórków. Dała mu tez świeże odzienie i misę ciepłej wody do obmycia ciała. Gdy starł ostatnie krople przyjrzał się ułożonym na łóżku rzeczą. Znajdowały się tam szerokie biało – czarne szarwary, skórznia z zaszytą dziurą na plecach, trochę zniszczone skórzane karwasze i mały mieszek. Przyodział wszystko bez wybrzydzania. Rozprostował się aż zazgrzytało w kręgosłupie.

 

Dostarczę szybko wiadomość – pomyślał Grimwald chowając dokumenty pod pazuchę – I dołączę do armi Rupera. Opowiem co tu się wydarzyło. Że tylko ja przeżyłem i mnie oszczędzili w celu przekazania wieści. Bo inaczej – uśmiechnął się w myślach – Zatłukli by mnie od razu gdyż nie walczyłem do końca, nie broniłem się z kompanami. W końcu żadna to strata po najemniku.

 

Wyszedł przed chatę. Był słoneczny ciepły dzień a promienie przebijały się przez korony drzew. Obok domu znajdował się drugi bardzo podobny lecz trochę mniejszy domek Holgi. Po środku stała studnia a wszystko było otoczone zniszczonym drewnianym płotem. Świeże powietrze i delikatny wiaterek który pobudzał liście do śpiewu a to poprawiało humor.

 

· Grimwald! – zawołała wystawiając głowę przez okno Estra – Podejdź do mnie – Mam tu jeszcze dla Ciebie trochę jedzenia i wina żebyś nie głodował – uśmiechnęła się– Milstrad ino go wyglądać zaraz będzie.

 

· Dzięki Ci za wszystko – odebrał tobołek z żywnością – Jesteś wspaniałą kobietą , szczęśliwy będzie Twój luby – ucałował ją w policzek.

· Nie przesadzajmy – zachichotała Estra odchylając do tyłu głowę.

 

Z oddali słychać było rżenie konia i stuk kopyt o twardą ziemię. Na podwórze wjechał jeździec na śniadym koniu z podpiętym wozem. Odziany prosto, w lnianą koszulę i spodnie. Koń tez nie był pierwszej młodości, natomiast wóz wyglądał na nowy i zadbany. Zsiadł z konia i podszedł do Grimwalda i Estry która wyszła na podwórze.

 

· Milstrad Bromer – przedstawił się wyciągając dłoń w kierunku Grima.

· Grimwald Orendor – odwzajemnił uścisk.

· Witaj Estro – Bromer objął ją i ucałował w policzek – Dobrze Cię wiedzieć zdrów.

· Ciebie też.

· Ekchem. – Milstrad odchrząknął i spojrzał na Orendora – Do Zapomnianego Lasu mamy niedaleko, piechtą by było jakieś pół dnia drogi, jednak mamy konia i wóz dlatego powinno pójść sprawnie i bez przeszkód.

· Zatem nie zwlekajmy – oznajmił Grim – Czas nagli.

· Prawda to – kiwną głową – Załaduj swoje rzeczy na furgon, ja zamienię jeszcze słówko z Estrą.

Tak zrobił. Bromer zamienił jeszcze z kobietą kilka słów i zaraz do niego dołączył.

 

/////////////////////

 

Chatka Estry znikała pomiędzy drzewami. Jechali spokojnie przez leśną dróżkę która jak dobrze Grim zauważył – rzadko była uczęszczana przez ludzi. Wyłożył się wygodnie w wozie i przegryzł kawałek chleba, zapijając to winem. Milstrad nie był rozmowny, patrzył się przed siebie powożąc konia.

 

· Tą drogą dojedziemy do celu ? – zapytał się Grim chowając bukłaczek z trunkiem.

· Ojj nie, nie – pokręcił głową – za czas jakiś wyjedziemy na szlak prowadzący do miasta. Przejedziemy go dojeżdżając do wioski Turteq, a już niedaleko niej będzie Zapomniany Las

· Jest wojna. Jazda traktem nie będzie bezpieczna.

· Wiem – odparł Milstrad – Innej drogi do tego lasu nie ma.

· Masz chociaż przy sobie jakąś broń?

· Tak, łuk. Jestem myśliwym. Nie ma lepszego strzelca ode mnie w tej okolicy – Bromer wypowiedział ostatnie zdanie z emanującą w głosie dumą.

· Może się przekonamy – zaśmiał się przyjaźnie Grimwald – Czyś jest takim dobrym strzelcem.

 

Wyjechali z lasku na oczekiwany szlak. Po obu stronach rozciągały się pszeniczne pola. Jedno z nich było doszczętnie spalone, natomiast drugie było w całkiem niezłym stanie. Kłosy falowały przy delikatnych podmuchach wiatru. Ubita żwirowa droga była pusta. Nie było żywego ducha.

 

· Spokojnie – pomyślał Grim – Można powiedzieć że za spokojnie na drogę która była tak często uczęszczana przez ludzi. Zaniepokoiło go to trochę, jednak nie podzielił się on swoimi spostrzeżeniami z powożącym Bromerem. Jechali dalej, tym razem pod łagodną górkę.

· Spójrz w górę – Milstrad wymachiwał palcem w stronę nieba – Wrony!

 

To prawda. Ptaki sporą gromadą krążyły po niebieskim sklepieniu, a ich kraczenie dochodziło powoli do uszu mężczyzn.

 

· Zaraz się przekonamy, co tam ciekawego spotkamy – skomentował to zacierając dłonie Orendor, nie zdając sobie sprawy z rymowanego powiedzenia.

 

Dojechali na szczyt wzniesienia , a przed nimi ukazał się oczekiwany krajobraz. Spodziewali sie tego.

Zniszczone wozy, truchła koni i ciała ludzi zdobiły drogę i jej pobocza. Ptaki nie żerowały wszakoż to był znak że ktoś lub coś tam jest. Zjeżdżali spokojnie po delikatnym spadzie, a odór gnijących ciał zaczynał górować nad innymi zapachami. Osoba nie przyzwyczajona do takich zapachów mogła źle to znosić i w następstwie bełtać pod siebie.

 

· To straszne – Milstrad zatrzymał wóz i patrzył się w prawą stronę – Że małe dziecko musiało zginąć bezcelową śmiercią.

 

Leżała tam mała dziewczynka z bestialsko poderżniętym gardłem.

 

· Nigdy nie mogłem tego pojąć – kontynuował – i nie pojmę. Ludzie bezbronni, nikomu nic winni giną choć nie powinni.

· Takie są prawa wojny – Orendor zaskoczył z wozu – Takie widoki pogarszają morale , poza tym jest co zrabować ,pogwałcić i pomordować dla czystej żądzy krwi. Zbrojni grupą są jak dzikie psy, jeden znak i ruszą na polowanie.

 

Milstrad Bromer kiwnął tylko głową na znak że pojął jego słowa. Też zeskoczył z furmany trzymając w pogotowiu łuk a na plecy zarzucił kołczan ze strzałami. Szli starając zachowywać się jak najciszej. Kraczenie wron, ciepłe słoneczne promienie i ogarniający ich zapach nie odstępował na krok. Mijali trupy i zniszczone bryczki. Niektóre były szlacheckie a inne należały do kupców. Wszystko było ograbione z wszelakich kosztownych rzeczy.

 

· No ,no – Delikatnie uśmiechnął się Grimwald – chyba ktoś tam na nas czeka.

 

W odległości jakiś dwóch stajen kogoś zauważyli. Siedział prawdopodobnie na skrzynce bądź stołku pośrodku drogi.

 

· Witajcie na trakcie strudzeni wędrowcy – Zagadała do nich zakapturzony człowiek gdy tylko podeszli bliżej niego. – Co was sprowadza w tak piękne okolice? – rozłożył przed siebie ręce.

· Witaj – Grim odparł kiwając głową – Co nas sprowadza to już nie Twoja sprawa – mówił spokojnie i stanowczo – chcemy przejść i ruszać dalej w swoją stronę.

· I nikt wam nie broni – obcy wstał, jednak jego twarzy dalej nie było widać – Jednakże za przejazd trzeba zapłacić – zamyślił się chwilę – Od łepka po 100 talarów. Ciężkie mamy czasy, ojj ciężkie – ciągnął z udawanym smutkiem – A żyć trzeba.

 

Milstrad patrzył obojętnym wzrokiem ruszając palcami, natomiast Orendor zaśmiał się głośno.

 

· Posłuchaj mnie przyjacielu – Grimwald opuszczał powoli dłoń do rękojeści miecza – To nie jest Twoja ziemia więc dlaczego mamy Ci płacić myto? Wiedz – kontynuował – Że nie dostaniesz złamanego grosza. Chyba że – Zniżył głos i patrzył mu się głęboko w oczy – Chcesz inaczej porozmawiać.

 

Nieznajomy cofnął się o krok do wywalonego za nim wozu i kopnął w niego piętą. Wyszło dwóch młodych mężczyznach. Byli ubranie biednie w stare łachmany. Budową ich ciała i twarze były typowe, niewarte głębszego opisu. Jeden z nich dzierżył drewnianą pałkę drugi natomiast dwa sztylety.

· A teraz….

 

Ten co z nimi rozmawiał nie zdążył dokończyć zdania. Strzała ugrzęzła głęboko w jego czole. Padł na kolana i przechylił się na prawy bok. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z własnej marnej śmierci. Grim szybko doskoczył do nożownika. Rąbał szybko i mocno. Osoba nie wprawiona w walce nie miała szans z takimi ciosami. Przeciwnik stracił dłoń. Posoka tryskała a on zdążył jeszcze krzyknąć kompletnie nie skupiając się na walce. Grimwald wbił swój miecz w jego brzuch i zaczął nim wirować we wszystkie strony. Milstrad natomiast wpakował drugiemu zbiorowe dwie strzały w okolice serca .

 

Orendor wytarł broń o łotra bez dłoni. On jeszcze żył dławiąc się własną krwią. Trzewia wychodziły z zmasakrowanego brzucha.

 

· Jednak dobry z Ciebie łucznik – uśmiechnął się Grimwald chowając miecz do pochwy.

Bromer kiwną głową na znak podzięki.

· Może skrócisz jego mękę ?

· Po co – odparł – Niech zdycha ścierwo.

 

Ruszyli dalej żegnani odgłosami dławienia ,kaszlu i chrząkania. Dalsza droga przebiegała już spokojnie. Nie spotkali nikogo ani nie natrafili na żadne miejsca rzezi. Na trakcie skręcili w lewo przy drewnianym drogowskazie wskazującym wioskę Turteq. Gdy dojeżdżali nikogo jeszcze nie zauważyli. Wieś była mała, liczyła raptem kilka domów. Z dala, jak Grimwald się domyślał było widać już Zapomniany Las. Z oddali za jakąś chatą szczekał tylko pies. Żywego ducha nie widzieli. Wszystkie domy były zamknięte a okna pozasłaniane. Podczas wojny często tak się zdarzało, że całe okoliczne społeczeństwa migrowały w bezpieczne miejsce, z dala od krwawych rozgrywek. Pewnie i tak było tym razem. Jednakże czas naglił i trzeba było się skupić na istotnych sprawach. Ruszyli dalej w stronę swojego celu. Górujące słońce powoli schodziło ze swego piedestału na spoczynek ustępując miejsca księżycowi. Na samych obrzeżach stała stara chata, tak jak powiedział mu Forwiken. Cztery konie i spora furmana znajdowały się przy ruderze. Orendor zeskoczył z wozu zabierając swoje tobołki.

 

· Dzięki za wszystko Milstradzie – podszedł do niego wyciągając dłoń – Bywaj zdrów w tych parszywych czasach.

· Bywaj i Ty Grimwaldzie – uścisnął jego dłoń. – Może i nawet do zobaczenia. Któż to wie – uśmiechnął się i pojechał w stronę wioski.

 

Podchodził powoli w kierunku chatki. Otaczały go głównie wierzby, lipy i dęby. Niektóre z nich były wiekowe z obszerną koroną i grubym pniem. Panowała tu relaksująca cisza która od czasu do czasu byłą zakłócona ptasim świergotem. Stare gałęzie strzelały pod naciskiem jego stóp co zainteresowało konie. Dwa gniadosze, jeden siwek i kary. Były jednolitej maści bez żadnych znaków szczególnych. Czarna kobyła chrapnęła na jego widok i stuknęła kopytem o podłoże, wzrok miała przeszywający i gniewny. Jej towarzysze natomiast nie byli zbytnio zainteresowani obcym przybyszem. Ciekawszym zajęciem było picie wody i zajadanie owsa. Orendor wiedział że jeżeli ktoś tam jest, to usłyszał zaniepokojonego konia. Nie mylił się, gdyż z domku wyszło pięć osób.

Dwie kobiety o zgrabnej figurze. Było to widoczne przez dość obcisłe skórzane odzienie. Jedna z nich była blondynką o rozpuszczonych długich włosach, druga natomiast szatynką z fryzurą upiętą w koński kuc. Każda z nich dzierżyła w dłoni łuk – jak dobrze zauważył Grim – refleksyjny. Nic więcej stwierdzić nie mógł, bowiem po prostu nie znał się na broni dystansowej. Towarzyszyło im trzech mężczyzn. Jeden z nich wyszedł przed całą gromadę. Twarz jego nie była pierwszej młodości, przyprószony siwizną zarost, przygarbiony nos, podkrążone oczy i zmarszczki na policzkach nie dodawały uroku. Dwóch za nim byli młodsi i dobrze zbudowani. Jeden w skórzanej lamelce opierał się o włócznie i przyglądał Grimwaldowi, a jego towarzysz był w kolczudze z toporkiem i okrągłą tarczą.

 

· Ktoś Ty?! – zagadał najstarszy z nich. Głos miał chrapliwy, bezczelny i nie przyjemny dla ucha. – Gadaj szybko!

· Zależy kto pyta. – odparł tak samo bezczelnie Orendor.

· No, no – przodownik pokiwał głową i w niewiadomym geście poklepał się po udach – Widzicie go jaki arogancki chłopczyna nam tu zawitał. Sam jeden tylko a jeszcze się stawia. No nic – uśmiechnął się samymi ustami – My tacy nie będziemy. Jam jest Rodgar Noppewer – ukłonił się delikatnie – A to są – obrócił głową – Moi towarzysze.

· Zatem ja jestem Grimwald – patrzył prosto w jego oczy – Orendor.

· No patrzcie wy – zaśmiał się w głos – Cóż za zbieg okoliczności, bo właśnie kogoś takiego tu oczekujemy. Nie ładnie przyjacielu, oj nie ładnie tak się spóźniać – pokiwał wskazującym palcem w powietrzu. Liczę na to – spoważniał – że masz przy sobie stosowne dokumenty które to miałeś nam dostarczyć.

· Tak – Grim sięgnął po zapieczętowany zwój i podał go Rodgardowi.

On go rozpieczętował i powiódł wzrokiem po nie znanym dla Orendora tekście. Zadumał się chwilę i podrapał po brodzie.

· Dziewczyny do dzieła – wypowiedział to machając dłonią od niechcenia.

 

Kobiety w mgnieniu oka naciągnęły łuki i mierzyły w Grimwalda. On stał jak wryty, kompletnie zaskoczony takim obrotem spraw.

 

· Ale…

 

W czasie gdy chciał coś powiedzieć Noppewer szybko wypowiedział jakieś zdanie , a Grim czuł jak cały skostniał. Stał jak posąg. Nie mógł się ruszyć ani wydusić z siebie choć by jedno słówko. wszystko słyszał, i odczuwał mimo to nie mógł zareagować. Rodgar zaczął chodzić wokół niego

 

· Widzisz przyjacielu wpadłeś. A powiem Ci że paskudnie wpadłeś w zastawione sidła – wypowiadał to z wielkim udawanym smutkiem – Gdybyś nie przyjechał uznali byśmy Cię za martwego, jednak w swej jakiejś tam lojalności jesteś, a nas to bardzo cieszy. Ksawian dał nam dokładne polecenia wobec Twojej osoby. List i tam misja to tylko przykrywka. Haa – zaśmiał się – wiesz co na nim widnieje – wystawił kartkę przed jego oczy

 

Grimwald przeczytał zawartość. Zdanie było krótkie i dosłowne."BRAĆ SKURWYSYNA"

 

· Całkowicie przypadkiem wplątałeś się w niezłą kabałę – Starszy zabrał kartkę i dalej kontynuował swój obchód – Mości Ksawian Forwiken sprzedał was – kontynuował – Skumał się z królem Wernerem Czwartym, a przez to wyrznięto jak świnie cały wasz odział. Jednak wymyślił sobie żeby obwinić jakiegoś parobka za cały incydent aby obmyć ręce z tego zdradzieckiego czynu. Wypadło na Ciebie. Musiał Cię drogi przyjacielu jakoś zwabić w nasze ręce. On już natomiast pewnie rozgłasza żeś zdrajca i trwają poszukiwania. Potem zostaniesz publicznie zarżnięty i zakopany w jakiejś gnojówce przy odrobinie szczęścia. My natomiast dostaniemy zapłatę za swój trud i każdy będzie szczęśliwy. Jak by Ci przyszło do głowy – Rodgar w końcu się zatrzymał – Żeby spróbować ucieczki gdy Cię odczaruję to szczerze i z dobrego serca odradzam. Wiesz kim są Ci ludzie – wskazał na swą brygadę – To rodzina Lotromerów. Słyszałeś może o ich wyczynach?

 

Co nie co słyszał. Mordercy na wynajem. Bardzo brutalni i bezwzględni. Ich największą akcją było

zabicie czterech szlachciców i księcia Namazjusza brata Króla Wernera. Takie chodziły pogłoski a któż wie jak było na prawdę. Dziwiło Grimwalda tylko że Forwiken wysłał za nim tak znamienitych artystów w swoim fachu. Jeden z braci podszedł do niego i mocno związał dłonie, następnie odebrał miecz i wszystkie tobołki jakie posiadał. Orendor poczuł że już może się ruszać. Ten z włócznią palną go drzewcem w plecy i wskazał wóz. Gdy podeszli bliżej niego Grim zauważył że jest to furgon więzienny. – Jak mogłem tego nie zauważyć – myślał – Ależ ja byłem głupi i wpadłem w niezłe gówno z którego ciężko będzie się wyplątać bez usmarowania ciała śmierdzącą breją. Wsiadł posłusznie gdyż wiedział że opór jest bezsensowny. W środku było ciemno. Usiadł na drewnianej ławce i rozmyślał nad ucieczką. Słyszał że zaprzęgli konie i poczuł że ruszają. Droga była wyboista. Czuć było każdą nierówność , dziurę i kamień. Jechali jakiś czas, bardzo krótki, ponieważ nagle gwałtownie się zatrzymali.

 

· Nosz kurwa mać!!! – zakrzykną ktoś. – Prrrrr!

 

Ktoś inny rzucił jeszcze bardziej plugawym i wyuzdanym powiedzeniem.

 

· Dziewczyny sprawdźcie co to do kurwy nędzy jest! – Grim rozpoznał głos Rodgarda który władczo krzyczał

 

Zsiadły z konia. Trzech mężczyzn rozmawiało ze sobą bardzo cicho. Orendor przystawiał ucho do ściany jednak i tak nic nie słyszał. Byli poruszeni i bardzo zdenerwowani. Nagle zamilkli.

 

· To jakiś wywalony na drodze wóz!

· Uprzątnijcie go szybko i ruszamy dalej! – Noppewer wydał polecenie i jeszcze dwie osoby zsiadły z koni. On sam został na furmance.

 

Cisza. Świdrująca w uszach głucha cisza. W tym momencie była gorsza od najgorszych hałasów.

Seria bluzgów i okrzyków wyrwała Grimwalda z rozmyśleń i snucia planów.

 

· Strzelają!!! Strzelają!!! Strz….. – Ktoś głośno wykrzykiwał w kółko i te same słowo nagle je ucinając. Zapewne jeden Lotmerów. Słychać było straszne zamieszanie i paniczne wymiany słów.

· Jest szansa – pomyślał Grim – Szczęście jednak mi sprzyja.

 

Wziął rozbieg na długość furgonu więziennego i ruszył z impetem na drewniane drzwiczki. Odbił się od nich ze straszliwym bólem. Zapomniał o ranie na lewym ramieniu. Padł na podłogę kuląc się i jęcząc. A drzwi jak stały w zawiasach tak tam zastały. Nie słyszał nic ogłuszony pulsującym bólem na którym był tylko skupiony. Ktoś przekręcił zamek i nacisnął klamkę. Orendor otrząsnął się wstał szybko gotowy do ponownego rozbiegu. Gdy tylko zauważył że wyjście się trochę rozchyla poszedł jak koń stępa. Wyleciał na dróżkę. Wiedział że kogoś uderzył, aczkolwiek osoba ta nie była przygotowana na takie powitanie. Pod jego stopami ktoś trzymał się obiema rękoma za głowę. Na dworze było już dość ciemno. Grim szybko do niego doskoczył. Jak się okazało był to Milstrad Bromer.

· Nie wierze własnym oczom…– zająkał się Grimwald.

· Ja Ciebie ratuję z rąk przyszłych oprawców – wstał z guzem na czole – a Ty mi się tak odwdzięczasz. Pięknie… – pokręcił głową

· Myślałem że to któryś z Lotmerów bądź ten stary dziad – Tłumaczył się obracając placami do Bromera, żeby ten pomógł mu oswobodzić dłonie.

· Jakich Lotmerów? – zamyślił się rozcinając więzła – Chyba ktoś Cię wprowadził w błąd bądź chciał zastraszyć. Dwie kobiety i trzech mężczyzn. Z rodzinką tych zabójców raczej nie dał bym sobie rady nawet przygotowując tak prostą i klasyczną zasadzkę.

Orendor przeklął cicho i plugawie zdając sobie sprawę z tego że dał się tak łatwo nabrać.

 

· Zechciałeś mnie ratować? -zapytał

· Obiecałem Holdze że Cię przypilnuję – odparł szybko – Poczekałem chwilę jak poszedłeś w ich stronę, zaczaiłem się i obserwowałem cały przebieg sytuacji. Gdy tylko domyśliłem sie o co chodzi minąłem was bokiem i wywróciłem na drogę wóz. Potem się schowałem przyjmując dogodną pozycje strzelecką i czekałem na wasze przybycie.

· Jestem twym dłużnikiem – wyprostował się Grim – stokrotne dzięki druhu.

Milstrad jak to miał w zwyczaju kiwnął tylko głową

· Zbierajmy się stąd – powiedział zawieszając łuk przez plecy . Jednak najpierw zabierz swoje rzeczy i weźmy od nieboszczyków co potrzebne. Im raczej już nic się nie przyda na tym świecie.

Zrobili tak po czym niezwłocznie ruszyli dalej.

Koniec

Komentarze

Na początek, zanim jeszcze weźmiesz się za pisanie trylogii albo stulogii, musisz opanować czysto techniczne aspekty pisania. Przede wszystkim chodzi o zapis dialogów. Tutaj znajdziesz sporo wskazówek. Drugi problem, który dostrzegam, to interpunkcja. Stawianie przecinków także rządzi się pewnymi zasadami, w tym także rozsądkiem. Przykładowo: Nakazał ze spokojem, dowódca oddziału -- po co w prostym oznamieniu rozdzielać podmiot od orzeczenia. I jeszcze mogę powiedzieć, że zamiast /////////// znacznie ładniej wygląda gwiazdka albo numerek.

Goni mnie egzamin, więc na tę chwilę to tyle. Później może jeszcze wpadnę.
pozdrawiam

I po co to było?

Bez takich wstępniaków, to jest zupełnie niepotrzebne. Jeżeli Twój tekst jest dobry, to obroni się sam. Mnie, osobiście takie coś odrzuca. Opowiadanie skreślam bez jego przeczytania. I raczej się z tą oceną nie mylę. Przeczytam Twoje, zobaczymy czy to się sprawdzi.
Poza tym: czy książka to nie za dużo jak na początek ?
Aha i jeszcze: czy to jest ostatecznie tylko szkic, czy pełnoprawny tekst ? Bo różnica jest znacząca.

Jestem początkującym pisarzem, który szuka przydatnych wskazówek w tym pięknym rzemiośle. Z tej racji chciałbym umieścić pierwszy rozdział mojej książki.

Jak widzę taki wstęp, to mi włosy momentalnie stają dęba. Ale przejżałem pobieznie ze dwa akapity i poza źle zapisanymi dialogami i kulawą interpunkcją źle nie było, więc pewnie po południu do tego wrócę.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Jeśli ktoś to czyta żeby mi powiedzieć " Stary co Ty ku*** robisz !" to niech lepiej nie traci swojego czasu, gdyż nie liczę na tego typu odpowiedzi.
Biorąc pod uwagę, że nie masz pojęcia o pisaniu, a zabierasz się od razu za książkę, powinieneś liczyć się z ogromem takich komentarzy. Nie do końca rozumiem, jakich porad oczekujesz, dlatego po prostu postaram się uświadomić Ci ogrom pracy, który na Ciebie czeka: pisanie książki będzie tylko bezproduktywnie straconym czasem.  

- Pod mur z nimi - Nakazał ze spokojem, dowódca oddziału- Wystrzelać wszystkich, co do nogi.
- Zapis dialogów. W Hyde Parku jest temat z poradami dla początkujących, tam jest to świetnie opisane. W dodatku jeśli półpauza rozdziela dwa wyrazy - spację stawiamy przed nią i po niej (wyjątek stanowią takie twory jak „czarno-biały").  

Rozkaz był wykonany niemal od razu
- rozkaz wykonano, został wykonany, był wykonywany. Był wykonany po prostu tutaj nie brzmi dobrze.  

Domy płonęły, dzieci szlochały, rani konali
- Raz, literówka: ranni. Dwa - to zdanie jest tak bezczelnie statyczne, że aż woła o pomstę. Atak i pożar to zdarzenia bardzo dynamiczne, opisywanie ich w ten sposób jest barbarzyństwem.  

Żołdacy związali ocalałych. Kobiety, mężczyzn, dzieci
- Skoro wymieniasz, przydałby się dwukropek. Kropka oznacza koniec zdania i z nią drugie zdanie nie ma sensu.  

każda próba kończyła się bełtem w głowie, plechach i innych częściach ciała ­­
- Przeczytaj to na głos. Brzmi idiotycznie.  

Byli już gotowi
- podmiot tego zdania odwołuje się do zdania: Ustawiono ich pod murem, czyli do ocalałych, a powinien odnosić się do żołdaków.  

· Podobny do mojego syna- pomyślał- tez pewnie ma z pięć lat. Ehh...parszywa wojna -
To trzeba mocno rozłożyć na części. Po pierwsze: do zasygnalizowania dialogu używasz jakiegoś dziwnego wypunktowania; dialogi zaczynamy myślnikiem. Dalej okazuje się, że to jednak myśl - myśli nie zapisuje się jak dialogów. Po trzecie - psychologia postaci nieźle szwankuje już od samego początku, bo skoro dowódca ma wyrzuty sumienia, to dlaczego zabija kobiety i dzieci? Są lepsze sposoby na wykorzystanie jeńców wojennych.  

Cięciwy strzękneły -
co zrobiły?  

Padli, w błoto, bez słowa
- kto padł? Zacząłeś nowy akapit, jeszcze nie odniosłeś się do żadnego podmiotu. W dodatku źle postawiłeś przecinki.

To tylko kilka pierwszych linijek. Nie odbieraj tego jako chęć gnojenia Cię. Po prostu chcę Ci uświadomić, że pisanie książki będzie, na tym poziomie, bezprodunktywną stratą czasu. Niczego się przy tym nie nauczysz, a jedynie zawiedziesz się, że nikt nie będzie chciał Twojego dzieła wydać.

Moja propozycja: zacznij od krótkich form. Szlifuj warsztat, a do książki wróć, kiedy już będziesz całkowicie pewny jego jakości.

Pozdrawiam,
exturio 

Czeka Cię bardzo dużo pracy. Niestety całość tekstu wymaga interwencji, nie tylko od strony technicznej, ale właściwie od każdej możliwej strony. Nie przeczytałem do końca, bo uważam, że włożyłeś w to opowiadanko zbyt mało pracy bym poświęcał na nie swój czas. Poniżej kilka wybranych przykładów, które wymagają zmian. Pozdrawiam.

„Miał szczęście- pomyślał Grimwald, patrząc na głęboką szramę w miejscu ciemiączka - Zapewne topór, a może inna broń" Tak, inna „broń" - przypuszczalnie plastikowy widelczyk do frytek. [Uderzenie w ciemię tak ciężkim przedmiotem jak topór jest równoznaczne z rozbiciem czaszki.]

„Pokój był surowy." Tak, surowy... zupełnie niedosmażony. [Surowy może być wystój pomieszczenia.]

„Instynkt Grimwalda podpowiadał mu że miał około dwudziestu pięciu wiosen na karku, aczkolwiek nigdy nie można być pewnym wieku" ...i orientacji seksualnej. [Brak mi słów.]

„Taak wiem - Orendor przytaknął głową." - próbował nogą, ale go nie zrozumieli. [Oczywista oczywistość]

Witam,

Interpunkcja jest trudna, ale będziesz musiał się jej nauczyć. W tekście jest z nią raczej kulawo.

Wielokropek ma zawsze trzy kropki, a po nim stawia się spację.

Zapis dialogów jest co najmniej dziwny, nie wywarzaj otwartych drzwi. Jeżeli utarło się, że zaczyna się od myślnika – to tak zaczynaj.

Reszta wieczorem,

Tjaa... Od razu książka?
Praktycznie wszystko zostało napisane, nie będę dokładał kolejnych krytyk, bo mnożenie bytów nie ma sensu.
Weź do łapek kilka porządnie napisanych i wydanych książek, porównaj ze swoim dziełem.

Mocna rzecz, jak mówią znawcy tematu. Jedno z lepszych opowiadań na tym portalu.Powinienes rozesłać to do wydawnictw, a nie od razu w net.
pozdrawiam i życzę dalszych równie udanych utforów

Nowa Fantastyka