
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Obudziło mnie słońce. Kiedy otworzyłem oczy, jego czerwona, okrągła gęba zdążyła się już usadowić się na dachach dzielnicy portowej i z infantylną ciekawością zaglądała do wnętrza naszego mieszkanka. Co zobaczyła? Ano mnie, leżącego pod hałdą pledów, potem stół bez jednej nogi, kilka butelek, czyjąś spódnicę i krzesła zrzucone na kupę w kącie pomieszczenia. Oj, wczoraj musiało być tu wesoło.
Zakryłem oczy poduszką. Świt nigdy nie wyglądał zachęcająco, gdy patrzyło się na niego przez potłuczone i sklejone żywicą okna. Ten dzisiejszy był jednak wyjątkowo paskudny – rozchichotane słoneczko bodło mnie swym blaskiem i szeptało do ucha cienkim głosikiem: „Wstawaj Dail, ty głupku, ciaptaku, ciamajdo: wczoraj wieczór skończyły się pieniądze, pamiętasz? Czeka cię wspaniały dzień, dzień bez pieniędzy! A potem jeszcze kolejny, i cały tydzień! Miesiąc! Rok!"
Wraz z moim bratem mieszkaliśmy na poddaszu portowej tawerny w imperialnej stolicy. Jak się tam znaleźliśmy? Ano, uciułaliśmy sobie parę groszy (no dobrze, tak konkretnie to pięćdziesiąt tysięcy harajirskich talarów, które przywiozłem z wyprawy na północ) i postanowiliśmy założyć spółkę handlującą drewnem.
Statek z xolotetlańskim mahoniem zatonął przy pierwszym lepszym sztormie, a cała partia ładunku pływała sobie przez jakiś czas po powierzchni Morza Burz. PIERWSZA partia ładunku. Odszkodowanie poszło na spłatę zaciągniętych wcześniej długów, ale ponieważ nie spłaciliśmy nim wszystkich kredytów, bankierzy postanowili dla pewności pozajmować nasze domy. Została nam tawerna w porcie, ale za nią również trzeba było płacić.
Potrząsnąłem po omacku butelką obok barłogu. Cholera, pomyślałem, też pusta.
Czemu zawsze, gdy kończą się pieniądze, kończy się też spirytus? Dlaczego nigdy nie ma żadnych zapasów? Tak samo jest z żarciem. I z papierzyskami do podcierania się.
***
Jak się jednak okazało, z tymi ostatnimi nie miałem problemu. Na czymś, co kiedyś było dumnym stołem w stylu wczesnej VIII dynastii leżał stos papierzysk, pomiętych, pogniecionych – ot, w sam raz do czynności, jaką chciałem wykonać.
Wziąłem do ręki jedną kartkę. Jakiś obrazek, drobne pismo… po wczorajszej hulance za ostatnie grosze wyciągnięte dosłownie z rynsztoka literki nadal skakały mi przed oczami. Cóż, nawet gdyby był to edykt królewski, albo akt wypowiedzenia nam wojny przez Cesarstwo Linastirskie, nie okazałbym mu żadnego szacunku. Ciśnie, to ciśnie.
Ledwo jednak zacząłem się przymierzać do spoczęcia na drewnianym tronie, zza drzwi dobiegł mnie głos mojego brata.
– Gdzie masz te ogłoszenia, co to je zostawiłem na stole wczoraj?
„Te takie pomięte, gęsto zapisane, z obrazkiem jakiejś pindy?"
– Głuchy jesteś? Czytasz je tam teraz?
– Tak… jakby nie.
Cisza.
– Oddawaj je natychmiast! Nie waż się ich tknąć!
Wspomnienia wracały. Rzeczywiście, coś tam było z ogłoszeniami, które rajcy wczoraj wywiesili przed swoim pałacem. Failinir z ledwością przebił się przez tłum (bo estareliańczycy to naród z natury głupi i bardzo ciekawski) i nie wiem, jakim cudem, ale zerwał kilka kartek ze słupa. Do tego udało mu się przynieść je aż tutaj nie tracąc w ciżbie ani jednego zęba.
– Przypomnisz mi coś? Czemu są takie ważne?
– Przeczytaj je.
Minęła dłuższa chwila.
– Już – odparłem.
Miałem jednak nieodparte wrażenie, że jestem tak mądry, jak przed chwilą.
– Ze zrozumieniem. Na głos.
"Po przybyciu do Estarel merisańska piękność, szlachetnie urodzona panna Tarien Ylait postanowiła wybrać sobie kandydata na męża spośród rzeszy pięknych i utalentowanych młodzieńców stolicy. Uprzejmie prosi się wszystkich panów, którzy spełniają powyższe kryteria, o stawienie się w gospodzie Srebrna Żaba, dnia dwudziestego siódmego bieżącego miesiąca, o godzinie szóstej wieczorem."
– Dobrze, ale nie wiem, czy jesteś utalentowany… a już na pewno nie przystojny.
– Nic nie rozumiesz! Skończ, co masz skończyć, a ja wtedy powiem, co trzeba zrobić.
Siedziałem pokornie i czekałem, aż mój organizm da mi wolną rękę (a właściwie to co innego). Kiedy zacząłem zbierać się do wyjścia, mój brat zaczął znowu mówić:
– Tarien to zepsuta, merisańska zdzira, która szasta złotem na prawo i lewo. Puszcza się z każdym bogaczem, toteż ma mnóstwo pieniędzy i… znajomości. Możesz nakraść ile tylko zdołasz unieść, albo, gdy już będziesz z nią na „ty" , przekonać ją do uzdrowienia naszych finansów. To szansa jakich mało! Musisz tylko pokonać konkurentów.
Zamknąłem za sobą drzwi i poprawiłem pasek.
– Rozwiesili to wczoraj – powiedziałem. – Wiesz, że cała portowa dzielnica myśli o tym samym, co ty? Poza tym, o tej zeżartej francą małpie słyszałem tyle, że lepiej nie gadać. Bogata jest, to prawda, ale…
Wziął ze stołu inną kartkę i podał mi ją.
– Przeczytaj.
Był to urywek jakiejś gazetki.
"Muszę przyznać, że bardzo lubię sery. Kiedy byłam mała, często ćwiczyłam się w serowarstwie. Gdybym robiła to do dziś, byłabym mistrzynią. Niestety, życie postawiło przede mną inne wyzwania, które całkiem przesłoniły moje niegdysiejsze cele. Teraz, gdy odziedzyczyłam po wuju firmę serowarską, mam nadzieję wrócić do swoich zamiłowań."
– Największe kurwiszcze całego zachodniego wybrzeża podnieca się serem? Że lubi ubijać śmietanę, to bym jeszcze uwierzył.
Zacząłem chichotać – ale zamarłem po kilku sekundach widząc kamienną twarz Failnira.
Ten idiotyczny pomysł naprawdę mu zaskoczył.
***
– Ale ja nawet nie wiem, jak robić ser! – broniłem się.
– Nie musisz – rzekł z lekka tylko podchmielony alchemik, z dziwnymi goglami na czole. – Pozwolicie, że przedstawię wam moją siostrę… Meili, oto jest mój serdeczny przyjaciel, Failinir, a to jego brat… wybacz, zapomniałem imienia.
– Dail – ucałowałem kobietę w rękę, ona zaś lekko dygnęła i uśmiechnęła krzywo.
– Gdzie jest maszyna? – Failinir był nieco zniecierpliwony. – Wiesz, czas to pieniądz, a brakuje nam i jednego i drugiego. Dail musi się jeszcze nauczyć to obsługiwać – dodał, gdy alchemik wyciągnął z kąta dziwną skrzynkę.
Po jej otwarciu oczom naszym okazało się blaszane pudło, otoczone wężowiskiem kościanych rurek. Zauważyłem jeden otwór i jeden lejek. Całość nie była wyższa od dużego psa.
– O, przecież z tym nie ma żadnego problemu, to o wiele prostsze niż obsługiwać cep.
– Przyznam, że maszyna wygląda hm… imponująco – powiedziałem. – Jak to działa?
Alchemik podrapał się w głowę. Nie zdał sobie sprawy, że zahaczył dłonią o siwe frędzle pajęczyn, zwieszające sie z sufitu.
Jego ciemna nora była jeszcze gorsza od naszego mieszkanka: nasz pokój znajdował się na poddaszu, wysoko, ponad kołdrą rybiego smrodu. Tutaj, oprócz „zapachu morza" czuć było jeszcze wilgoć.
– Zasada działania jest dość skomplikowana… Surowiec na ser wrzuca się do kasetki. Maszyna używa odpowiednich kwasów, które przekształcają dany przedmiot w ciecz. Płyn jest kierowany do bębna, w którym odfiltrowuje się kwas, a resztę poddaje procesom takim samym, jak w przypadku robienia zwykłego sera – wskazywał palcem kolejne elementy maszyny. – Oczywiście, w bardzo szybkim tempie. Dzięki temu w kilka chwil można zrobić ser dosłownie ze wszystkiego.
– Czym to się napędza?
Staruch wyszczerzył zęby.
– Meili, zademonstruj.
Kobieta kucnęła przy maszynie i zaczęła kręcić szybko korbą na lewym boku urządzenia.
„Trrrrrrrrr".
– No, tutaj jest tylko szczypta magii, proszę mi wierzyć – mrugnął do mnie szelmowsko. – Dziewięćdziesiąt procent całości to czysta alchemia i mechanika. A teraz patrzcie! Zrobimy ser z… z… – rozejrzał się, ale brakowało mu odpowiedniego przedmiotu.
Nagle położył ręce na głowie. Zdjął gogle i wrzucił je do kasetki maszyny.
– I tak ich nie używam – skwitował to krótko.
Maszyna zaczęła buczeć, skrzeczeć i trząść się – tak, jakby miała się za chwilę rozlecieć; niemniej po niedługiej chwili z rurki zakończonej lejkiem zaczęła wypływać zbrylona masa o trudnym do określenia kolorze.
– Ha! Ser z gogli! – alchemik przyklasknął sam sobie. – Widzieliście kiedyś coś podobnego? Tworzę coś, z dosłownie niczego! Czuję się jak Stwórca.
– Czy to jest jadalne? – zapytałem.
Byłem jednocześnie zdziwiony, zszokowany i rozbawiony. Musiałem wyglądać jak idiota.
– Oczywiście! Poza tym, pachnie jak ser, chociaż istotnie, nabiału w tym mało. Zaręczam jednak, że można tym zaspokoić każde podniebienie; smak to tylko kwestia doboru składników.
Podczas gdy ja zachwycałem się serem z gogli, Failinir zapytał wprost:
– Ile za to chcesz?
– To nie jest na sprzedaż – wyszczerzył zęby alchemik. – Możecie sobie robić swój własny ser tutaj – przynoście składniki i hajda, ale nie oddam wam tego urządzenia za żadną cenę.
– A wypożyczyć?
Widać, że alchemik liczył na odpowiedź „każda rzecz ma swoją cenę" i dźwięk wypchanej złotem sakiewki, niemniej nie płakał, gdy ustaliliśmy, że wypożyczenie tego cuda będzie się równało dziesięciu denarom.
***
Kandydatów był pięćdziesięciu.
– Czy to nie za mało? – szepnąłem do brata, który poprawiał mi żabot pod szyją. – To jest bardzo dziwne, że tylko tyle postanowiło przelecieć Tarien.
– Nie czytali ogłoszeń, w końcu wywiesili tylko jedną ich porcję. Poza tym, połowa z tych głupców i tak odpadnie, bo nie wiedzą, jak trafić do jej ser-ca. – strzepnął kurz z mojego ramienia.
Naprawdę nie wiem, skąd on wziął te cudaczne łachy. Wyglądałem jak pajac.
Drzwi do głównej izby Srebrnej Żaby otwarły się oczywiście w najmniej sprzyjającej chwili, czyli wtedy, gdy wszystkim stłoczonym w sieni zalotnikom zaczynało się robić gorąco, a niektórzy nawet odchodzili do domów.
W otwartych, dwuskrzydłowych wierzejach stał karczmarz. W głębi pomieszczenia widać było stół, przy którym siedziała główna zainteresowana i dwóch sędziów.
Karczmarz spojrzał na zgraję absztyfikantów dziwnym, nic nie mówiącym wzrokiem i wyjął zza pazuchy kartkę z nazwiskami.
– Pan Jakiś-tam-jakiś, zapraszam.
Dziwny jegomość wyłonił się z tłumu i wszedł dziarsko do Sali.
– Popatrz – szepnął mi na ucho Failinir – on nic nie wie o tym jej całym serowym interesie. Będziesz mi jeszcze dziękować… ale to dopiero, jak będziesz bogaty.
Tymczasem młodzik ukłonił się przed jejmością, i zaczął deklamować:
– Serowarstwo jest w Merisanie jedną z najgłówniejszych gałęzi mleczarstwa, utrzymującej przy życiu jedną trzecią populacji tejże prowincji…
I w powietrze poleciała rapsodia procentów, statystyk i obliczeń pod kreską. Zretoryzowana proza była ramą dla obrazu Merisanu jako serowej przystani cywilizowanego świata.
Zbladłem. Spojrzałem na resztę zgromadzoną za mną: wszyscy powyciągali jakieś dziwne rzeczy zza pazuchy.
– Oni wiedzą! – syknąłem do brata. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię. – Oni wszyscy wiedzą!
Gdy młodzik skończył śpiewny wykład o serowarstwie na zachodnich wybrzeżach Amazir, karczmarz odesłał go i wyczytał moje imię.
– No wchodź! Nie bój się! – powiedziała ciepłym głosem-głosikiem Tarien. Bardziej jednak niż ten dźwięk pomogły mi w wejściu ręce mojego brata.
Wszedłem do głównej izby, ciągnąc za sobą machinę przykrytą pasiatym kocem.
Będzie mylić się ten, kto uzna, że w tym miejscu nastąpi opis cudownej urody kobiety. Merisanki zazwyczaj o wiele trudniej poddawały się francy, jednak Tarien była chyba przypadkiem beznadziejnym: miała na głowie kapelusz z woalką tak gęstą i ciemną jak chorągwie pogrzebowe, a i tak było widać, że na czole ma wielki, naprawdę wielki wrzód. Kawałek innego wyzierał jej zza przykrótkiego mankietu bluzki. Ile razy leczyła się na francę, tego nie wiadomo; chodziły plotki, że za którymś podejściem kapłani w Namarenie nie wpuścili jej do świątyni, bo podczas swojej ostatniej kuracji zaraziła połowę duchownych.
– Chciałbym ci, o najbog… o najpiękniejsza, najmędrsza złożyć na twoje ręce podarek niezwykłej wartości.
– Chętnie przyjmę wszystko od takiego urodziwego młodzieńca.
„Ja tam tylko chętnie bym przyjął twoje pieniądze", pomyślałem, ale połusznie odwinąłem koc i oczom wszystkich ukazała się niezwykła machina na kółeczkach.
– Pokażę ci. pani, cudowną machinę… mojego… pomysłu, która uczyni twoje życie szczęśliwszym i bardziej dostatnim. Żałujesz, pani, że nie doszłaś mistrzostwa w serowarstwie, a ja pokażę, żeś nie zmarnowała czasu: nadchodzą nowe czasy, w których ser będzie mógł robić każdy.
Rozejrzałem się. Nie było wokół mnie nic, co zmieściłoby się w kasetce maszyny. Zdjąłem więc but (cóż za improwizacja) i wsadziłem go w rzeczone miejsce. Po kilku ruchach korbą z rurek maszyny wyleciał beżowy ser.
Podałem go jej na talerzyku. Sędziom mało oczy nie wyszły z orbit, a ona sama zaczęła podskakiwać na krześle.
– Ojej! Czy to prawdziwy ser?
– Prawdziwy!
– Taki, jak robił mój wujek?
„Kobieto, weź to, zeżryj nawet z talerzem, i powiedz, że mnie wybierasz – a zrobię ci ser nie tylko taki jak ten wujka, ale w ogóle z wujka".
Sędziowie naradzali się chwilę i kazali mi przyjść jutro.
Mój brat promieniał.
– Czy to nie trochę dziwne, że tylko piętnaście osób przeszło do kolejnego etapu?
– Po prostu wybrała tych, którzy najwięcej paplali o serach – odparł Failinir, próbując wnieść naszą maszynkę po schodach, do naszego poddasza. – Masz mariaż w kieszeni! Uff… Ty zrobisz jej ser z czegokolwiek; oni mają tylko statystyki o spożyciu nabiału w Merisanie, albo inwokacje do serowych muz. Uwaga, stopień!… Będzie mogła do końca życia wpieprzać ser: odda ci za to wszystko. Oona tego potrzebuje do rozkręcenia interesu z tą spółką serowarską. Dla pieniędzy zrobi wszystko.
– Ale my ją przejrzeliśmy!
– Dokładnie. Otwórz drzwi… dobra, a teraz przez próg, hyyyp!
Maszyna stanęła pośrodku naszej kuchnio-jadalnio-sypialni. Miejsca było tak mało, że trzeba było odsunąć stół.
– A teraz rób ser! – Failnir wyjął jedną nogę z rozchwierutanego krzesła. – Trzeba próbować, jakie składniki dadzą najlepszy smak.
Wsadziłem kawałek drewna do kasetki. Maszyna, jak zawsze, podskoczyła, zawarczała – i nic. Z rurek pociekło powietrze.
Obstukaliśmy ją wkoło, Failnir nawet odbił jedną blachę i zajrzał w trybiki.
I n i c .
– Pokręć trochę korbką… tutaj chyba coś utknęło, ale nie jestem pewien – powiedział.
– Lepiej bądź.
– Kręć, nie gadaj! – i wsadził nóż między trybiki.
***
Trudno jest po ciemku kierować ciężkimi, pożyczonymi taczkami. Ponieważ kocie łby estareliańskich ulic były po prostu bezlistosne dla wszelakich pojazdów (miało to ponoć odstraszać ruch kołowy w ciasnej stolicy), postanowiliśmy pchać taczki w płaskim rynsztoku. I pewnie byłoby to idealne rozwiązanie gdyby nie fakt, że od godziny padał drobny deszczyk.
Byliśmy jeszcze daleko od ciemnego zaułku naszego znajomego, gdy drzwi jego mieszkania otwarły się od środka. Ktoś przestąpił próg – ale nie był to Kilir ani jego szajbnięta siostra. Na tle żółtej poświaty zarysowała się ciemna, wysoka sylwetka.
„Co,u licha…"
Elf zamknął drzwi i ruszył przed siebie, obrzuciwszy nas dziwnym spojrzeniem. Ciągnął za sobą jakiś przyrząd na kółkach, przykryty kocykiem.
Failnir popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach.
Ostatnie kilkadziesiąt metrów dzielących nas od mieszkania Kilira pokonaliśmy pędem.
– Do północy masz mi to naprawić! – rozdarł się mój brat już od progu. – Bubel nam wcisnąłeś! A kto to w ogóle był, ten cymbał, co to przed chwilą stąd wylazł?
– Ja, bubel? – Kilir czekał na nas, to było pewne, i sprawiał wrażenie, jak gdyby to on sam oczekiwał wyjaśnień. – Do cholery jasnej, a kto to chce zarobić na moich wynalazkach? I to nic mi nie mówiąc?
– Ja pożyczam i płacę, a ciebie to nic…!
– O, chciałbyś, żeby ciebie to nic! Do sądu cię podam, a jak ci się Rada dobierze do skóry, to z ciebie ani kosteczka nie zostanie.
Failnir aż się zagotował i stanął w miejscu.
– A tylko spróbuj!
– A co mi zrobisz?
– Z ciebie zrobi – warknąłem. – ser.
Sytuacja nie miała innego wyjścia, jak po prostu obiecać staremu, że oddamy mu część zysków i prawo na wyłączność do wynalazku – ale to dopiero tydzień po wygranej. Oddał nam inną maszynę (zarzekał się, że zauważył usterkę starej dopiero po naszym wyjściu i że chciał ją wymienić od zaraz, lecz nie mógł nas znaleźć), a my odeszliśmy do naszego mieszkania.
Nie odzywaliśmy się do siebie – ale i tak było wiadomo, o czym każdy z nas myśli.
Nagle uderzyła mnie pewna myśl.
– Ej… twój przyjaciel nadal pracuje przy koniach w pałacu Radnej Irimair?
– Tak. Ale co to ma do rzeczy?
Przystanąłem.
– Zaprowadź maszynę do składziku w piwnicy, i tak rano będzie trzeba ją wyprowadzić… nie warto nosić tego grata po schodach. Ja muszę iść coś załatwić.
– Ale dokąd idziesz?
Rzuciłem się biegiem przed siebie. Do jednej z tych „lepszych" dzielnic dzielił mnie spory kawałek drogi.
***
Na drugi dzień Tarien postanowiła zadać sobie trud i przysłała do nas służącego z listem w kopercie. Na pachnącym papierze własnoręcznie wypisała zaproszenie na drugi etap zawodów, który miał odbyć się w ogrodzie jej dworku. Podała adres i wspomniała o udziale publiczności.
Było dokładnie tak, jak przeczuwałem – w s z y s c y absztyfikanci mieli maszynki od Kilira i w s z y s c y robili przed merisańską zdzirą popisy polegające na robieniu sera z pieniędzy, kamieni, drewna, prawdziwych serów, świeczników, butów i tak dalej. Na talerzach piętrzyły się poskręcane, walcowate kupy – czarne, zielone, niebieskie; jedna była czerwona w kremowe kropki. Zeżarta francą pinda przyglądała się tym nabiałowym bluźnierstwom z niezbyt ciekawym wyrazem twarzy.
Tak po prawdzie, to jej mina coraz bardziej się wykrzywiała. Zjawisko to było bardzo dobrze widoczne, gdyż dziś merisanka nie miała kapelusza z woalką: jej czoło (jej wrzód…) zakrywała złota opaska zawiązana na skroni, z fikuśną kokardą opadającą na lewe ucho.
W miarę, jak grymas na twarzy Tarien potężniał, coraz mocniej ściskałem w kieszeni sporą flaszkę z białym płynem.
– Dość – powiedziała, gdy podszedłem do stołu sędziowskiego wraz ze swoją maszyną. – Jeżeli zrobisz ser z kawałka węgla, każę cię poszczuć psami. Ciebie i wszystkich tych głupków.
– Moja pani – rzekłem – zaskoczyłem cię wczoraj, i zrobię to także dziś. Oto bowiem zrobię ser z… z…
Mój brat, stojący obok niego alchemik i cała publiczność zgromadzona w olbrzymim ogrodzie – wszyscy wyciągnęli szyje do przodu.
– Z… z…
– No wykrztuś to wreszcie, dziadu! – wrzasnęła jakaś dziewczynka z tyłu.
– Z mleka! – jęknąłem – Zrobię ser z mleka!
I wyciągnąłem przed sibie buteleczkę z białym płynem. Natychmiast zabrała słońcu cały jego blask.
Powietrzem wstrząsnęło westchnienie tak potężne, że na drzewach zatrzęsły się liście.
– Spróbuj o pani – podszedłem do niej, podając jej flaszeczkę. – Prawdziwe mleko.
Najpierw łyknął oczywiście smakosz. Po jego aprobacie białego płynu spróbowała Tarien. Smakował jej.
– Najprawdziwsze mleko – rzekła, oblizawszy wargi. – Mam wrażenie, że często je miałam w ustach, a jednak jest… takie dziwne.
Po chwili dostała na talerzyku porcję naprawdziwszego, białego sera, takiego, jaki się jada na wsiach na śniadanie. I kazała mi stawić się u niej następnego dnia.
***
Mój brat nie odzywał się do mnie przez całą drogę do domu. Na moją euforię pozostawał zupełnie głuchy. Kiedy weszliśmy na nasze poddasze, jęknąłem wreszcie:
– Co się z tobą dzieje? Spełniły się twoje marzenia! Teraz mam tę dziwkę w garści, ty wiesz, ile można z niej wypompować pieniędzy? Nakradniemy ile się da, a potem uciekniemy do Hatti i będziemy prażyć tyłki w południowym słońcu.
Nadal milczał. Dopiero, gdy weszliśmy na nasze poddasze, zamknął drzwi na klucz i rzekł:
– No, teraz możemy porozmawiać
– Wiem, wisimy jeszcze niezłą sumkę Kilirowi. Ale jego też wykiwamy! Takiego dostanie, o!
– Nic mu nie damy, to prawda bo… ta dziwka jest biedniejsza od nas. Popatrz.
Wcisnął mi w rękę kawałek ogłoszenia rozwieszonego w porcie. Data wskazywała, że wywieszono je wczoraj wieczorem.
Na kartce stało, co następuje:
"Powiedzmy stanowcze NIE oszustom matrymonialnym! Panna Tarien, merisanka o wątpliwej reputacji, oddająca się na prawo i lewo w nadmorskiej prowincji, przybyła do Estarel celem zdobycia nowej fortuny! Odziedziczywszy w ostatnich miesiącach wielki majątek przepuściła go całkowicie, a w stolicy szuka wielkich, łatwych do zdobycia sum tak potrzebnych do odbudowania serowarskiego imperium jej zmarłego wuja…"
– Czyli…
– Czyli wszystko psu na budę – rzekł ponuro, oparłszy się ciężko o stół. – Jesteśmy bogatsi od niej. Na tym chyba zakończy się nasza przygoda z serowarstwem.
***
Oczywiście nie mogłem się później powstrzymać przed powiadomieniem Tarien, że tak naprawdę zawdzięczam wszystko wynalazcy maszyny serowej. Było tak, jak przeczuwaliśmy: zależało jej tylko na pieniądzach i maszynce do sera. Kilir, to stare sępiszcze, oczywiście bardzo chętnie powitał merisankę w swoim mieszkaniu. Ponieważ jednak z pustej sakiewki nic się nie wygrzebie, ich wspólne interesy spaliły na panewce, zanim się jeszcze zaczęły.
No – Kilir czegoś się jednak dorobił, bo w niedługi czas wybył do Namarenu, do znanej wszystkim świątyni.
Co do Tarien… Początkowo plułem sobie w brodę, że nie odwdzięczyliśmy się jej pięknym za nadobne. Moja złość jednak szybko minęła, gdy przyjaciel Failnira zagadnął mnie kiedyś na rynku, ile mi wyszło źrebaków z tego końskiego mleczka, które mi kiedyś dał.
– Jakich źrebaków? Ja z tego mleka robiłem ser.
Popatrzył na mnie jak na kałużę ciepłych rzygów.
– Jakbyś powiedział, że to na ser, dałbym ci mleko od klaczy – odparł.
Byłem, przeczytałem, ale niestety nie przypadł mi do gustu ten tekst. Pozdrawiam.
Średni ten tekst. Twój poprzedni znacznie bardziej mi się podobał. Gdzieś tak zgubiłeś wielką literkę, o tu:
- Z ciebie zrobi - warknąłem. - ser.
Niewybredny żart na zakończenie też, niestety, nie przypadł mi do gustu. Niezły pomysł, ale zrealizować go można było dużo lepiej.
Spokojnie, nie uważam "Wyższych..." za osiągnięcie. To taka schiza na boku.
Mrozy ostatnio takie jakieś nieprzeciętne... skoro ten tekst już powstał, to niech nie marznie w niebycie, niech się chociaż na tej stronie ogrzeje.
Niby coś się dzieje, ale przy tym nic, co by sprawiło, żebym zainteresowała się losami bohaterów.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr