- Opowiadanie: Naviedzony - W czerwonym cieniu drzew

W czerwonym cieniu drzew

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W czerwonym cieniu drzew

W czerwonym cieniu drzew

 

Na jednym z wyższych drzew, wtulona w korę koloru zaschniętej krwi, siedzi Istota. Siedzi i pożywia się kleistym sokiem, który spływa, gdy wczepić pazury między włóknistą strukturę kory. Drzewo drga wtedy spazmatycznie, ale nie może przegonić intruza. Zmienia tylko kolor liści z głębokiej czerwieni w soczysty pomarańcz. Kiedy pień również zaczyna robić się jaśniejszy, Istota odrywa od rany piękną, wąską głowę i węszy dokoła. Ma szczęście, kilkanaście metrów dalej rośnie podobny, nieco mniejszy sokowiec.

Jasne, płonące w półmroku intensywną zielenią oczy przygasają leciutko, gdy Istota koncentruje się na skórze i mięśniach swoich ramion. Pod nakazem woli ugina się materia jej ciała, a komórki eksplodują gwałtownym wzrostem. Zielone ślepia prawie całkowicie gasną z ogromnego wysiłku, gdy przyspieszona transformacja, ukierunkowana samą tylko świadomością, nakazuje skórze wydłużyć się i ściągnąć. Kilka chwil później jest już po przemianie. Istota skacze z miejsca i rozwija cztery wielkie skrzydła, po jednym na każde ramię. Lot trwa krótko i prowadzi prosto do słodkiego celu.

Istota może sobie pozwolić na chwilę odprężenia. Jest opita sokiem i dawno już usunęła zawadzające skrzydła. Nozdrza pracują powoli, wychwytując zapachy innych członków leśnej społeczności – zwierząt i Istot. Jedna z Istot znajduje się niedaleko, ale nie jest groźna. Z tak bliskiej odległości można wyczuć jej spokój i satysfakcję z udanego posiłku.

Istota rozważa, czy nie poszukać lepszej kryjówki do zregenerowania sił i strawienia posiłku, gdy …nowe…! nadchodzi pierwszy komunikat.

…Nowe…! …Nieznane…!

Las odpowiada tysiącem woni.

Feromonowe wieści drżą w upalnym, wilgotnym powietrzu. Skulona w czerwonawym brzasku, prześwitującym przez korony drzew, Istota czuje, jak wraz z nadchodzącymi informacjami wibrują i dygoczą wszystkie wyczulone wypustki i nerwy.

… stado… gdzie…? …zagrażają…? …stado… …liczne… …gdzie…?

Wśród obrośniętych różowymi porostami konarów tylko pozornie panuje spokój. Latające, filigranowe stworki nie porzucają swych krzykliwych utarczek w koronach drzew, przy źródle dalej spokojnie pasą się długonogie stworzenia, które uciekają szybciej od wiatru. Posilające się akurat stado padlinożerców przerywa jednak posiłek, wyczuwszy zmianę. Skrwawione pyski o długich nozdrzach zwracają się w kierunku najbliższej z Istot.

Odczytuje ona z unoszonych wiatrem substancji wielkie poruszenie. Powietrze wiruje skłębionymi pasmami bezbarwnej ułudy, przenosząc związki chemiczne bogatsze w treść od tysiąca słów.

Znieruchomiała na jednym z drzew Istota czuje podniecenie, całe mnóstwo radosnego oczekiwania. Pod jej skórą kłębią się pytania, w żyłach płynie zniecierpliwienie.

… poznać nowe, poznać…! …gdzie … …duże stado… …tam, gdzie płynie woda… …gdzie skraj i pustka…

Komunikaty nie brzmią oczywiście słowami. Przenoszą wrażenie wilgoci i odczucie ruchu, świdrują umysł wizją przepastnego nieba i ziemi w kolorze leśnego poszycia.

Istota, która od początku feromonowego szumu nie poruszyła się ani razu, zrywa się nagle do skoku. Wszystkie jej kończyny są już wyposażone w zakrzywione szpony. Nie musi mutować ich na bieżąco, choć wie, że byłaby w stanie.

 

Wczepia się w czerwonawy pancerz drzewa i rozpoczyna wędrówkę w dół.

…nowe…

… jest nowe…

Zmierza, by poznać.

*

 

 

Vetro D'ellf podróżował samotnie. Samotność mu nie przeszkadzała. Był młody, niedoświadczony i absolutnie przekonany o własnej wyjątkowości. Gdyby miał jakikolwiek satysfakcjonujący wybór, zapewne przystałby do którejś ze zmierzających na południowy wschód kompanii. Ludzie jednak przedkładali chmielówkę nad ciche wieczory poświęcone wytężonej pracy i niechętnie słuchali apeli o spokój. Postanowił zadowolić się własnym towarzystwem i ruszył w swoją stronę.

Do prostego pasa z niewyprawionej skóry przytroczył kupiony niedawno wojskowy miecz. Rękojeść krótkiego noża sterczała z drugiej strony. Był pewien, że potrafi ich używać – podręczniki do fechtunku opisywały każdą sytuację dostatecznie jasno, a zamieszczone w nich ryciny rozwiewały resztę wątpliwości.

Nie poczuł więc nawet najmniejszego ukłucia lęku, gdy głos zza drzewa zawołał:

– Stój, ty ze skrzynką!

Vetro przystanął. Przytroczony do pleców kuferek zachybotał się na grubych rzemieniach.

– Wyjdź zza krzewu dobry człowieku i powiedz czego chcesz! Nie zrobię ci krzywdy! – odkrzyknął, po czym uśmiechnął się uspokajająco, nie do końca świadom, że wyraz jego twarzy nie może być dostrzeżony w nocnym mroku skrywającym leśną ścieżkę.

Głosy z krzaków zaszeptały.

– Żarcie masz? – zawołał ponownie ten sam głos.

– Mam trochę prowiantu, mogę się podzielić. – powiedział Vetro starając się przebić wzrokiem bujną gęstwinę na skraju wąskiej dróżki. – Ale wam nie dam, jeśli nie podejdziecie.

– Jak to nie dasz?

– Nie dam, bo jak nie przyjdziesz, to nie będę miał komu dać. A nie można dawać czegoś nikomu. To rozumne.

Nastała krępująca cisza.

Chwilę później coś zaszeleściło i drugi, trochę niższy głos powiedział całkiem wyraźnie:

– No i coś nie idzie ci to zbójcowanie, weźmy go po prostu do kompanii jak normalni ludzie robią.

Krzewy rozchyliły się i przed zaciekawionym Vetrem stanął niedoszły rozbójnik wraz z towarzyszem. Obydwaj byli wysocy i brodaci, o bujnych ciemnych grzywach. Każdy trzymał w ręku miecz, dokładnie taki sam, jak ten, który chybotał się u Vetrowego pasa. Po klęsce wojsk cesarskich w wojnie z buntownikami, prawie każdy, kto pochodził z okolic ogarniętych konfliktem mógł nabyć podobną broń za bezcen, lub po prostu zabrać ją sobie z nierozszabrowanych pól bitew. Vetro przemierzał niegdyś jedno z takich pobojowisk, domenę czarnych ścierwników. Schylił się wtedy po broń, lecz nie mógł wyłuskać jej ze stężałych palców martwego żołnierza. Jego wzrok napotkał ziejące czarną pustką spojrzenie trupa i chłopak zamarł. Ten wzrok zdawał się go osądzać. Po raz pierwszy dotarło do niego, że każdy z rozkładających się nieboszczyków uosabia bezmiar ludzkiej tragedii, prawdziwe uniwersum urwanych myśli i złamanych marzeń, zamknięte w okaleczonej, obrzydliwej formie. Upadł wtedy na kolana i rozpłakał się w samotności, a jego młodzieńcze łzy stanowiły jedyne epitafium dla ostatnich obrońców Cesarstwa.

Następnego dnia kupił swój miecz na bazarze.

Vetro z trudem powrócił do rzeczywistości, zastanawiając się jednocześnie, czy stojący przed nim mężczyźni zdobyli swą broń w walce, kupili, czy może ukradli martwym bohaterom. Uznał, że odpowiedź na to pytanie jest kluczowa dla poznania zakamarków ludzkiej duszy.

– Nie chcemy bitki, chcemy żarcia i kogoś, kto zna drogę. – powiedział łagodnym głosem jeden z nich. Jego głęboki, miły dla ucha bas dziwnie kłócił się z wyglądem barbarzyńcy z dzikiej Lugandii.

– Na wasze szczęście dysponuję jednym i drugim – Uśmiechnął się Vetro – czuję się zatem przyjęty do kompanii, jako że o tym była wcześniej mowa. Jestem Vetro D'ellf, odkrywca, kartograf i uczony.

Mężczyźni spojrzeli na siebie z zakłopotaniem.

– Znaczy się, że kto?

– Wiedzak. – Skrzywił się Vetro. Nie znosił tego popularnego wśród gminu określenia na wykształconych ludzi. Było podszyte pogardą.

– Aaaaa… – Na brodatych twarzach zagościło zrozumienie – Jak wiedzak to jasne to. Ja jestem Tomick, a to Tomimick. Chodź do ognia, nie będziem tu sterczeć całą noc jak te pieńki na wyrębie.

Vetro rozprostował obolałe od ciężaru plecy i poszedł raźnym krokiem za nowymi towarzyszami podróży. Prowiantu miał mało, a drogę znał tylko z map, ale nie przeszkadzało mu to. Jego wizja przygody zakładała również błądzenie i przymieranie głodem.

*

 

 

Panorama powstającej faktorii zachwycała swoją świeżością. Vetro z zadowoleniem wciągnął do płuc przesycone zapachem wilgoci powietrze znad rzeki. Jej wody zdawały się być czerwone w rubinowym świetle prześwitującym przez korony drzew. Przytulona do leniwego nurtu powstawała duża osada. Ponad monotonny stukot młotków i chrobotanie pił wybijały się pokrzykiwania pracujących cieśli. Gdzieś niedaleko rozległ się huk upadającego drzewa. Owady bzyczały niestrudzenie w wysokich trawach, a krzewy pełne były rozśpiewanego ptactwa o jaskrawych, błękitnych skrzydełkach. Pachniało słodko kwiatami i bursztynową krwią drzew.

– Jesteśmy na miejscu – odezwał się Vetro przerywając przyjemną chwilę kontemplacji – Taką mam przynajmniej nadzieję.

Tomimick i Tomick zerknęli na niego niespokojnie.

– Cóż… Moje mapy nie kłamią, musimy więc być w dobrym miejscu. – skonstatował młody odkrywca i rozłożył przed sobą arkusz pergaminu. Mapa była w wielu miejscach pokreślona i zamazana. Vetro spojrzał krytycznym okiem na rajską panoramę rozciągającą się u jego stóp i kilkoma pewnymi pociągnięciami pędzelka poprawił krzywiznę rzeki. Brodaci drwale zajrzeli mu przez ramię.

– Hej… – odezwał się niepewnie Tomick – myślałem, że twoje mapy już były narysowane.

– Za chwilę będą.

– Ale… powinno się iść tam, gdzie pokazuje mapa, a nie rysować ją, kiedy już tam dojdziesz.

– Ktoś musi narysować mapy, które będą kiedyś prowadziły innych przez dzikie ostępy ku nieznanym krainom, prawda? – zamruczał Vetro szkicując w skupieniu ciemną linię drzew.

– Prawda to… – Tomick poczuł nagle, że wymyka mu się sens dalszej rozmowy – ale ci, którzy rysują mapy też muszą mieć mapy, żeby trafić tam, gdzie chcą trafić, żeby je narysować. Nie można trafić gdzieś, gdzie się chce trafić, jeśli się nie wie z map, że jest takie miejsce.

– Kto w takim razie narysował pierwszą mapę? – Delikatny pędzelek zataczał ostre łuki zaznaczając zarysy majaczących na horyzoncie gór – Według twojej definicji musiała istnieć pierwsza pramapa, mapa nad mapami i droga dla wszystkich innych dróg. Wspaniała wizja, taka odwieczna mapa, nie mająca początku, pierwotna wiedza bez przyczyny ani autora.

Bracia wymienili się spojrzeniami. Tomick wzruszył, ramionami, a Tomimick wykonał międzynarodowy gest oznaczający kogoś niespełna rozumu, celując wielkim paluchem w plecy kartografa.

– Widziałem to – mruknął Vetro, chowając przybory do rysowania i zwijając arkusik pergaminu. Wyprostował się i odszukał jasnym, błękitnym spojrzeniem oczy swych towarzyszy.

– Taka mapa istnieje, przyjaciele – powiedział i uśmiechnął się na widok wyrazów powątpiewania malujących się na ich twarzach – Każdej nocy widzicie ją na rozgwieżdżonym niebie.

*

 

Szum ludzkiego zbiorowiska wydawał się odległy, póki nie wkroczyli pomiędzy powstające budynki. Gdy tylko minęli pierwsze rusztowania, gwar uderzył ich jak obuchem. Z perspektywy wzgórza, budowana faktoria nie wydawała się gęsto zaludniona, a jednak pomiędzy nieukończonymi chatami uwijała się niezliczona ciżba flisaków, cieśli, stolarzy, rybaków i handlarzy niezliczonym dobrem. Myśliwi, wyposażeni w łuki lub ciężkie oszczepy, pojawiali się na chwilę i znikali w barwnym korowodzie postaci spieszących ku swoim sprawom.

Vetro dobrze czuł się w tym ludzkim zbiorowisku. Całe swoje młodzieńcze życie spędził w ludnym i bogatym Orvincie, stolicy upadającego Cesarstwa. Tam odebrał wykształcenie i zaczął gromadzić wiedzę, już w młodym wieku przewyższając swoich dawnych mistrzów. Jako jeden z nielicznych dostrzegł gromadzące się na horyzoncie zdarzeń burzowe chmury, pierwsze symptomy końca złotej epoki w dziejach świata. Inteligencja i instynkt pozwoliły mu przetrwać wojenną zawieruchę i wyrwały ze znajomego zakątka, rzucając w szeroki świat.

Odkrywca był ponadto bacznym obserwatorem rzeczywistości, a młodość, spędzona w największym mieście znanego mu świata nauczyła go spoglądać na zbiorowisko ludzkie jak na skomplikowany utwór muzyczny o wyjątkowo bogatej instrumentacji. Miejski gwar, był dla niego symfonią, a jego czułe uszy natychmiast wychwyciły fałsz. Pozornie nieistotne detale napełniały bystry umysł Vetra niepokojącymi tonami, buczącymi niemrawo gdzieś w podświadomości.

– My idziemy do zarządcy – odezwał się Tomimick, patrząc na najbardziej okazałą ze wszystkich budowli. Jako jedna z niewielu była już ukończona. – zostaniemy tu drwalami. Co zamierzasz począć, kiedy już tu dotarłeś?

– Zmierzam w tym samym kierunku – odparł z roztargnieniem Vetro – I ja mam zamiar zaoferować swoją pomoc człowiekowi, który tu przewodzi.

Przeciskając się przez ciągnący nad rzekę tłum, dotarli przed fasadę budowli, która nawet przy dobrych chęciach nie mogłaby być uznana za pałacyk. Nad kamienną podmurówką wznosiła się asymetryczna, drewniana fasada, przypominająca zdobioną stodołę, a spadzisty dach był krzywy i nieforemny. W dodatku, jak zauważył Vetro, całość obarczona była fatalnym błędem architektonicznym. Z trudem zmilczał kąśliwą uwagę na ten temat i pierwszy ruszył w stronę ciężkich odrzwi.

Zanim jednak dotarli do wejścia, Vetro odwrócił się i niespodziewanie dobył miecza. Drwale spojrzeli na niego ze zdumieniem i odsunęli się na rozsądną odległość.

– Co jest? – zapytał Tomimick. – Stało się coś?

– To jest miecz armii cesarskiej. – powiedział powoli Vetro, obracając rękojeść w palcach. – Wy nosicie identyczne. Chcę wiedzieć skąd macie swoją broń. Zabraliście trupom, czy kupiliście? A może zdobyliście w bitwie z oddziałami Cesarza?

– Dostaliśmy je. – powiedział Tomick gniewnym głosem. – Walczyliśmy w wojnie po stronie Cesarza, w ochotniczych oddziałach.

Przez chwilę wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnował i wszedł do środka. Tomimick poszedł za nim.

Vetro stał jeszcze przez chwilę na ludnej ulicy, oglądając w zamyśleniu własną klingę, a potem dołączył do tłumu petentów. Przyjęto go jako ostatniego. Toporne, masywne drzwi skrywały obszerny przedsionek, w którym wartę pełniło dwóch drabów o znudzonych spojrzeniach. Ściany z nieudolnie uszczelnionych belek przepuszczały wieczorny chłód. Vetro cierpliwie czekał aż pan i władca faktorii drzewnej raczy go przyjąć. W końcu został wezwany. Minął w progu swych niedawnych towarzyszy podróży, rozprawiających z przejęciem o wysokości spodziewanych zarobków i stanął przed zarządcą.

– Witaj. – Usłyszał Vetro od siedzącego na plecionym krześle mężczyzny. – Z czym do mnie przychodzisz?

– Witaj, panie. Moje imię brzmi Vetro D'ellf i jestem tu nowy.

– Moje brzmi Laurick i jestem tu prawem. – Na ustach zarządcy pojawił się niezbyt sympatyczny uśmiech. – Doceniam, że przyszedłeś się przywitać, ale jeśli nie masz nic więcej do powiedzenia, to byłbym rad, gdybym nie musiał cię dłużej oglądać.

Vetro spojrzał uważniej na rozmówcę. Mężczyzna był słusznej postury, potężne mięśnie ramion rozpychały krótkie rękawy płóciennej koszuli. Dłonie miał wąskie, ale mocne. Spoczywały spokojnie, splecione na podołku. Ogorzała twarz miała ostre, wyraziste rysy drapieżnika, lecz ciemne oczy patrzyły ze znudzeniem.

– Przybyłem, by zaoferować ci, panie, swoje usługi. – Vetro odszukał wzrok zarządcy. – Jestem uczonym.

Wyraz twarzy Lauricka nie zmienił się ani trochę.

– Uczonym? Na co przyda się nam uczony? Kogo chcesz tu nauczać? Drwali?

– Jestem też kartografem, sporządzam mapy. Odkrywam nowe ziemie.

– Mapy mogą się przydać. Ale mamy już kogoś od map, drugi nie jest nam potrzebny. Nie jesteśmy zainteresowani. Znajdź sobie tutaj uczciwą pracę, albo zbieraj się skąd przyszedłeś. Uczoność w niczym tu nie pomaga.

– Uczoność pomaga myśleć, zarządco – Vetro błysnął krótkim uśmiechem. – A myślenie rozwiązuje problemy.

– Nie mamy problemów, które mógłbyś rozwiązać swoim myśleniem.

Vetro spojrzał Laurickowi prosto w oczy. Już się nie uśmiechał.

– To kłamstwo, zarządco. – zaczął – Macie problemy, lecz nie są to problemy z wycinką drzew i spławianiem drwa na sprzedaż. Wiele widzę Lauricku i dzięki temu wiele wiem. Wystarczyło mi przejść przez twoją faktorię, by wiedzieć, że wasze problemy istnieją i że nie mają się ku końcowi. Masz pod swym zarządem przynajmniej jeden ród Muirinów. Muirinowie wywieszają kolorowe chorągiewki, by dusze zmarłych gwałtowną śmiercią mogły odnaleźć drogę powrotną do swego ludu. Dzisiejszego ranka chorągiewki były wyjątkowo kolorowe i wyjątkowo liczne.

Laurick milczał.

– Ludzie szepczą na ulicach twojej faktorii. – Vetro zaczął przechadzać się powoli, nie odrywając wzroku od zarządcy – A ich słowa pełne są strachu. "Ostatniej nocy chyba ktoś na mnie patrzył", powiedziała jedna z kobiet. "Nie śpię inaczej jak z nożem w garści", to rzekł mężczyzna. Do twojej faktorii przeprowadziły się całe rodziny, dlaczego więc nie słychać bawiących się dzieci? Był wietrzny dzień, ale wiatr znad dzikich ostępów nie zdążył jeszcze rozwiać popiołów z pogrzebowych stosów. Było ich zbyt dużo. Powietrze, zarządco jest lepkie od strachu. Las budzi lęk, to oczywiste. Na pewno jest pełen dzikich zwierząt, a nade wszystko jest nieznany. Ale twoi ludzie nie boją się lasu. Oni boją się tu mieszkać.

– Skończyłeś? – zapytał zarządca. Jego twarz nie zmieniła wyrazu.

– Nie. – Vetro zatrzymał się nagle. – Ale to ty skończyłeś, bo nie chcesz mnie dłużej słuchać.

– Nic tu po tobie. Możesz odejść.

– Tylko jedno pytanie. – Oczy Vetra błyszczały w półmroku jak dwa turkusy. – Ilu?

– Wynoś się.

Wędrowiec odwrócił się bezceremonialnie i ruszył w stronę drzwi. Przystanął w progu i spojrzał za siebie.

– Co najmniej sześciu, zarządco, wliczając w to ofiarę wczorajszego linczu. Co najmniej sześciu.

*

 

Vetro spędził noc u starej kobiety o muirinańskim imieniu Velwityen, która przyjęła go pod swój dach, nie bacząc na późną porę, o jakiej się zjawił. Gospodyni mieszkała samotnie, a jej dom był malutką chatynką na obrzeżach faktorii. Uśmiechnęła się, słysząc jak gość dziękuje za posiłek w jej ojczystej mowie. Vetro lubił, gdy ludzie się uśmiechali, sam więc uśmiechał się często i szeroko. Jego nauczyciel powtarzał, że uśmiech jest jedyną cechą, która odróżnia ludzi od zwierząt. Zginął w płonącej stolicy, zabity przez garstkę buntowników. Ich szerokie, pijackie uśmiechy były ostatnim, co widział przed śmiercią.

Rozmowa ze staruszką przeciągnęła się do późnej nocy, a kiedy wędrowiec ułożył się do snu w przytulnym kącie chaty, wiedział już o faktorii wystarczająco dużo, by być zadowolonym, że trafił w to miejsce.

*

 

Następnego ranka Vetro D'ellf opuścił tymczasowe schronienie i udał się w kierunku gęstszej zabudowy, by znaleźć własną kwaterę. Velwityen nie przyjęła zapłaty za pomoc.

Uczony nie zdołał jednak dotrzeć do celu. Przed posilającym się pieczenią podróżnikiem stanęło dwóch drabów. Ich miny wyrażały wielką powagę i skupienie. Obydwaj nosili na ramieniu skórzane opaski z wypalonym znakiem topora.

– Pan zarządca zawezwali. – powiedział jeden nich, chudzielec o ciemnych włosach – Wyśta są wiedzak, co się Vitro zowie?

– To ja. – Mruknął Vetro – Czego chce ode mnie wasz pan?

– Tego już nie gadał. Ino, że przyjść macie.

– Idę więc. Tylko śniadanie skończę. – Vetro westchnął głęboko i włożył do ust ostatni kawałek soczystego mięsiwa.

Kilka chwil później stał już przed zarządcą. Rozbrojony i pozbawiony dźwiganego na plecach ciężaru, wyglądał na kruchego. Laurick przechadzał się niespiesznie, muskając silnymi palcami skonstruowane z drewna i wikliny krzesło zarządcy.

– Pewnie zastanawiasz się teraz, dlaczego cię wezwałem, skoro nie chcę cię dłużej widzieć.

– Nie, zarządco. Wiem, dlaczego.

– Myślisz, że taki jesteś sprytny?

– Tak.

– Nie irytuj mnie! I tak już jestem zły! – warknął zarządca. Żyłka na jego skroni zapulsowała rytmicznie. Vetro uznał, że nie będzie dłużej drażnił tego człowieka. Mógł się okazać nieprzewidywalnym furiatem.

– To na prawdę nie jest trudne do wymyślenia, zarządco. Coś musiało się stać od kiedy kazałeś mi się wynosić. Myślę, że to kolejne morderstwo. Pewna starsza kobieta, która przyjęła mnie pod swój dach, opowiedziała mi dużo tej nocy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego jak przedstawia się sytuacja. Myślałem, że ktoś chce odebrać ci przywództwo. Teraz wiem, że spotkaliście się z krwawą tajemnicą, której nie umiecie wyjaśnić.

– Dziwnie mówisz. Jakbyś pisał księgę.

– Księgi to moje życie.

– Ktoś jest mordercą. Daj mi go, a nigdy nie zabraknie ci ksiąg.

– Nie robię tego dla ksiąg, Lauricku – Vetro podszedł do zarządcy i spojrzał mu prosto w oczy. – Wszystko, co robię, robię dla ludzi. Nauczam ludzi i ludzi leczę. Niosę w sobie Cesarstwo, Lauricku i legendę o Jeźdźcu, który przybędzie, by je odbudować.

– Słyszałem ją. Wierzysz, że Jeździec jest prawdziwy?

Vetro zignorował pytanie i odszedł kilka kroków.

– Już dzisiaj zabieram się do pracy. Nie będę potrzebował niczego oprócz spokojnej kwatery. Chcę móc z każdym porozmawiać i wszędzie wejść. Wtedy znajdę mordercę twoich ludzi, a ty wymierzysz mu sprawiedliwość, według twojego prawa.

Laurick podszedł do wędrowca i z bliska spojrzał mu w oczy. Vetro skinął z szacunkiem głową.

– Do roboty. – powiedział zarządca i uśmiechnął się. W jego wzroku było jednak coś, co obudziło w podróżniku złe przeczucia. Wrażenie trwało krótką chwilę i ulotniło się bezpowrotnie.

*

 

Vetro D'ellf zasiadł za dużym stołem i rozłożył przed sobą zapisane karty. Do jego dyspozycji oddano jadalnię w jednym z ukończonych domostw. W całej faktorii nie znalazł się ani jeden pulpit, ale uczony nie chciał marnotrawić czasu na konstruowanie tego praktycznego mebla. Postanowił zadowolić się prostym stołem z nieheblowanych desek, świadom, że od upływającego czasu zależy życie – być może wielu – ludzi.

Zamknął na chwilę oczy i skupił się na pracy swojego ciała. Słyszał szum płynącej krwi i czuł jak gładkie mięśnie poruszają jego żebrami w rytm spokojnych oddechów. Oczyścił umysł z niepożądanych refleksji i wyciszył się zupełnie. Przestał myśleć o zawodzącej kobiecie, którą odciągali siłą od zwłok jej partnera i wyrzucił z siebie nieproszone emocje. Koncentrował się na czekającym go wyzwaniu, na intelektualnej wojnie z nieznanym wrogiem kryjącym się w mroku dokoła. Każdy wdech niósł ze sobą myśl: "Jestem spokojny", każdy wydech: "Jestem wolny". Wiele chwil później otworzył oczy. Jego umysł był już jasny i przejrzysty jak kryształ, gotowy, by napełnić go wiedzą.

Zaczął od liczb. Liczby były najprostsze. Dwanaście ofiar. Czternaście nocy. Dwanaście składa się z szóstek, z czwórek, z trójek, z dwójek oraz z jedynek. Zbrodnia nie została jednak jeszcze zakończona. Ilość ofiar przekroczy więc dwanaście, ale być może będzie wielokrotnością jednej z wymienionych liczb. Czternaście składa się z siódemek, z dwójek i z jedynek. "Ta metoda zawiedzie", pomyślał Vetro, "nie mam jeszcze obrazu całej zbrodni, więc nie mogę polegać na liczbach." Dwanaście ofiar w czternaście nocy daje jednak poniżej jednej ofiary dziennie. Musiały więc istnieć noce, w których zbrodnia nie została popełniona. Być może było tych nocy więcej niż dwie, co oznacza, że wtedy morderca popełniłby więcej niż jedną zbrodnię tej samego nocy. Następuje pytanie: czy kolejność dni jest ważna?

Vetro sięgnął do kalendarza i przysunął do siebie jedną z kart. Na szorstkim pergaminie kształtnymi literami zapisano dni, w których ofiary zniknęły z faktorii i dni, w których znaleziono ich ciała. Po porównaniu z kalendarzem astronomicznym Vetro doszukał się pierwszego tropu.

Im jaśniej świeciły księżyce, tym morderca mniej był aktywny. Najwięcej ofiar, aż trzy tej samej nocy, zginęły podczas podwójnego nowiu, gdy obydwa księżyce ustawiły się w linii. Wziął do ręki czysty zwój i zapisał słowo: "Rytuał?".

Nie znał żadnej religii, która wymagałaby ofiar z ludzi przeprowadzanych podczas najciemniejszych nocy każdego miesiąca. Nie wykluczał w tej materii pomyłki, ale na następny ślad naprowadziło go coś innego. Były dwie noce, podczas, których nie zginął nikt, mimo że pasowały do wzorca. Co takiego szczególnego było w tych właśnie dwóch nocach? Vetro nie wiedział. Sprawdził własnoręcznie sporządzone spisy świat wszystkich religii, z którymi się zetknął, lecz niczego nie znalazł.

Porzucił rozmyślania nad gwiazdami i zajął się opisem ofiar. Kobieta w średnim wieku. Mały chłopiec. Stary garncarz. Myśliwy. Znowu kobieta. Przejrzał szybko listę pomordowanych, lecz nie znalazł żadnej prawidłowości. Ofiary były w różnym wieku i różnej narodowości. Zginęło więcej mężczyzn niż kobiet, ale przewaga nie była na tyle znacząca, by móc wyciągać z niej wnioski. Czyżby więc zabójca działał przypadkowo? Krążył bez celu i zabijał na oślep? Miałoby to sens, gdyby nie stan, w jakim znajdowano ciała.

Vetro sięgnął po kolejną z brzegu kartę. Widniał na niej rysunek potwornie okaleczonego mężczyzny i szeregi słów, zapisanych pewną ręką. Mężczyzna miał rozprutą klatkę piersiową. Mostek rozcięto z dużą siłą, narzędziem, które raczej nie było ostre. Ktoś wyłamał żebra i poukładał je skrupulatnie dookoła. Opłucna otwierała się szeroko, zaczepiona o ułomki kości. Obydwa płuca były rozdarte, oskrzela wystawały z nich jak mech. Ręka mordercy przemieściła tchawicę, wyjęła i włożyła z powrotem serce. W przełyku tkwił kamyczek. Wszystkie ofiary wyglądały podobnie. Zamordowane i okaleczone. Jedna z nich pozbawiona była skóry, inna straciła więcej narządów wewnętrznych. Wszystkie zwłoki były nagie. Vetro potrząsnął głową. Wróg nie był nierozumną bestią. Zabijał swoje ofiary jednym lub dwoma precyzyjnymi ciosami w szyję, a potem w metodyczny i uporządkowany sposób kaleczył ich ciała. "O co ci chodzi?", pomyślał uczony, "Szukasz czegoś? Chcesz nam coś powiedzieć? Nie mogę cię zrozumieć."

Kilka godzin później był zupełnie wyczerpany. Wstał i zapalił świece, bo za oknami zapadała już noc. Gdy wrócił do pracy, głowę pełną miał niechcianych myśli. Spróbował się skoncentrować, ale zmęczenie nie pozwoliło mu się skupić. Wstał i zdmuchnął świece, świadom, że tej nocy zawiódł. Po chwili wahania przypasał krótki, żołnierski miecz i wyszedł poza cztery ściany swojej chaty.

*

 

Vetro z trudem znalazł karczmę. Zazwyczaj w miejsca takie jak to prowadziły go śpiewy i dźwięki szarpanych strun strahanu. Tej nocy karczma była miejscem, w którym zgromadzili się ludzie przerażeni nocną ciemnością, niczym dzikie plemię wokół swojego świętego totemu.

Rozmowy zamarły, kiedy Vetro wkroczył do szynku. Nieliczna grupka wyglądająca na stałych bywalców rozsiadła się wokół dwóch przysuniętych do siebie stołów. Ściany nie zdążyły jeszcze przesiąknąć zapachem dymu. Tu i ówdzie wyzierał jasny kolor świeżego drewna. Oparty o jeden ze stołków stał strahan, połyskując naprężonymi strunami.

Podróżnik pozdrowił zebranych uniesieniem rąk i podał monetę właścicielowi przybytku. Otrzymał w zamian gliniany kubek pełen chmielówki i obietnicę dolewania do pełna. Usiadł przy pustym stole i zatopił się w rozmyślaniach, trapiony nieprzyjemnym uczuciem, że w tym właśnie momencie ktoś traci swoje życie, bo on, Vetro D'ellf, nie okazał się dość mądry. Pocieszał się tylko tym, że bywalcy szynków stanowili zazwyczaj najbogatsze źródło informacji, ale słaba była to pociecha. Uczony postanowił poczekać aż miejscowi bywalcy przyzwyczają się do jego milczącej obecności, a potem powoli wkraść się w ich łaski.

Na razie siedział i słuchał. Rozmowy nie kleiły się, ludzie dużo pili. Każdy był pod bronią i każdy zdawał się czegoś oczekiwać. Toksyczna atmosfera tego miejsca udzieliła się również podróżnikowi i Vetro nagle zdał sobie sprawę, że nasłuchuje odległego krzyku, zwiastującego faktorii nową tragedię.

– Coś za jeden, że wolisz sam w taką noc siedzieć? – odezwał się ktoś, wyrywając Vetra z ponurych rozmyślań. Pytająca miała długie, czarne włosy i miłą, przeciętną urodę.

– Jestem Vetro, nie znam tu nikogo. – odparł uczony, świadom że wszyscy na niego patrzą. "Podejrzewają mnie", pomyślał nagle, "patrzą uważnie. Jestem inny i dlatego jestem podejrzany."

– Straciłeś tu kogoś? – zapytał łysy mężczyzna o aparycji flisaka. Vetro pokręcił przecząco głową. "Popadam w paranoję", pomyślał.

Podróżnik wstał ze swojego kąta i przysiadł się do kompanii. Oprócz czarnowłosej, była tam jeszcze jedna dziewczyna, tak młoda, że według cesarskiego prawa byłaby jeszcze dzieckiem. Kolejnych kilka chwil spędził na zapoznawaniu się z towarzystwem, a potem udało mu się skierować rozmowę na interesujące go tory.

– Jak myślicie – zapytał – Kto mógłby zrobić coś takiego?

– Bestie z lasu. – Powiedział łysol o dziwnie brzmiącym imieniu Errco. – Wyższe niż najwyższy człowiek i dziwne. Mają świecące oczy i biegają tak szybko, że ich nie widać.

– W lesie mieszkają bestie? – zainteresował się Vetro – Takie jak mówisz?

– Tak, ubiliśmy takie kreatury już cztery. Każda wyglądała inaczej, ale i tak były do siebie całkiem podobne. Samotny człek nie ma szans, to jak granie w refleks ze ślizgaczem. Jak jest nas więcej, to czasem się udaje, ale zawsze któryś z naszych oberwie. One w ogóle to kruche są, te bestie. Byle czym uderzysz to ranę zrobisz. A jak się je ubije, to rozsypują się, na proch i pył, aż nic nie zostaje, nawet kości. I oczy im gasną, ślepia takie przerażające. Zielone.

– Ciekawe. To rzeczywiście mogą być bestie. – powiedział głośno Vetro, choć sam od razu odrzucił taką koncepcję. Zabójca był zbyt inteligentny i metodyczny. Nie uosabiał dzikiej natury. – Możecie mi powiedzieć, co się tu działo sześć dni temu? Wtedy chyba nikt nie zginął.

– Skończyliśmy budować pierwsze barki i chałupę zarządcy. – Wtrącił się niski człowieczek o spalonej słońcem skórze. – Zabawę zrobiliśmy.

– Były śpiewy i tańce dookoła ognia. – Młoda dziewczyna zrobiła rozmarzoną minę. – Żałuj, że nie dotarłeś na czas.

– Żałuję – zapewnił ją Vetro, ale myślami był gdzie indziej. Ogniska. Wiele płonących ogni. Na pewno w całej faktorii było wtedy jasno jak podczas pełni obydwóch księżyców. To dlatego nikt nie zginął. Zabójca woli działać w mroku.

– Skąd jesteś? – zapytała czarnowłosa, czepiając się jego rękawa. – Ja mam na imię Rhaana i jestem z Orvintu, ze stolicy. Pewnie słyszałeś.

– Ja też jestem z Orvintu. – Podróżnik spojrzał uważniej na kobietę. Była podniecona chmielówką, ale opuchnięte, zaczerwienione oczy znamionowały wiele przepłakanych nocy. Zastanowił się, czy pije już długo i czy robi to dla zabawy, czy z konieczności. – Straciłaś kogoś w mieście?

– Uciekłam przed chłopami Wyzwoliciela. Mój partner nie chciał iść ze mną, powiedział, że będzie bronił Cesarza. Na pewno zginął w bitwie.

Bywalcy karczmy pokiwali smętnie głowami. W kilka miesięcy po wojnie ludzie zrozumieli wreszcie, że upadek Cesarstwa nie przysłużył się nikomu. Dzicy Lugandowie przekroczyli granice kraju siejąc śmierć i zniszczenie, a chłopskie farmy nawiedził głód.

– A ty, krajanie? Jaka jest twoja historia? Co tu robisz? – Dziewczyna o ciemnych włosach spojrzała na Vetra smutnymi oczyma. – Też straciłeś na wojnie wszystko, co miałeś?

– Moja historia… – zaczął Vetro cicho. – Jest krótka, lecz jeszcze się nie skończyła. Znacie legendę o Jeźdźcu?

– Tym, który ma powrócić z dalekich krain, żeby odbudować Cesarstwo? Każdy ją zna. Ale to legenda. Nie jest prawdziwa.

– Opowiem wam moją historię. – rzekł Vetro. – Słuchajcie uważnie, szczególnie ty, Rhaano.

Dziewczyna wyprostowała się i utkwiła w nim oczy. Słuchacze skupili swoją uwagę na podróżniku. Kiedy Vetro poczuł, że wszyscy go słuchają wziął do ręki strahan i oparł na stopie. Wąskie pudło o długich, podłużnych otworach ciągnących się wzdłuż naprężonych strun sięgało mu aż do ramienia. Zagrał niski, wibrujący akord, a potem wziął głęboki oddech i zaczął śpiewać przyciszonym głosem.

– W czasach, gdy święta spłonęła potęga, a płomień mądrości wysoko nie sięgał

wędrowiec wyruszył w daleką drogę, legendę o Jeźdźcu skrywając w sobie.

Gdzie się pojawił, stamtąd go gnano. Przynosił ze sobą nadzieję niechcianą,

że Jeździec mądrością i siłą pokoleń ocali Cesarstwo, które wojną płonie

W karczmie zrobiło się całkowicie cicho. Karczmarz przestał nucić pod nosem, ucichło nawet skrzypienie krzeseł. Wszystkie oczy wpatrywały się w Vetra, który cichym głosem śpiewał zebranym o swoim życiu.

– Skąd jego wiedza, każdy z was zapyta. Skąd wiara jego w legendę niezbita?

Czy naiwności to ciemnej oznaka? Co łączy mit i prostego wiedzaka?

Vetro przerwał na chwilę. Słowa poematu poruszyły w nim dawno ukryte struny, zagrały na nich rzewną pieśń o utraconej przeszłości i pogrążyły wędrowca w melancholijnych rozmyślaniach.

– Długo mnie smutek straszliwy rozdzierał, gdy ranion uciekłem z miasta w płomieniach.

Żal i tęsknota za wszystkim com kochał, co przepadło w paszczy chłopskiego molocha,

duszę mą zmogły cierpienia okryciem i skończyć zachciałem, przerwać me życie.

Ze ścieżki śmiertelnej zawrócił mnie człowiek, rany opatrzył i w leśne zaszył listowie.

I kiedy pytać już mogłem, spytałem. Imienia wybawcy dowiedzieć się chciałem.

– Co było dalej? – Zapytał cicho mężczyzna o imieniu Errco. – Co powiedział?

– Powiedział… – Vetro wziął głęboki oddech. Mówił, do wszystkich, ale jego spojrzenie utkwione było głęboko w zdumionych oczach czarnowłosej dziewczyny. – Powiedział:

– Jeźdźcem jestem, który wyruszył, by upadłe ocalić cesarstwo twej duszy.

*

 

– To był na prawdę ten Jeździec? – spytała Rhaana, błądząc palcami wokół białej blizny. Naznaczone podłużnymi szramami przedramiona Vetra oplatały ją w talii.

– Hmm?

– No… Ten człowiek, który uratował Ci życie.

Vetro odszukał w półmroku jej oczy. Błyszczały w nikłym świetle wschodzącego słońca.

– Nie wiem. – powiedział po chwili. – Wydaje mi się, że nie ma żadnego Jeźdźca. To legenda, ale tamten człowiek nauczył mnie czegoś bardzo ważnego. Każdy może być czyimś Jeźdźcem.

– Jak to?

Vetro westchnął. Nie lubił wyjaśniać nikomu kwestii, których sam dostatecznie dobrze wcześniej nie przemyślał. W prostych pytaniach czarnowłosej mogła jednak kryć się prosta odpowiedź, a tego właśnie potrzebował.

– Myślę, że Jeździec to symbol. Jest wszystkim tym, czym było Cesarstwo, zanim spłonęło. Byłaś kiedyś w Cesarskich Ogrodach? Ja byłem tam raz, towarzysząc mojemu nauczycielowi. Na pewno wiesz, że w cesarskim pałacu rezydował od zawsze Mistrz i jego uczniowie. Mówi się, że Jeździec to właśnie Mistrz, albo przynajmniej któryś z jego uczniów. Ja jednak myślę, że oni wszyscy spłonęli razem z Ogrodami.

Milczeli przez chwilę obydwoje. Vetro poprawił się na niewygodnym, twardym łożu o ramie z czerwonego drewna i przesunął dłonią po smukłym boku czarnowłosej. Wciąż był oszołomiony nocną przygodą i smak jej ciała nie wywietrzał mu jeszcze z głowy.

– Więc ty jesteś moim Jeźdźcem? – spytała.

Vetro szybko podniósł głowę. Nie zobaczył jednak uśmiechu rozbawienia, ani ukrytej w spojrzeniu drwiny.

– To zależy tylko od ciebie.

Głośne łomotanie przerwało im urocze chwile. Vetro zerwał się błyskawicznie i odruchowo sięgnął po miecz. Nie było go przy pasie. Pasa zresztą nie było również, tak jak i spodni, które miałby podtrzymywać. Rhaana pisnęła i zakryła się grubym kocem aż po samo czoło.

– Wiedzak Vetor! – wrzasnął ktoś zza drzwi. – Zarządca chce was biegusiem u siebie widzieć!

– Mam na imię Vetro! – Podróżnik podszedł do drzwi, wciągając jednocześnie koszulę. – Co się stało?

– Trupa znaleźlim. Oglądnąć go macie.

Vetro znieruchomiał. Więc jednak, pomyślał, przez moją nieudolność i lenistwo ktoś stracił życie. Znalazł spodnie i wciągnął je, brzęcząc sprzączką paska. Nagle poczuł się naprawdę źle.

– Zaraz wyjdę. – Powiedział do posłańca i rozejrzał się po niewielkiej izbie. Zgarnął ze stołu wszystkie pieczołowicie poukładane karty i obrócił się w kierunku czarnowłosej towarzyszki. – Rhaano… Muszę iść. Zaczekaj na mnie jeśli chcesz.

– Idź. – Uśmiechnęła się. – Mój własny Jeździec jest teraz komuś bardziej potrzebny.

*

 

Kiedy Vetro wrócił do swojej kwatery było już późne popołudnie. Był głodny, poirytowany i uwierała go zraniona duma. Rozmowa z Laurickiem nie należała do przyjemnych. Sformułowania takie jak "nieprzydatny darmozjad" były i tak najłagodniejszymi, jakich mógł się spodziewać.

Wizyta na miejscu zbrodni nie dostarczyła nowych tropów. Zabita kobieta zdawała się nie mieć żadnego związku z uprzednio zamordowanymi, poza charakterystycznymi ranami w okolicach szyi. Jej ciało nie było okaleczone nawet w najmniejszym stopniu. Została za to rozebrana do naga i ubrana ponownie, nieco niezdarnie, być może pospiesznie.

Vetro westchnął.

– Rhaana? Jesteś tu jeszcze?

Odpowiedziała mu cisza. Vetro sprawdził jeszcze, czy dziewczyna nie śpi na jego łóżku, ale i tam jej nie znalazł. Nie mitrężąc już więcej czasu, zasiadł za stołem i rozłożył pieczołowicie karty. Po kilkunastu minutach intensywnej medytacji był gotów do pracy. Problem okazał się bardziej skomplikowany niż Vetro przypuszczał i oto nadszedł czas, by wypróbować w praktyce Metodę Samotnego Sporu. Podróżnik wydobył ze swojego kuferka wielką czapę, zrobioną z włochatej skóry ryjca oraz kolorowy naszyjnik z niebieskich kamyków. Ustawiwszy na środku pomieszczenia dwa krzesła, położył na jednym z nich czapkę, a na drugim wisior. Po chwili wahania wsunął sobie na głowę czapkę i usiadł na krześle dla niej przeznaczonym.

– A więc chcesz rozwiązać zagadkę tych mordów? – odezwał się Czapa. – Przyznaj się ile tak na prawdę wiemy?

Vetro zdjął czapkę i odłożywszy ją na swoje miejsce, przemieścił się czym prędzej na drugie krzesło. Naszyjnik spoczął na jego piersi.

– Och, wiemy już naprawdę dużo! – zaperzył się Naszyjnik. – A przynajmniej wiemy, które konkretne możliwości możemy odrzucić! To więcej niż nic.

Wisiorek z kamykami wylądował na krześle. Czapka spoczęła na podróżniczej głowie.

– Więcej niż nic to nie znaczy dużo. Nie kłóćmy się jednak. Spróbujmy rozwiązać to razem. Wiemy, że to najprawdopodobniej nie jest wyznawca, ani fanatyk żadnej konkretnej religii. Wiemy, że woli działać kiedy jest ciemno. Może dobrze widzi w mroku. Wiemy, że odstraszają go tłumy i hałas. Wiemy, że najpewniej jest zręczny i posługuje się dziwną bronią, której rodzaju nie możemy określić.

– Właśnie! Skupmy się na broni! – przerwał Naszyjnik po krótkiej chwili milczenia, spowodowanej gorączkową zamianą miejsc. – Tylko pierwsza ofiara zginęła podobno od wielu ciosów. Zresztą nawet nie wiemy, czy miała jakiś związek ze sprawą. Wszystkie następne ginęły od trzech równoległych ran kłutych w szyję. Co zostawia takie rany? Musimy wykluczyć wszystkie bronie strzeleckie, to oczywiste. Bronie obuchowe odpadają. Topory i halabardy raczej też. Jaka broń może zostawić takie ślady?

– Może widły? Gizarma? – Kontynuował rozważania Czapa. – Ale to mało prawdopodobne. Po pierwsze rozstaw ran jest zbyt mały na widły, a po drugie bronią drzewcową zbyt trudno jest zadać tak precyzyjne ciosy.

– Więc zostaje sztylet?

– Tak, sztylet to dobra myśl, oczywiście przy założeniu, że ktoś jest tak szybki i zręczny, że jest w stanie zadać trzy identyczne ciosy w szyję w krótkim czasie.

Naszyjnikowi zrzedła mina. W zamyśleniu pocierał kamieniem o kamień.

– Może mamy więc do czynienia z jakimś egzotycznym rodzajem broni z odległych krain? A może to broń wykuta na indywidualne zamówienie?

– Egzotyczna broń to zbyt charakterystyczna rzecz, jej właściciel zapewne nie chwaliłby się nią wcześniej, ale tak czy inaczej zwracałby teraz na siebie uwagę. Nikt raczej nie skorzystałby też z usług kowala w zakresie wyrobu broni, która zostawia tak charakterystyczne ślady. Wszak kowal wiedziałby, kto jest posiadaczem takiego oręża i mógłby rzucić na niego podejrzenie.

– A co jeśli kowal zrobił taką broń dla siebie samego? – Błysnął nagle pomysłem Naszyjnik. – Wtedy nikt by nie wiedział.

– Dobrze myślisz! – Pochwalił go Czapa. – Rozkażemy sprawdzić wszystkich kowali w faktorii. A teraz skupmy się na przyczynach. Zabójca nie działa bez powodu. Nie napada w szale. Nie morduje zaślepiony gniewem.

– Robi to z rozwagą i roztropnością. – Zgodził się Naszyjnik. – Jest inteligentny. Nadal jednak nie wiemy dlaczego zabija.

Vetro po raz kolejny zdjął wisior i założył czapkę.

– Jeśli odgadniemy cel, możemy odgadnąć i człowieka. – Czapa podrapał się po nosie ubrudzonymi atramentem paznokciami. – Szukajmy więc, a w końcu znajdziemy.

– Jak zapewne zauważyłeś, zbrodniarz łagodnieje. Kolejne morderstwa są coraz szybsze, a ciała coraz mniej okaleczone.

– Czyżby odczuwał skruchę?

– Może walczy ze sobą? – Podchwycił Naszyjnik. – A może jest ich więcej niż jeden?

– Myślisz, że to możliwe, iż jeden stara się powstrzymywać drugiego? – Czapa zmarszczył brwi. – Nic tego nie wyklucza, ale duch we mnie burzy się na takie rozwiązanie. Nie wierzę, że to prawda.

– Podszepty ducha, to ważna rzecz. – Pokiwał głową Naszyjnik. – Sam często ich słucham podczas gry w…

– Wróćmy do tematu!

– Masz rację. Skoro to nie banda, to dlaczego jeden człowiek miałby się tak zachowywać? Czego szuka w tych pomordowanych ludziach?

Skrzypnięcie niezamkniętych na skobel drzwi zapowiedziało gościa. Vetro zerwał się na nogi i poczerwieniał widząc stojącą w progu Rhaanę.

– Dlaczego masz na głowie czapę od mrozów? – zapytała.

– Myślałem.

– Czapka ci pomaga?

– Czasem. – Vetro szybko zapakował naszyjnik i czapę ze skóry ryjca i oparł się pięściami o blat stołu. Metoda Samotnego Sporu, mimo, że niewątpliwie była ciekawym eksperymentem, nie okazała się rozwiązaniem problemu.

– Może mogłabym ci pomóc? – Rhaana podeszła do stołu i zajrzała w jego karty. – Ładnie rysujesz.

– Dziękuję, ale chyba mi nie pomożesz. Muszę po prostu dalej nad tym myśleć.

– Czy to… człowiek w środku? – Zapytała dziewczyna podnosząc do oczu jeden z pergaminów.

– Tak. – Powiedział z roztargnieniem Vetro. – Tu jest przełyk i żołądek. Tutaj są płuca, a tam… tak, tam. Tam jest serce. Jak widzisz wcale nie jest tak bardzo po lewej stronie, jak się wszystkim wydaje.

– Skąd wiesz tak dobrze, co człowiek ma w środku? – Spytała Rhaana poważniejąc nagle. – Musiałeś widzieć mnóstwo ludzi z rozprutymi brzuchami.

– Widziałem w Sali Odejść. Moi nauczyciele uważali, że jeżeli chcemy dobrze leczyć ludzi musimy wiedzieć jak działają. To jak konstruktor. Żeby naprawić machinę, musi wiedzieć, jak ona powinna działać. Czasem więc oglądałem ludzi z otwartym środkiem, a mój nauczyciel objaśniał mi jak to wszystko działa…

Vetro urwał nagle. Powoli, z namysłem odwrócił się w kierunku stołu. Odnalazł kartę ze szkicem jednego z okaleczonych ciał i zagapił się na nią. Potem wziął kolejny szkic, obrazujący stan zwłok poprzednio i następnie zamordowanych. Ułożył je chronologicznie.

Jego umysł zalało olśnienie.

– Jestem głupi! – wykrzyknął – Głupi i ślepy! Jak mogłem tego nie zauważyć?!

– Co się stało? – Zapytała Rhaana z niepokojem.

– Już wiem! Wiem dlaczego! Wiem, dlaczego morduje.

– Rozwiązałeś to? Teraz? Tutaj?

– Tak! Rhaano, musze iść do Lauricka. Powinien wiedzieć o wszystkim natychmiast.

Dziewczyna złapała go za rękaw. W jej oczach błyszczało zaciekawienie.

– Nie powiedziałeś mi, jak na to wpadłeś. Pomogłam choć trochę?

– Bardzo pomogłaś. Rhaano, to przecież oczywiste! Zabójca jest inteligentny, systematyczny, roztropny. On się uczy Rhaano. Uczy się działania człowieka. To wiedzak, tak jak ja.

*

 

– Zarządco! Zarządco! – Vetro bezceremonialnie wkroczył do sali przyjęć, niezatrzymywany przez strażników. Wiklinowy fotel okazał się jednak pusty.

– Pana zarządcy nie ma. – Rzekł jeden ze strażników wsuwając głowę przez drzwi. – Poszedł z kilkoma ludźmi na granicę lasu. Jedna z drwalskich drużyn nie wróciła.

Vetro zaklął i szybkim krokiem opuścił siedzibę władz faktorii. Nawet tak podniecony nie przeoczył wielkiej mobilizacji. Żadna z osób zmierzających w kierunku rzeki nie była bezbronna. Faktoria szumiała gwarem gniewnych, podnieconych i zalęknionych głosów. "Bestie z lasu atakują", mówiono, "trzeba się zbroić, bronić! Zabiją nas wszystkich!" Vetro przecisnął się przez niespokojny tłum, aż zobaczył stojący tuż nad rzeką oddział straży. Słusznie podejrzewając, że zarządca będzie w pobliżu, Vetro rzucił się pędem w stronę wody.

– Lauricku! – zawołał jeszcze w biegu. Stanął przed zarządcą i oparł dłonie o kolana, starając się uspokoić oddech.

– Nie teraz. – warknął zarządca. Jego wzrok błądził po najbliższych pniach drzew. Vetro wiedział, że Laurick ocenia ryzyko wkroczenia do lasu z oddziałem straży.

– Lauricku, mam nowe wieści o zabójcy. Wysłuchaj mnie.

– Taaak? – zapytał zarządca przeciągle. W jego głosie zabrzmiało coś, co stanowczo nie spodobało się podróżnikowi. – Złapałeś go może?

– Nie. Jeszcze nie.

– Dlaczego mnie to nie dziwi?

– Wiem, że morderca jest wiedzakiem. – Vetro postanowił zignorować sarkazm.

– Ja wiem o tym.

Vetro aż zaniemówił. Wrażenie, że rozmowa przebiega zupełnie inaczej niż powinna nasiliło się. Plecy podróżnika najeżyły się tysiącami małych, zimnych szpilek. Poczucie zagrożenia spadło na niego nagle z ciężarem walącego się drzewa. Zagnieździło się w jego duszy na dobre i nie zamierzało ustąpić.

– Tak się zastanawiałem – powiedział cicho Laurick – kiedy osiągniesz szczyt bezczelności. Myślałem, że było to wtedy, gdy zaproponowałeś mi pomoc. Wiesz… chciałem od razu, kiedy wtedy wyszedłeś, kazać cię pojmać i powiesić. Od samego początku cię podejrzewałem. Wtedy nie miałem jednak żadnego dowodu. Dlatego przyjąłem twoją, tak zwaną, pomoc, żeby mieć cię na oku, a ty chodziłeś po mojej faktorii, rozmawiałeś z moimi ludźmi i podziwiałeś swoje chore dzieła. A teraz przychodzisz tu i mówisz mi, że wiedzak zabija. Myślałeś, że jak bardzo głupi jestem? Że jak długo jeszcze możesz tak chodzić i śmiać się ze mnie za moimi plecami? Teraz już mam dowód. Przyznałeś się.

Vetro cofnął się o krok.

– Nic nie rozumiesz. To nie ja, to ktoś inny. Przybyłem do faktorii niedawno. Było ze mną dwóch drwali. Tomick i Tomimick. Byli u ciebie tego samego dnia, co ja.

– Możesz sobie iść do lasu szukać swoich drwali. Powodzenia. – powiedział Laurick.

– Jesteście głupcem, zarządco. – rzekł cicho Vetro – Głupcem, który woli żyć w świecie, w którym sam jest najmądrzejszy, zamiast spojrzeć na oczywistą prawdę.

– Mam cię dość. – Laurick obrócił się placami do rzeki. – Pojmać wiedzaka.

Vetro dobył miecza. Zadźwięczała stal. Zarządca spojrzał za siebie z zaciekawieniem.

– Będziesz się bił z całą faktorią? Chciałbym to zobaczyć. Hej, ludzie! – krzyknął – Wiedzak się zdradził! To on chodzi nocami po faktorii i rozcina ludzi, a teraz stoi tu z mieczem! Chce pozabijać wszystkich!

Tłum zahuczał gniewnie. Sfrustrowani ludzie, od wielu dni żyjący w napięciu i ponurym cieniu drzew, znaleźli wreszcie wroga. Jeden, samotny i bezradny człowiek z mieczem stał się nagle ucieleśnieniem wszystkich ich lęków i niepowodzeń. Zabij przyczynę, a zniknie skutek, pomyśleli. A przyczyna stoi przed nami i jest bardzo, bardzo osamotniona.

 

Laurick popełnił jednak błąd. Nie domyślał się nawet, jak bardzo skrajne są nastroje tłumu i jaki efekt wywoła jego krótka przemowa. Wyjąca tłuszcza ruszyła do przodu, w kierunku rzeki i stojącego na jej brzegu oddziałku. Nikt już nie słyszał nawoływań o spokój i porządek. Uzbrojony motłoch natarł z wściekłością i wpadł na zdezorientowanych strażników, tratując najbliżej stojących. Niespokojną wcześniej łączkę ogarnął nieopisany chaos. Vetro nie stał jednak bezczynnie. Natychmiast, gdy spostrzegł pierwsze symptomy zamieszek, odwrócił się z bronią w ręku i rzucił w leniwy nurt rzeki. Już płynąc zzuł buty i zasadził klingę za szeroki pasek. Koszula szybko nasiąkała wodą, przybierała niebezpiecznie na wadze, więc podróżnik pozbył się jej także.

Plusk! W wodę uderzył oszczep.

Vetro płynął.

*

 

Samotny podróżnik, skulony w czerwonym cieniu drzew podniósł się ciężko z wilgotnej gleby. Już nie dyszał po wyczerpującej ucieczce poprzez powolny, lecz nieustępliwy nurt leśnej rzeki. Woda zaniosła go ku wolności. Żył nadal, ale jego położenie nie rokowało dobrze na nadchodzącą noc.

Vetro rozejrzał się, starając skupić myśli. Las, w którym się znalazł miał mało wspólnego z kniejami leżącymi w Cesarstwie. Poszycie było tu gęste, pełne nieznanych mu gatunków roślin. Rozbrzmiewało szelestem i szumem małych żyjątek. Już dawno zorientował się, dlaczego las wydaje się być czerwonym. Powietrze, prześwitujące przez ciemnopomarańczowe liście drzew rzucało specyficzną poświatę, nadającą rubinowego odcienia wodzie i wszelkim wilgotnym powierzchniom.

Cały dobytek przepadł, pomyślał ze smutkiem Vetro po czym przystanął uderzony nagłą myślą. Ciekawe, czy Rhaana, miła dziewczyna z Orvintu, również pomyśli o nim jako o mordercy. Ciekawe, czy ktoś ją połączy ze mną i wyciągnie z tego konsekwencje. Skrzywił się. Teraz nie można już nic zrobić. Należy wcielić w życie najlepszy z możliwych planów.

Vetro D'ellf, podróżnik i odkrywca, spędził niemal godzinę na wykrawaniu sandałów z grubej kory drzewa. Miecz słabo nadawał się do obróbki twardego materiału. Pasy przytrzymujące prowizoryczne obuwie na stopach wykonał z oddartych nogawek spodni. Zatupał, niezbyt zadowolony ze swego dzieła i ruszył przed siebie, starając się utrzymać krawędź lasu w zasięgu wzroku. Miał zamiar odnaleźć drużynę drwali, wśród których spodziewał się zastać swych niedawnych kompanów w podróży, lub przynajmniej przekonać się, że zginęli. Potem naprędce ułożony plan przewidywał ominięcie faktorii szerokim łukiem i dalszą podróż z prądem rzeki ku południowo – wschodnim rubieżom Cesarstwa.

Toporne sandały klekotały. Vetro maszerował miarowo, aż napotkał ślady sugerujące przejście sporej grupy ludzi. Odkrywca zdążył już zorientować się, że faktoria nastawiona jest na wycinkę szczególnych rodzajów drzew. Rozpytując wcześniej tu i ówdzie dowiedział się, że rosnące w lesie drzewa są niezwykle twarde. Nakład sił i środków potrzebny do eksploatacji bardzo twardego i szybko niszczejącego drewna był po prostu zbyt wielki w stosunku do przewidywanych zysków. Inną zupełnie kwestią były drzewa sokowe. Ich elastyczne drewno zachowywało swoje regeneracyjne właściwości jeszcze długo po ścięciu. Vetro podejrzewał, że miał w tym udział lepki płyn, którym nasączone były włókna.

Podróżnik dobył upapranego w korze i żywicy miecza i ostrożnie ruszył po śladach. Nie był mistrzem łowiectwa, ale każdy potrafiłby wytropić tak dużą grupę. Wędrówka nie nastręczyła mu przeto najmniejszej nawet trudności z orientacją. Dużo mniej pewnie czuł się w związku z nadchodzącą nocą. Las był pierwotnym, dzikim miejscem i Vetro nie wiedział, jakie niebezpieczeństwa mogły kryć się w mroku. Miał wrażenie, że po wyczerpujących wypadkach tego wieczora mógłby nie poradzić sobie nawet ze zwykłymi drapieżnikami, a przecież w gąszczu czaiły się też bestie, wspominane przez mieszkańców faktorii. Nie czuł jednak strachu. Był zdeterminowany, a cichy głos, który od zawsze wołał go ku nieznanemu przyzywał go w głąb leśnych ostępów.

Coś poruszyło się za plecami Vetra. Podróżnik odwrócił się płynnie i uderzył mieczem, prawie na oślep. Utytłana w leśnym brudzie klinga przecięła tylko powietrze. W tym samym momencie coś wkroczyło na ścieżkę. W wieczornym półmroku ukazała się wysoka i chuda sylwetka, podobna w czerwonawym półcieniu do ludzkiej. Na szlaku zamigotała rozjarzoną zielenią para dużych oczu, spoglądając na podróżnika zagadkowo. Stwór nie ruszał się.

– Hej… – powiedział ostrożnie Vetro – Spokojnie… Nie chcę zrobić ci krzywdy.

Bestia przystąpiła o kilka kroków bliżej. Poruszała się z nieprawdopodobną gracją, sprawiając wrażenie, jakby każdy ruch trenowała w nieskończoność dopracowując świadomie do perfekcji każdy, najmniejszy nawet skurcz mięśni. Kiedy światło zachodzącego słońca wydobyło z ciemności szczegóły jej sylwetki, Vetro aż westchnął.

Istota, która przed nim stała była bowiem piękna, tak jak piękna potrafi być tylko groza. Vetro widział w swoim życiu już wiele śmiercionośnych mechanizmów przyrody i każdy z nich był swoistym majstersztykiem. Natura była niedościgniona w sposobach i metodach zadawania śmierci, lecz bestię, z którą próbował się mierzyć, mógłby przyrównać do dzieła sztuki. Z pozoru delikatna i wrażliwa skóra okrywała wzorzystym deseniem smukłe mięśnie. Pociągła, nieco owadzia twarz skierowana była ku podróżnikowi. Istota utkwiła w nim ogromne oczy o fosforyzująco zielonych tęczówkach. W blasku tych przepięknych ślepi można było utonąć bez reszty. Pod wieloma względami bestia przypominała człowieka, lecz była wyższa przynajmniej o głowę. I dysponowała dwoma parami rąk.

– Hej… – powtórzyła jak echo istota – Spokojnie… Nie chcę zrobić ci krzywdy.

Vetro otworzył szerzej oczy ze zdziwienia. Nie podejrzewał, że bestie będą potrafiły mówić. Zaraz pomyślał jednak, że to być może tylko idealna zdolność do powtarzania dźwięków. Musiał się jednak upewnić co do jeszcze jednej rzeczy. Podniósł powoli rękę i wskazał na siebie.

– Vetro D'ellf. – powiedział.

– Wetrodelf – powtórzyła bestia i… wskazała na niego.

Vetro solennie obiecał sobie nie dziwić się już niczemu więcej.

– Drzewo. Wetrodelf. Drzewo. Wetrodelf. – powiedziała bestia pokazując raz na pień obok, a raz na podróżnika. Vetro zdziwił się po raz kolejny. Powoli zaczęła do niego docierać zachwycająca prawda. Oto napotkał na swojej drodze istotę rozumną, pierwszy wpadł na trop rasy nieznanej. Zanim zdążył skończyć myśl, bestia poruszyła się i nagle była tuż przy nim. Zaskoczony Vetro nieudolnie spróbował zastawić się mieczem. Uderzenie zbrojnego w pazury ramienia wyrwało mu z ręki broń, pozostawiając na dłoni trzy równoległe szramy. Istota zbliżyła owadzią w rysach twarz do twarzy Vetra i spojrzała mu z bliska w oczy. Minęła długa chwila, podczas której wiedzak i bestia mierzyli się wzrokiem.

A potem tajemniczy mieszkaniec lasu oplótł go drugą parą ramion i poniósł bez trudu w głąb lasu. Podróżnik stawiał opór dopóki mógł, ale po pewnym czasie ból zranionej ręki i wyczerpanie zasnuły jego zmysły ciepłym kokonem nieświadomości. Vetro osunął się w niebyt.

*

 

Obudził się dopiero późnym porankiem. Z początku nie do końca przypominał sobie gdzie jest, ale po chwili wspomnienie wieczornego spotkania uderzyło go z siłą obucha. Usiadł gwałtownie, nawet nie próbując tłumić ogromnych emocji. Rozejrzał się dokoła. Znajdował się na zwalonym, lub rosnącym w dużym nachyleniu drzewie. Jego pień był tak ogromny, że Vetro nie mógł być nawet pewien jak wysoko nad ziemią się znajduje. Spróbował poruszyć prawą dłonią, lecz dojmujący ból szybko uświadomił mu, że to zły pomysł. Palce prawej ręki i większość przedramienia poprzecinane miał zaschniętymi strużkami krwi. Trzy podłużne rany nie zasklepiły się jednak do końca. Ich brzegi były rozwarte i połyskiwały lekko, sugerując obficie wypływające z rany osocze.

Podróżnik podniósł się ciężko z kolan i stanął niepewnie. Nogi na szczęście nie odmówiły mu posłuszeństwa. Istoty, z którą zetknął się zeszłego wieczoru niegdzie nie było widać, co nie oznaczało wcale przecież, że była gdzieś indziej. Mogła czaić się niedaleko, dobrze zakamuflowana. Vetro po raz pierwszy miał chwilę czasu, by zamyślić się nad pięknem leśnego krajobrazu. W Cesarstwie nie ma już takich kniei, pomyślał z zachwytem, wszystkie lasy noszą ślady człowieka. Stał na kolosalnym, zmurszałym ze starości pniu. Czerwony poblask igrał delikatnie na spękanej korze, budząc refleksy na połyskliwych skrzydełkach maleńkich owadów, które napełniały wilgotne powietrze szumem i brzęczeniem. Ponad ramieniem Vetra przemknęła skórzasta kulka, rozwijając w locie jedno, błoniaste skrzydło. Drapieżnik zdążył złapać kilka insektów zanim się rozpierzchły i skoczył w dół znikając we mgle. Podróżnik popatrzył za nim z ciekawością i tylko dlatego zdążył zauważyć poruszający się szybko cień. Odsunął się ostrożnie od zaokrąglonej krawędzi pnia. "Czyżby bestia właśnie wróciła po swoją zdobycz?", zapytał w myślach samego siebie i wtedy właśnie kilka rzeczy wydarzyło się na raz.

Coś pociągnęło Vetra za ramię z siłą katapulty, a miejsce w którym stał przed chwilą przeszyła potężna łapa zaopatrzona z pokaźne szpony i kościany pancerz. Z pewnością nie należała do "jego" istoty. Zbity z nóg podróżnik przeturlał się i chwycił zdrową ręką wypukłości w spękanej korze, by nie osunąć się we mgłę poniżej.

Tuż przed nim stały dwie bestie, sycząc do siebie nienawistnie. Wrogość wręcz wibrowała w powietrzu. "Jego" istota zasłaniała Vetra przed napastnikiem, demonstrując wszystkie cztery komplety pazurów. Jej adwersarz prezentował się bardziej imponująco. Był większy i wyglądał na dużo cięższego, pozbawiony był jednak drugiej pary górnych kończyn. Grubą z wyglądu skórę, zamiast delikatnego, maskującego deseniu pokrywał gruby pancerz koloru błota. Jego twarz, posiadała podobnie owadzie rysy, choć więcej w niej było dzikości. "Jest jak ten brutalny rodzaj mężczyzn, który podoba się niektórym kobietom", pomyślał Vetro i nie wiedzieć czemu ta myśl nieco go rozbawiła.

Napastnik poruszył się do przodu i ryknął ogłuszająco. Istota chroniąca Vetra zamarła na ułamek sekundy, a podróżnik odniósł wrażenie, że fosforyzujące oczy przygasły. W tym samym momencie jej skóra zgrubiała i złuszczyła się nienaturalnie w mgnieniu oka formując płytki pancerza. Agresor przystanął i jego oczy również straciły na chwilę zielony poblask. Vetro uznał, że to symptom dużego wysiłku. Tak musiało być rzeczywiście, bo szpony większej bestii wydłużyły się i wyprostowały. "Nadają się teraz do przebijania pancerza", zdał sobie sprawę Vetro. To był najdziwniejszy pojedynek, jaki podróżnik w życiu widział. Żadna z bestii nie atakowała. Po prostu stały naprzeciwko siebie i zmieniały się coraz szybciej, starając się zyskać przewagę nad przeciwnikiem. Czas mijał, a bezkrwawa walka przeciągała się. Vetro patrzył zafascynowany.

W końcu napastnik wycofał się powoli i odszedł, znikając we mgle poniżej pnia. "Jego" istota nie wyglądała już jednak znajomo. Wciąż stanowiła idealnie spójny twór, o wielu cechach zgodnych z jej wcześniejszym wizerunkiem, ale wyglądała już bardziej jak ciężkozbrojny rycerz, niż leśny tropiciel. Szary pancerz okrywał większość jej ciała, jeżąc się wzdłuż krzywizn kości kolczastym grzebieniem. Szpony, cienkie i długie niczym sztylety hojnie zdobiły długie łapy. Stwór spojrzał ciężko na Vetra, po czym jego ślepia przygasły raz jeszcze. Wystające spomiędzy rozchylonych warg zęby jadowe skurczyły się i cofnęły, a zbroja wtopiła ponownie w skórę. Jeszcze chwila i nie było śladu po bestii – wojowniku.

– Dziękuję ci. – powiedział Vetro powoli i wyraźnie – Wydaje mi się, że zawdzięczam ci życie.

Stwór przekrzywił pociesznie głowę jak zaciekawione zwierzę. Vetro westchnął. Zapowiadała się trudna konwersacja.

*

 

Wspominając ten czas, wiele dni później, Vetro doszedł do wniosku, że podczas spędzonych w lesie dwóch tygodni był prawdziwie szczęśliwy. Jego największym marzeniem, do kiedy tylko sięgał pamięcią, było dotykać nieznanego. Obcowanie z niewiadomym, odkrywanie tajemnicy życia i praw rządzących światem było jego powołaniem i jego misją, którą starał się wypełniać jak tylko umiał najlepiej.

Istota, którą spotkał na swojej drodze fascynowała go z każdym dniem coraz mocniej. Leśna bestia dowiodła swoich nieprawdopodobnych możliwości poznawczych już w ciągu pierwszych kilku godzin znajomości. Nie chciała wyjaśnić skąd zna wiele słów w języku cesarskim, lecz uczyła się niezwykle szybko. Nie miała najmniejszych nawet trudności z zapamiętywaniem nowych informacji i zdawała się instynktownie wyczuwać stany psychiczne swojego rozmówcy. Vetro nie miał pojęcia, skąd biorą się te zdolności aż do pewnej pamiętnej rozmowy, którą toczyli nad brzegiem błyszczącej szkarłatem wody. Rosły tam kwiaty, które wabiąc swoim zapachem oczekiwały na owada. Gdy nieświadoma zagrożenia ofiara przysiadała na kruchych płatkach, natychmiast oplatały ją dziesiątki drobnych nitek. Nektar owych kwiatów był śmiertelnym zagrożeniem, w odpowiednim stężeniu przekształcającym każdą organiczną materię w kolejne, kruche płatki kwiatu. Istotą tych niebezpiecznych piękności był jednak upajający zapach i to od niego wyszło jedno z najważniejszych odkryć w vetrowym życiu.

– Zapach. – powiedział Vetro, wciągając do płuc słodką woń. – To jest zapach.

– Zapach. – powtórzyła istota. Nie wiedzieć czemu ożywiła się znacznie.

– Zapach jest taki ważny? – zainteresował się Vetro.

– Zapach jest ważny. Zapach to wiedzieć wszystko.

– Dlaczego? Co możesz wiedzieć znając zapach?

– Wszystko. – powtórzyła bestia i dodała – Cały ty. Twój strach. Twoje lubienie. Twój zapach.

– Możesz wiedzieć wszystko o mnie? Właśnie przez zapach? – spytał Vetro zaskoczony. Nie tego się spodziewał. Podejrzewał jakieś skryte mistyczne moce, którymi w dawnych opowieściach dysponowali wyłącznie bogowie. Prawda okazała się bliższa rzeczywistości, lecz przez to nie mniej fascynująca.

– Tak. – potwierdziła istota – Wszystko ma zapach.

Wtedy właśnie Vetro zrozumiał istotę funkcjonowania umysłu tak odmiennego od własnego. "Dobrzy bogowie", pomyślał, "czy to znaczy, że nie tylko rzeczy mają zapach?" Zastanowił się nad tym głęboko. Bestia siedziała obok, przypatrując mu się w milczeniu. Była bardzo cierpliwa. Vetro przypomniał sobie, jak podczas ucieczki z płonącej stolicy Cesarstwa natknął się na wóz z gęsto stłoczonymi uchodźcami. Śmierdzieli brudem i spalenizną, a także krwią, potem i nieczystościami. Ponad wszystko wybijał się jednak zapach zwierzęcego przerażenia. Ostra, pierwotna woń. Skoro strach ma swój zapach… Dlaczego miłość nie miałaby go mieć? Albo zachwyt? Dlaczego nie mogłoby pachnieć zadowolenie? A skoro emocje pachną… Dlaczego nie mogłyby pachnieć także myśli? Spojrzał w głębokie oczy bestii. Płonęły nieodgadnioną zielenią.

*

 

Gdy Vetro wyruszył w drogę powrotną, zachwyt nad pięknem i skomplikowaną odmiennością leśnej rasy nadal go nie opuszczał. Zdołał dowiedzieć się dużo więcej niż przypuszczał, że będzie mu dane poznać i był z tego wielce rad. Leśna dieta nie służyła mu jednak, a rany na dłoni otworzyły się ponownie. Bez dostępu do choćby najprostszych medykamentów, mógł obawiać się o swoje zdrowie, a nawet życie.

Nie miał jednak, by czasu skupiać się na swoim ciele i jego niedogodnościach. Zbyt pochłonięty był rozmyślaniem nad dziwnymi zwyczajami i pochodzeniem rasy leśnych istot. Te pozbawione rozdziału płciowego stworzenia rozmnażały się za pomocą procesu, który Vetro widział tylko raz i nigdy do końca go nie zrozumiał. Wiedział tylko, że najważniejszą rolę odgrywa w nim skupiona wola kilku członków leśnej społeczności. Kiedy obserwował z dala rytuał rozrodczy tych stworzeń, miał wrażenie, że śni. Cztery lub pięć bestii stanęło wtedy w kole na skraju polany. Ich oczy zgasły niemal zupełnie, a wtedy z nicości wykiełkowały zielone plamki oczu, błyszczące jak nocne świetliki. Po chwili nowy przedstawiciel tego dziwnego gatunku opuszczał już polanę. Vetro nie zauważył momentu, w którym się pojawił. Było tak, jakby istniał tam od zawsze.

Bestie ceniły sobie kruchą równowagę, dbając, by żadna z nich nie narodziła się zbyt potężną. Życie duchowe Istot, bardzo bogate w przejawach i formach, realizowało się na płaszczyznach dla niego nieosiągalnych i niezrozumiałych. Subtelne gry wyczulonych ponad przeciętną miarę zmysłów były dla Vetra niedostępne. Nie pojmował też, jak zorganizowana jest społeczność leśnych stworzeń. Zdawała się nie rządzić żadnymi konkretnymi prawami, a jednak każdy jej członek instynktownie niemal znał przeznaczone mu miejsce. W zamian za wiedzę, której nie posiadł wcześniej żaden inny człowiek, Vetro zrewanżował się opowieściami o kulturze i nauce ludzkości, której wycinek dobrze znał. Zaskoczyło go zainteresowanie, z jakim bestia chłonęła każde jego słowo. Kilka razy podróżnik dostrzegł więcej par zielonych ślepi, wpatrujących się w niego z czerwonego półmroku.

– Słuchają. – wyjaśniła zapytana o to Istota – Chcą wiedzieć tak jak ja.

Doszli do granicy lasu, lecz gdy Vetro zamierzał się pożegnać, spotkało go kolejne zaskoczenie.

– Idę do ludzi. – oznajmiła bestia, spoglądając spoza linii drzew w kierunku przycupniętej przy rzece faktorii.

– To niemożliwe – zaprotestował Vetro. – Zabiją cię.

Wtedy właśnie Istota wyprostowała się na pełną wysokość, a jej płonące oczy zbladły. Wklęsłe stawy jej kończyn uwypukliły się. Przy wtórze miękkiego chrzęstu, druga para górnych kończyn wciągnęła się w głąb korpusu. Gdzieś przepadły ostre szpony. Skóra zaróżowiła się i pokryła drobnymi włoskami. Kiedy twarz istoty zaczęła przybierać ludzkie rysy, Vetro pomyślał, że wariuje. Spore kły stępiły się i ściągnęły, formując kształtny zgryz. Piękne wargi osłoniły białe uzębienie. Jako ostatni wysklepił się wąski nos.

Tylko oczy pozostały ogromne, zielone, rozjarzone jak zwykle.

– Niemożliwe… – wyszeptał Vetro. Patrzył na swoje odbicie, spoglądał w płonące oczy swego doskonalszego bliźniaka.

– Jestem jak ty. – odezwała się istota. – Jestem Wetrodelf.

– Nie możesz być mną. Tylko ja mogę być sobą. – zaprotestował słabo Vetro, ale wcale nie był pewien tego, co mówi. Te kilka chwil mocno nim wstrząsnęło. Skoro ta istota może się tak zmieniać, to kiedy jest prawdziwa? Nigdy? Zawsze? Na te pytania nie znał odpowiedzi. Człowiek też się zmienia, wpadło mu do głowy, nie tak jak te istoty, ale zmienia się. I to była prawda, która poprowadziła go do refleksji, pierwszej w życiu, na temat tożsamości własnej i rodzaju ludzkiego. Człowiek, który chudnie, który ścina włosy, któremu przybywa na twarzy szram i zmarszczek nie wygląda już tak samo jak przedtem. Czy nadal pozostaje tym samym człowiekiem? Co musi się zmienić, by zmienił się człowiek? Vetro popatrzył, głęboko zadumany, w piękne oczy leśnego bytu. Tylko one nigdy nie ulegały zmianie.

– Dlaczego chcesz tam iść? – zapytał w końcu nadal pogrążony w myślach – Las jest lepszym miejscem dla ciebie.

– Jestem posłany, żeby rozmawiać z ludźmi. Ludzie są jak my. Nie chcemy, żeby niszczyli las.

– Jesteś dyplomatą. – Zrozumiał Vetro. – Posłańcem swojego narodu. Dlatego chciałeś wiedzieć wszystko o ludziach.

– Wiem wszystko o człowieku. Trzeba wiedzieć, żeby zmieniać. Wiedzieć wszystko. Wiedzieć co jest w środku i co jest w środku środka i środku środka. I wiedzieć każdą, małą rzecz, która jest w środku, środka, środka.

– Skąd wiesz to wszystko? – zapytał Vetro. – Nie jestem pierwszym człowiekiem, którego spotkałeś?

– Ty jesteś Wetrodelf. Ja też jestem Wetrodelf.

– Nie możesz być Vetro D'ellf, bo każdy ma swoje własne imię. – Fakt, że istota nie odpowiedziała na pytanie, nie umknął podróżnikowi, ale postanowił na razie pozostawić tę kwestię na uboczu. – Nadam ci imię.

– Jestem jak ty.

Vetro zamierzał wygłosić długi monolog na temat sensu nadawania imion w świecie, w którym ludzie nie odróżniają się po zapachu, ale wpadła mu do głowy lepsza myśl.

– Vetro to tylko imię. Moje nazwisko to Ellf. W pełni, bez skrótu to Vetro De Ellf, czyli Vetro z rodziny Ellf. Każdy, kto jest jak ja nazywa się Ellf. Nazywałby się, gdybym miał jakąkolwiek rodzinę, ale nie ma nikogo, kto byłby jak ja. Nikogo oprócz ciebie. Będziesz więc jedynym oprócz mnie, kto będzie nazywał się Ellf.

– Tak. – zgodził się natychmiast – Jestem Elf. Jaki jest człowiek? Muszę być jak człowiek. Nie zrozumieją nie-człowieka.

Vetro nagle dostrzegł migotliwe, zielone rozbłyski pomiędzy drzewami i zdał sobie sprawę, że nie są na skraju lasu sami. Istoty, które często obserwowały go z ukrycia, trzymały się na dystans, najwyraźniej pilnie śledząc konwersację. Zauważył kilka z nich i skonstatował, że wszystkie wyglądają bardzo ludzko. Gdyby nie świecące oczy można byłoby pomylić je w leśnym półmroku z bardzo wysokimi ludźmi. Pojął, że musi fascynować ich równie mocno, co oni jego. Vetro nie potrafił zmienić się w jedną z Istot, oni jednak nie mieli tego problemu. Prawie całkowity brak fizycznych ograniczeń umożliwiał im spojrzenie na świat z wielu różnych perspektyw. Z nieodgadnionych powodów wybrali ludzką.

– Ludzie są… – zaczął Vetro i zawahał się. W tym właśnie momencie uświadomił sobie, że od jego następnych słów może zależeć los całych ras. Czuł ogromny ciężar odpowiedzialności, strach przed podjęciem złej decyzji. "Mam nad nimi władzę", pomyślał, "ta rasa stoi u progu nowej historii. Mogę powiedzieć cokolwiek, a oni tacy właśnie będą. Bogowie! Jestem stwórcą, a oni mogą być moim największym dziełem!"

– Posłuchajcie! – powiedział głośno – Ludzie są różni, tak jak i wy. Ale wy macie być najlepszymi ludźmi. Wasz cel to mądrość, piękno i dobro. Taki jest najlepszy człowiek.

– Jak? – zapytał Elf.

– Musicie szukać sami. Mądrość to zrozumienie. Piękno to doskonałość. A dobro… Dobro to czynienie wszystkiego szczęśliwym. Rozumiecie, co to znaczy być szczęśliwym?

– Szczęście to najpiękniejsza z woni. – rzekła istota nazwana Elfem. Vetro skinął głową.

Potem odwrócili się od leśnej gęstwiny i ruszyli w kierunku faktorii. Żegnał ich migotliwy blask wielu zielonych oczu i cichy szmer życia.

*

 

– No, no. Nie sądziłem, że wrócisz. – odezwał się zarządca, patrząc na Vetra z powagą. Ich przybycie wywołało niemały zamęt, a Laurick miał niebywałą zdolność do pojawiania się natychmiast w miejscach, w których działo się coś godnego uwagi. – Kiedy wydało się, że jesteś mordercą, uciekłeś tylko przez przypadek. Teraz wróciłeś, najwyraźniej żeby dać się powiesić i jeszcze przyprowadziłeś ze sobą to coś.

– Nie jestem mordercą i nigdy nie byłem! – warknął Vetro – To twoja chora wyobraźnia! Zostawmy ten temat. Przyprowadziłem Elfa. On mówi w imieniu leśnych bestii. Przyjmij go i wysłuchaj, jak przystało na władcę.

Laurick nawet nie zerknął na stojącą obok Vetra istotę. Nie przejawiał nią żadnego zainteresowania. Wzrok wbity miał w podróżnika, brwi zmarszczone. Dłoń błądziła w pobliżu miecza, muskając raz po raz prostą głownię. Vetro zaczął podejrzewać, że popełnił poważny błąd pojawiając się w faktorii. Liczył na to, że zdrowy rozsądek zwycięży i Laurick w końcu pojmie prawdę, ale wcale się na to nie zanosiło.

– Nie jesteś, tak? – wycedził zarządca – To jak wytłumaczysz fakt, że po twojej ucieczce nie doszło już do ani jednego morderstwa?

– Niemożliwe.

– Na prawdę? Myślałem, że osiągnąłeś już szczyt bezczelności. Teraz zjawiasz się ponownie, zaprzeczasz oczywistej prawdzie i jeszcze przyprowadziłeś mi do faktorii tego potwora z lasu.

Vetro cofnął się o krok. Myśli chaotycznie krążyły mu w głowie. To, co mówił Laurick było nie do pojęcia. Czyżby kłamał? Dlaczego za wszelką cenę chciał go oskarżyć? A może ma rację? Jak mógłbym nie wiedzieć, że jestem mordercą?

W jednej chwili pojął straszną prawdę. Już wiedział, skąd Elf tak wiernie umiał skopiować człowieka. Bestia bardzo dokładnie poznała to, co człowiek ma w środku. Morderstwa ustały, gdy spotkała uciekającego podróżnika. Dopiero teraz Vetro pojął jak straszliwy popełnił błąd zjawiając się ponownie w faktorii w towarzystwie Elfa. Otworzył usta, ale już wiedział, że nie zdąży.

– Mówię za las. – Elf wystąpił o krok naprzód. – Chcę mówić do ludzi.

– Zamknij się! – wrzasnął Laurick – Nie będę dyskutował z mordercą i jego potworkiem! Brać tych dwoje i wsadzić do piwnic! Potem egzekucja! Nareszcie koniec! Będzie tu porządek! Będzie tu prawo!

Vetro nie zdążył nawet dobyć miecza. Silne ręce złapały go i unieruchomiły wykręcając mu ramię. Ktoś chwycił go za włosy i pociągnął. Kątem oka zobaczył jak płonące oczy Elfa ciemnieją. "Nie", pomyślał z przerażeniem, "jeśli to zrobisz, zginiemy tu i teraz." Nie zdążył jednak powstrzymać rozjuszonej Istoty. Zanim zdążył krzyknąć paznokcie Elfa wydłużyły się do dawnych rozmiarów, na grzbietach dłoni uwypukliły się ścięgna, pod napiętą skórę zagrały długie mięśnie. Zbrojne trzema długimi szponami ramię wystrzeliło do przodu w nieprawdopodobną prędkością. Najbliższy ze strażników padł na ziemię z rozharatanym gardłem. Krew wartkim strumieniem popłynęła spomiędzy zaciśniętych na ranie palców. Stłoczeni przy rzece ludzie podnieśli wielki wrzask.

– Nie! – wrzasnął Vetro. – Nie rób tego!

Ale było już za późno. Trzymający go strażnik zobaczył nacierającego Elfa. Pchnął Vetra na ziemię i zaatakował. Sekundę później sam spoczął na ziemi. W jego szyi widniały trzy równoległe rany kłute, zadane z ogromną precyzją i szybkością.

– Jesteś najlepszym człowiekiem. – powiedział Elf – Będę bronił to, co piękne, mądre i dobre.

– Zostaw mnie! Odejdź!

Bestia wyprostowała się. Jej gorejący wzrok był jak zwykle nieprzenikniony. Odwróciła się od Vetra, lecz nie uciekła. Strażnicy nie zawahali się już po raz drugi. Natarli na skuloną istotę całą gromadą, dzierżąc długie włócznie i przywleczone skądś rybackie sieci o małych okach. Vetro nawet nie próbował przyłączyć się do walki. Wywichnięte ramię pulsowało tępym bólem, nie pozwalając na gwałtowniejsze ruchy. Kiedy pierwsza sieć oplotła smukłe ciało Elfa, Vetro wiedział, że to już koniec. Spojrzał prosto w zielone oczy i zobaczył w nich oddanie. "Potwór", pomyślał, "Morderca, którego tropiłem. Teraz ginie w mojej obronie. Życie jest…"

Cios pozbawił go przytomności i ostatnia myśl odpłynęła w czerń.

*

 

Skrępowany sieciami Elf nie szamotał się już. Oblana oliwą i podpalona żywcem bestia w mękach zakończyła swoje długie życie. Zielone oczy zgasły już dawno. Kości rozpadły się na pył. Zwęglone resztki prawdziwego piękna przyjęła ziemia. Wiatr unosił dym daleko w stronę lasu. Smród palonego ciała opadł na pradawne knieje, zanosząc ostatnie przesłanie Elfa. Ostra woń bólu podrażniła wyczulone wypustki i nerwy milczących w bezruchu Istot. Chciwie łowiły wszystko, co przyniósł im dym znad faktorii. Potoczny obserwator powiedziałby, że są obojętne, lecz potoczny obserwator nigdy nie dowiedziałby się o jednym, szczególnym zapachu, który przenikał ich ciała i dusze.

Był to zapach gniewu.

… niszczyciele … zabili, zniszczyli!…

… powołać nowego …

Wilgotne powietrze wibrowało tłumionym przekazem. Feromonowa mgła otulała Istoty kobiercem wzburzenia.

… niech będzie potężny…

… potężny!…

… niech będzie nami wszystkimi!… … wszystkimi!…

… niech będzie lasem!…

Coraz więcej bestii zbierało się na skraju kniei. Nawet te stare, obojętne już i apatyczne odpowiedziały na pierwotny zew. Prawdziwy tłum zgromadził się u wrót bezdrzewnego świata. Jedna po drugiej, Istoty zaczęły wyć. Pierwotny, przerażający skowyt rozpoczął rytuał tak stary, jak cała leśna rasa. Połyskujące zielenią oczy poczęły przygasać, najpierw kilka, potem więcej. Każda z setek zgromadzonych tłumnie bestii przywołała skryte w duszy siły – wolę tak potężną, by mogła swobodnie kreować własną rzeczywistość. Myśli mają bowiem wielką moc, a dusze połączone wspólnym celem to nieskończona potęga.

Pośród drzew i między listowiem, ponad wodą i trawiastą równiną nowa świadomość zaczęła rodzić się z gniewu i nienawiści. Wola każdej ze skupionych istot oderwała się od własnego ciała, sięgnęła dalej i wykreowała własny kawałek duszy, dodając część siebie do materializującego się tworu. Powstał z ich myśli, stworzony jako furia lasu, mściciel i destruktor.

Ucieleśnienie dzikiej nienawiści otworzyło oczy, a były one niczym tunele prowadzące do zielonego piekła. Bestie rozpierzchły się, nie mogąc oprzeć się jego aurze. Mesjasz ruszył ku faktorii. Pachniał szaleństwem i mordem. W promieniu kilku mil zwierzęta, które poczuły tę woń rzucały się na siebie nawzajem opętane rządzą mordu. Ptaki zabijały swoje młode, a potem ginęły w paszczach rozszalałych drapieżców. Padlinożercy atakowali wszystko, co mogli dopaść, a kiedy zabrakło już celów zżerali siebie samych w bezsensownych, bezlitosnych aktach okrucieństwa.

Niszczyciel, powołany do życia w pochopnym przypływie gniewu, wkroczył pomiędzy pierwsze ludzkie sadyby, a razem z nim zawitał koszmar.

*

 

Vetro siedział zamknięty w swej celi, małym loszku urządzonym w piwnicach największej z chałup i wsłuchiwał się w dobiegające zza drzwi odgłosy rzezi. Świadomość krwawej zagłady, dziecka jego próżności, zaciążyła mu na duszy ogromnym brzemieniem. Słuchał w ciszy, a jego serce pękało.

*

 

Kiedy wydostał się z piwniczki był zagłodzony i złamany. Wszędzie wokół walały się ciała w różnym stopniu zdegenerowania. Ściany domów i piach zbryzgane były krwią. Domyślenie się, jak działa skobel zabezpieczający drzwi jego celi zabrało bestiom dużo czasu. Stał teraz przed nimi wszystkimi, wśród pobojowiska usłanego trupami. Smutny i zgorzkniały. Z początku nie pojmował co się wydarzyło wśród drewnianych, nigdy nie ukończonych chat. Potem jednak przypomniał sobie o zapachach i straszliwej wściekłości, która ogarnęła go w jego ciemnej, brudnej celi. Tłukł wtedy pięściami i kopał mocne drzwi, ale nie mógł się uwolnić. Piwnica, w której go uwięziono stała się jego wybawieniem.

– Nie możemy wrócić do lasu. – powiedziała jedna z istot. Wszystkie wyglądały bardzo podobnie. Miały piękne, ludzkie twarze o rysach do złudzenia przypominających Vetra. Patrząc na nich miał wrażenie, że spogląda w lustra odbijające tylko doskonałość. – Nie możemy żyć z tym, co powstało. Jest za bardzo silne. Nie jest najlepszym człowiekiem. Nie jest mądre. Nie jest piękne. Nie jest dobre.

– Nie dbam o to. Sami to stworzyliście. – Vetro odwrócił się.

– Znajdziemy nowy las. Teraz każdy z nas jest Elfem, każdy może być mądry, piękny i dobry.

– Był tylko jeden prawdziwy Elf. A skoro nawet on nie mógł być najlepszym człowiekiem, to nikt nigdy nie będzie najlepszym człowiekiem. Nie ma więc mądrości i piękna. I nie ma dobra.

Vetro nie został w faktorii, by poszukać ciała Rhaany, dziewczyny, którą pragnął zabrać ze sobą w dalszą podróż. Wolał piękne wspomnienie, niż widok jej okaleczonych zwłok. Zawiedziony stwórca oddalił się powoli z miejsca swojej porażki, pozostawiając za sobą śmierć i bezdomną rasę, odartą z pierwotnej niewinności. Szedł długo, bosy i zgarbiony, nie oglądając się za siebie. Z jego i tylko jego winy oszaleli mieszkańcy faktorii wyrżnęli się wzajemnie, pozostawiając mu żal i pustkę.

Po wielu godzinach powolnej marszruty dotarł na skraj małego zagajnika. Wysunął ze spodni wojskowy pas i kilkoma sprawnymi ruchami ukręcił pętlę. Usiadł pod młodym drzewem i spojrzał na pasek, nie myśląc o niczym szczególnym.

– To nie jest dobre rozwiązanie. – powiedział głos zza jego pleców. – Myślałem, że pojąłeś to, kiedy ocaliłem ci życie ostatnim razem.

– Niepotrzebnie mnie wtedy ratowałeś. – Vetro nawet się nie zdziwił. Apatia tłumiła jego myśli. – Byłoby dla świata lepiej, gdybym zginął i spłonął.

Wysoki mężczyzna w sile wieku obszedł go wolno dookoła. Na ramieniu dzierżył długi miecz, którego klinga pokryta była misternymi runami.

– Jestem tak bardzo niczym. – wyszeptał Vetro – Dlaczego nie dajesz mi przestać istnieć?

– W istocie. – Pokiwał głową mężczyzna – Jesteś niczym, ale teraz powstaniesz od nowa. Każdy z nas musiał wyruszyć w swoją podróż, by choć raz stać się niczym. Dopiero wtedy przychodzi nowe życie i prawdziwe jego zrozumienie.

– Czego ode mnie chcesz?

– Bądź moim Uczniem.

Vetro spojrzał zdziwiony. Pełen godności sposób, w jaki mężczyzna wypowiedział to słowo nie był mu obcy. Kojarzyło mu się z legendą, w którą niegdyś głęboko wierzył.

– Cesarstwo spłonęło. Ja jestem taki nic nie znaczący. Przydam ci się? – Poczekał chwilę, ale nie otrzymał odpowiedzi. – Dobrze. – westchnął – Jak mam ciebie zwać?

– Mów do mnie: Mistrzu.

Koniec

Komentarze

Witajcie!

Ten tekst stanowi część serii, którą zapoczątkowałem tu opowiadaniem "Cesarskie Ogrody" i kontynuowałem poprzez "Czarną krew". Zapoznanie się z wcześniejszymi częściami (szczególnie z "Ogrodami") nie jest konieczne, ale bardzo pomaga dla zrozumienia jednego z fabularnych wątków.

Smacznego
Naviedzony

Nie mogłeś tego dać w dwóch częściach? Nie zdołam --- czas --- łyknąć dzisiaj całości. Musi poczekać...

Z trudem zmilczał kąśliwą uwagę...
To jest tak, jakby ktoś ją wypowiedział, a Vetro powstrzymał się od riposty. Tobie chodziło raczej o to, że zachował tę kąśliwą uwagę dla siebie. 

Ściany z nieudolnie uszczelnionych belek ...
Od kiedy to belki się uczszczelnia? :p

- Myślisz, że taki jesteś sprytny?
- Tak.
Uwielbiam tego gościa! :D

Te Twoje księżyce mają niesamowicie krótkie cykle, zauważyłeś? :p

Tyle wychwyciłem do połowy. Resztę doczytam nieco później. Wtedy też pokuszę się o ocenę. Na razie zapowiada się bardzo ciekawie. Dziwi mnie tylko, żeś nie skierował tego tekstu na Sherlockistę. Nadawałby się, przynajmniej jak dotąd.


Nie znam się na księżycach i ich cyklach, ale tak czy siak zbrodnie nie były dokonywane podczas całego trwania jednego cyklu, a zaledwie podczas jego wycinku. Zaraz jednak przyjdzie mkmorgoth i okaże się, że jest też astronomem, po czym opieprzy mnie za nierealistycznie krókie cykle księżyca. ;)

Nie miał jednak, by czasu skupiać się... - coś nie tak.

Więcej usterek się nie dopatrzyłem. Klimat kryminalny, obecny z początku, później rzeczywiście zanika, więc to jednak nie na konkurs. Ale i tak jest świetny. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najlepsze opowiadanie, jakie dotąd przeczytałem na tym portalu (a jestem tu gdzieś od połowy grudnia, więc jeszcze nie tak znowu długo). Ale zdecydowanie wróżę srebrne pióro, bo widziałem już słabsze teksty, które je otrzymały.

Jest niezwykle oryginalne, pomysłowe. Sprawnie napisane i z przesłaniem. Czegóż chcieć więcej? Nie wciąga tak, jak to niektóre teksty potrafią, czyta się raczej spokojnie, ale dobrze, bez zgrzytów. Mimo wszystko, ciekawi, co będzie dalej. Tylko zakończenie mogłoby być mocniejsze, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. I tak jest niezłe, ale ja bym jakoś podkręcił ostatni dialog, żeby bardziej dawał czytelnikowi po głowie. Myśl przewodnia jest tego warta.

Aha, jeśli kwestia dialogowa kończy się kropką, to nowe zdanie po myślniku zaczynamy wielką literą. Inaczej niż w przypadku wykrzyknika i pytajnika.

Odniosłem, że podwójny nów zdarzył się co najmniej kilka razy w ciągu tych 14 dni, ale chyba było ono błędne. Wybacz. ;P

Szczerze dziękuję za bardzo, bardzo miłe i pochlebne słowa! =) Nie wróżę sobie aż takiego sukcesu, ale byłoby oczywiście strasznie miło! Ja tu jestem od trochę dłuższego czasu i czytałem kilka na prawdę bardzo dobrych tekstów. Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę do nich zbliżyć. =)

Uwagi oczywiście zupełnie słuszne. Nie da się wszystkiego wychwycić, szczególnie jeśli poprawia się tekst kilka razy, ale i tak zawsze staram się zobaczyć wszystkie niedoróbki. Nigdy nie wychodzi, ale nie można ustawać w wysiłkach.

Nie, nie! Podwójny nów zdarzył się wtedy tylko raz, ale chyba nie jest to dostatecznie jasne. Czasem autor wie, co ma na myśli, ale nie dostatecznie uda mu się to przekazać. Zapamiętam! :)

Jeszcze raz dziękuję za miłe słowo i pozdrawiam!
Naviedzony

Tak sobie jeszcze pomyślałem, jak nawiedzonym trzeba być, żeby wpaść na taką koncepcję pochodzenia rasy... Naprawdę chapeaux bas przed tym pomysłem. ;)

AdamKB: Nie ma sprawy. Zawsze poczekam. ;)
Świętomir: Rozpieszczasz mnie. =) Następne opowiadanie się powoli pisze. Ponieważ z założenia będzie to horror, dam Ci jeszcze szansę, żeby przyjrzeć się głębi mojego nawiedzenia.

Pozdrawiam Was
Naviedzony

Naviedzony napisał:
Zaraz jednak przyjdzie mkmorgoth i okaże się, że jest też astronomem, po czym opieprzy mnie za nierealistycznie krókie cykle księżyca. ;)

No i wywołałeś wilka z lasu. Przyjrzałem się szczegółowo tym księżycowym cyklom. No więc tak, to że są one tutaj wyjątkowo krótkie i wyjątkowo dziwne - 14 nocy, czyli 15 dni (w porównaniu z naszym, którego pełny cykl trwa około 29,5 dnia). No i nasz wchodzi w fazę nowiu tylko jeden raz, za to w opowiadaniu mamy fikcyjną planetę z dwoma księżycami (nie jest to dziwne, bo Mars też ma 2 księżyce). Do czego zmierzam. Uważny czytelnik, taki np. mkmorgoth, pomyśli sobie co to za planeta, 14 nocy, dwa księżyce, dwa razy wchodzą w fazę nowiu? Czy to możliwe? Jeśli planeta jest małych rozmiarów, to jej prędkość wokół własnej osi jest z reguły mniejsza, od prędkości kątowej, jaką poruszają się obiekty (księżyce, satelity) wokół planety. Tylko takie moony, żeby tak szybko wejść w fazę nowiu musiałyby nieźle zapierniczać po swoich orbitach. Ale powiem tak, na obronę tego opowiadania. To fikcyjny świat. Fikcyjna planeta i fikcyjne księżyce, więc Autor miał prawo tak napisać. Bo to nie jest nasza planeta i nasz znajomy księżyc, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Wszystko w tekśćie jest ładnie i porządnie wyjaśnione i napisane.

Ogólnie - bardzo dobry tekst. Dobrze mi się czytało. Tylko do jednego mogę się przyczepić - trochę te wielokropki utrudniały mi czytanie. Podobało mi się i wciągnęło mnie do Twojego świata, pomimo ogromnej długości tekstu. To jeden z najlepszych i najciekawszych tekstów w tym miesiącu.

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Kurcze, w moim komentarzu jest błąd:
Jeśli planeta jest małych rozmiarów, to jej prędkość wokół własnej osi jest z reguły mniejsza, od prędkości kątowej, jaką poruszają się obiekty (księżyce, satelity) wokół planety.

Chodzi o rozmiar planety - ale już nie chę tutaj offtopować, by to sprostować. Jest błąd i tyle, do którego się przyznaję, przez pośpiech. P:

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

O, witaj!

Cieszę się, że przyszedłeś i nadal Ci się podoba to, co piszę. :)

Właśnie doszedłem do tego, gdzie popełniłem błąd, który sugeruje, że podwójny nów zdarzył się trzy razy w ciągu 14 dni! To zdanie:
Były dwie noce, podczas, których nie zginął nikt, mimo że pasowały do wzorca.
Nie chodziło w nim o to, że były jeszcze dwie noce, podczas których przydarzył się podwójny nów, tylko że były jeszcze dwie tak ciemne noce jak podczas podwójnego nowiu (zachmurzenie itd.). Nieprecyzyjny jestem i mnie pokarało. ;)

Ale wykład na temat księżyców przydatny i tak. Zawsze coś tam rozjaśnia i w sumie ważne jest zachowanie realizmu świata przedstawionego, więc jak najbardziej zgadzam się z opiniami, że nieco sprostowania by się przydało.

Niedługo będziesz miał okazję, by się znowu nade mną trochę geologicznie popastwić, więc zbieraj siły. ;)

Pozdrawiam
Naviedzony

Zatem czekam na kolejny Twój tekst :) Niebawem też coś wstawię tutaj, ale jeszcze dojrzewa sobie w szufladzie.
Aha - ode mnie 5! Zasłużyłeś.
Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Istotnie, piątka zasłużona. Drobne potknięcia do poprawek, ale to się każdemu zdarza.
Nie byłbym ani trochę zdziwiony kontynuacjami. Oby tylko nie poszły glęboką koleiną oklepanego schematu. To znaczy schemat może się powtórzyć, bo trudno o stuprocentową oryginalność --- chodzi mi o sposób przedstawienia świata i postaci, o możliwie pełne wymanewrowanie sztampy.

Właśnie. Ja też żem zapomniał o ocenie. Masz, zasłużyłeś. :)

Dziękuję! Miło, że znaleźliście dla mnie czas i cieszę się z wysokich ocen! Kontynuacje będą, ale na razie muszę trochę odpocząć od tego świata, dlatego następny tekst będzie poświęcony zupełnie innej tematyce...

AdamKB - brama do oryginalności jest zawsze otwarta. Wierzę, że każdy może wymyśleć coś nowego, na co jeszcze nikt nigdy wcześniej nie wpadł. To niebywale trudne, bo inspiracje otaczają nas ze wszystkich stron, ale... nie jest to niemożliwe!

Dziękuję raz jeszcze i pozdrawiam!
Naviedzony

Obydwaj byli wysocy i brodaci, o bujnych ciemnych grzywach. Każdy trzymał w ręku miecz, dokładnie taki sam, jak ten, który chybotał się u Vetrowego pasa - zbóje identyczni, noże takie same. W scenach warto mz podać drobne szczegóły, tak by każdy bohater miał coś co go wyróżnia, jakiś szczegół, który go określa. Do tego cała ta historia, kiedy spotkał zbójów i poszedł z nimi nic nie wnosi do fabuły, czyli jest zbędna.

 

- To jest miecz armii cesarskiej. - powiedział powoli Vetro, obracając rękojeść w palcach. - Wy nosicie identyczne. Chcę wiedzieć skąd macie swoją broń. Zabraliście trupom, czy kupiliście? A może zdobyliście w bitwie z oddziałami Cesarza?

Wcześniej o tym myślał, niepotrzebnie się powtarza, takie powtórzenia czytelnika nużą, pomijając fakt, ze ważniejsze rzeczy mogłyby go pierwej zająć.

To kłamstwo, zarządco. - zaczął – Twój główny bohater lubi obrażać ludzi, w tej powojennej sytuacji, przy tych dwóch drabach, aż dziw, że mu kto w mordę nie dał. Zarządca to najsłabiej napisana postać w twoim opo. Raz zarządca w imię dowodów dopuszcza zamieszek. Innym razem dopuszcza porywczością do zniszczenia miasta. Kiedy indziej pozwala się publicznie znieważać.

Z pozoru delikatna i wrażliwa skóra okrywała wzorzystym deseniem smukłe mięśnie jeśli z pozoru, to dobrze by było napisać dlaczego tak.

Usiadł gwałtownie, nawet nie próbując tłumić ogromnych emocji, Nie piszesz jakie to emocje szarpia bohaterem, więc nie wiadomo czego nie tłumił.

ciała w różnym stopniu zdegenerowania- zdegenerowane ciała, to nie brzmi najlepiej, może w różnym stopniu rozkładu.

Generalnie opo jest dobre. Język poprawny, świat ciekawy i gorzkie przesłanie tej baśni, że dobrem można zło uczynić, to są zalety. Najgorzej jest z bohaterami, mało przekonywujący są szczególnie ludzie. Zawsze dobry Vetro, który nie wiedzieć po co jest kartografem, który nie ma doświadczenia, ale przeżył wojnę. Jego dziewczyna, która poszła od razu z nim do łóżka, bo ładnie grał, no i przede wszystkim zarządca. On powinien być przeciwwagą dla Vetra, jego głównym opozycjonistą, człowiekiem, którego każdy czytelnik będzie nienawidził.

O, dzięki za ładne wypunktowanie, zwrócę na to uwagę. Cieszę, że mimo wszystko podobało Ci się. :)

Po namyśle, chciałbym się jeszcze odnieść do paru spraw:

Co to znaczy: zawsze dobry? Czyli jednowymiarowy i płaski mentalnie? Możliwe, że tak, ale czy każdy musi być trochę fajny, a trochę sukinsyński? Ja uważam, że nie. Nie ma jednak ludzi bez wad, a główną wadą mojego bohatera miała być pycha i nadmierna pewność siebie, połączona z pewnym szczególnym rodzajem braku wyobraźni, któy charakteryzuje ludzi zadufanych w sobie. Kartografia? Dlaczego nie? Ten bohater z założenia wybrał dla siebie rolę odkrywcy. Wszyscy odkrywcy byli po trochu biologami, po trochu kartografami itd.

przede wszystkim zarządca. On powinien być przeciwwagą dla Vetra, jego głównym opozycjonistą, człowiekiem, którego każdy czytelnik będzie nienawidził.
Czyli postacią jednoznacznie negatywną? Przed chwilą stwierdziłeś, że przeszkadza Ci jednowymiarowość głównej postaci pozytywnej, dlaczego wymagasz tego od innej? Poza tym nie chciałem tworzyć jednoznacznego antagonisty dla głównego bohatera. Z początku wydaje się nim być morderca, potem właśnie zarządca, a na końcu obydwie te postaci rozmijają się z rolą czarnego charakteru.

Jego dziewczyna, która poszła od razu z nim do łóżka, bo ładnie grał
Znam taką jedną dziewczynę. Nic w tym nie ma przesadzonego. ;)

Masz rację, główny bohater ma trochę wad, moze trzeba by je bardziej uwypuklic, ale nie upieram się. Jeśli chodzi o kartografię, to fajnie to wyjaśniłeś, ale to powinno być w tekście, np dialog z jego lubą, kiedy ją podrywał ( a nie jak pierwszą lepszą dziwkę od razu do łóżka wpakował) by mógł wyjaśnic jego motywację. Potem, kiedy juz ją przeleciał, moze jeszcze gadać o jeźdźcu i takich tam. Podobał mi sie zresztą ten dialog. No i zarządca, on sie miota, sam nie wie czy ma być groźny, czy delikatny - jak taki niezdecydowany zarządca utrzymał sie u władzy? Nie musi być tylko zły, ale dobrze by była jakaś główna jego cecha, która wywołuje konflikt.  Jeśli zaś chodzi o opozycję, to po prostu dobrze wygląda jak miedzy główny bohater z kimś musi walczyć, z kimś godnym siebie. Fajny miałeś pomysł z kilkoma wrogami, ale przez ten zabieg troche sie ta walka Vetra rozmywa. Co ciekawe Istota wyszła ci super, zabija, potrafi być groźna, ale potrafi też szukać zrozumienia i pokoju, jest delikatna, ale  też potrafi stać sie potworem. A przecież to rasa obca, teoretycznie trudniej nadać kształty komuś nie znanemu.

A! I jeszcze jedno. Ja sie po prostu czepiam. To jest dobre opo. Tylko chcę nastepnym razem przeczytać jeszcze lepsze.

Hej, ja się nie wkurzam ani nic. Z reguły nie bronię swoich tekstów, bo uważam, że jeśli tekst sam się nie broni, to musi z nim być coś nie w porządku. Twoje uwagi brzmią całkiem słusznie. Jak rzecze wykładowca mojej kobiety: "Nosi to pozory sensu." W przytłaczającej większości zgadzam się zresztą z nimi, no i powtarzam: dzięki, że długość Cię nie odstraszyła i postanowiłeś też poświęcić te kilka chwil nad udzieleniem mi (dobrych zresztą) wskazówek. =)

Pozdrawiam
Naviedzony

dla mnie tekst jest świetny, tu się zgodzę z niektórymi przedpiszcami.
urzekła mnie wizja obcego, spójny obraz tego gatunku, oderwany od naszej Kultury, oryginalny.
pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka