
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Człowieczeństwo.
Czym jest? Jak się je mierzy? Czy może odnosić się do zwierząt? Czy człowieczeństwo, to współczucie, altruizm, dobroć? Czym jest to coś, co czyni z nas ludzi? Wszakże, wśród klasy merów oraz elfów, istnieją określenia analogiczne o znaczeniu tożsamym.
Zakon Świętego Izydora
„O sprawach trudnych językiem prostym"
(…)wszystko to nic. Ni pies, ni człowiek, elf a tym bardziej małpa, nazywane nie mogę być jak prawi brat Markus Fiitin. Powód tego taki jest, iż chociaż potrafimy sądzić i dumać a myśli nasze, zmierzają w otchłanie większości istot niepojęte, takowi jesteśmy, jako stado krów bądź mrówek, ślepo pędzące tam, gdzie pan rozkaże.
Nic my, jeno krowy głupie. Tłum.
klan Braci Marchiara
„Wykładania na temat filozofii brata Markusa Fiitin"
To był zły rok. Elfy umierały liczniej niż zwykle, krasnoludy wydobywały mniej minerałów, merowie ciemiężeni przez wszystkich, kryli się po pustyniach a ludzie, jak to ludzie, oddawali się swym żądzą gdzie popadnie i z nim popadnie. Mimo pasma tych nieszczęść i wszędobylskiej, siejącej się jak zielsko zarazy, rok mógłby się jeszcze zakończyć na sporym plusie. Stało się jednak inaczej. Pokój, który miał zostać zawarty trzy dni, przed końcem grudnia z powodu srogiej zimy, zawarty został dopiero dziewięć dni później. Samo zaś jego zawieranie, trwało kolejnych sześć dób. Takim to zbiegiem okoliczności, stary rok nazywano „złym", nowy, który dopiero co się rozpoczął, już zdążył zostać mianowany „lepszym".
– Idą! – krzyknął strażnik, wyglądając znad muru na maszerujące w stronę miasta wojsko.
– Idą, maszerują! Widzę chorągiew Narus i wojska Starychdziada, słychać też pomruki zza lasu, rozpoznaję pieśń, to bezspornie klan Marchiara. Panie Viik, połowa już nadciąga, druga będzie pewnie jutro.
Rzeczywiście szli.
Na południu powiewała chorągiew Narus, wojsko elfów. Ludzie Starychdziada, ciągnęli traktem wschodnim a klan Braci Marchiara, pomrukiwał gdzieś między drzewami. Brakowało jeszcze kilku sztandarów ale zwiadowcy zdążyli donieść, że dotrą do Kaminia najdalej pojutrze.
Miasto Kamiń, leżące na trakcie między stolicą cesarstwa a morzem Ryjskim było rozległe, rozlazłe wręcz. Nie był to wielki, warowny gród o takim też znaczeniu politycznym, przeciwnie, mimo swej rozciągłości wśród pobliskich lasów, jego nazwa zapisana została po raz pierwszy, zaledwie przed czterdziestu laty. Kamiń rozwijał się jednak sprawnie, drewnianą palisadę zastąpiono kamiennym murem a małą kapliczkę, sporym klasztorem. Dopiero co wybudowany wysoki dom grododzierżcy, wieńczył horyzont przysadzistą wieżą. Na lewo, półkolem opadała na trawę pracownia VanTetusa, miejscowego magika, wróżbity, medyka i pisarza. Przed wejściem do centrum miasta, rozpościerało się ogromne targowisko. Pomiędzy pustymi jeszcze straganami, krzyżowały się szerokie ulice. Trakty podzielone były na część środkową, wieńczoną z boków wąskim murem, oraz dwie części boczne, przylegające bezpośrednio z jednej strony do miejsc targowych z drugiej do drogi środkowej. Takowe, architektoniczne cuda, miały za zadanie ułatwić komunikację. W części centralnej podróżowali ci, którzy wiedzieli dokąd szli i po co szli. Częściami bocznymi przechadzali się kupujący. Budowla ta, miała także spore znaczenie obronne, po murach, na których wejścia ustawione były w centrum miasta w razie niebezpieczeństwa usadawiali się kusznicy. Wybrukowane uliczki, od rana nagrzewane słońcem, miały wkrótce zapełnić się handlarzami. Kamiń właśnie, wybrany został jako miejsce zawarcia paktu pokojowego. Względy były proste, wszyscy mieli do niego równie daleko i nikt nie był tutaj na uprzywilejowanej pozycji. Kamiń, był miastem krasnoludzkim.
Bramy zostały otwarte. Kupcy i kupczyki rozpełzli się niczym wlewająca się do misy kasza, zajmując najlepsze pozycje. Nie brakowało przy tym całym ekonomicznym podejściu do sprawy, rękoczynów i słowoczynów. Powód był prosty, przy wrotach, jak i w innych strategicznych obszarach, miejsce było najlepsze. Czym prędzej więc, na wyścigi zajmowali je ci, którzy znaleźli się pod bramą wcześniej. Po uiszczeniu stosownej opłaty, zabierali się szybko do rozpakowywania swych koni i wozów. Spieszyli się ponieważ, jak głosiło stare porzekadło, „czas i pieniądze lubią płynąć wespół". Rozstawiali się więc w nieładzie, bułki obok nici, kury przy ziołach a wróżbici nieopodal garbarzy. Stali niemal łeb w łeb ludzie, krasnoludy i elfy. Gdzieniegdzie przebiegł kot, niosąc w pysku opchaną wręcz ziarnem mysz a chochlik imieniem Kefir, biegał ze związanymi łapami warcząc na wszystko wokół. Stwór ciągnął za sobą deskę na kółkach, na której to ktoś zapisał „Gacie damskie i męskie – stoisko nr 320".
Na rogu w dość niefortunnym miejscu, zaraz przy wychodku, rozłożył swe stoisko Jan Fricz wraz z synem Staszkiem. Jan ustawił olchowy stół, na którym to równo i w porządku, poukładał kilka fikuśnych noży i toporów. Chwilę później, zaraz po dość głośnym, nawet jak na gwar targowiska, ryku prosiaka, Jan postawił obok noży, cztery świńskie raciczki. Kolejne krwawe i jeszcze ciepłe części przywleczonego ze wsi zwierzęcia, lądowały na ladzie, krwawiąc ją srogo.
– Staszek, podaj no serce i szykuj już wątrobę. Umyj nieco i na stół – rzekł do syna – dziś pewnie sprzedamy wszystko. Zapomniałbym, nie karm pozostałych świń, niech wypróżnią jelita.
Jan uśmiechnął się łapiąc w nozdrza, wszędobylski smród okolicy. Mimo odoru, który najwyraźniej nic a nic mu nie przeszkadzał, Jan śmiał się w duchu do siebie, licząc na wyjątkowo dobry utarg.
Świnie sprzedawały się wyśmienicie, już po kilku minutach od wejścia wojsk, Jan szlachtował drugą a następnie trzecią sztukę. W momencie gdy podrzynał jej gardło, dotarł do niego zapach wędzonych i smażonych golonek, przypalanych ryjków i wątróbek w maśle i mleku, raciczek w kurkach i półsurowych serc.
– Czujesz Staszek? To nasze.
Janowi została jedna świnia.
– Staszek, ja idę do klopa, pilnuj interesu. Gdyby ktoś chciał coś kupić, niech poczeka. Nie sprzedawaj niczego beze mnie dobrze. Nie darowałbym sobie nie zobaczywszy, czymże to tutejsi panowie się podcierają.
– Dobrze ojcze – Dzierżąc w ręku nóż i strojąc groźne w jego mniemaniu miny, Staszek usiadł.
Nieopodal między stoiskami, powoli przedzierał się wysoki człowiek. Widać było, głównie za sprawę ustępujących mu z drogi żołnierzy, że osoba wzbudza szacunek. Mężczyźnie nie ustępował z drogi tylko magiczny pegaz, mając gdzieś tytuły i koneksje draba.
Mężczyzna podszedł do Staszka.
– Ryj świński potrzebuję! – rozkazał stojąc naprzeciw chłopaka.
– Już, już! – odpowiedział Jan wracający z klopa – Słucham jaśnie pana – Rzeźnik ukradkiem zerknął na bark mężczyzny na którym widniał, wyszydełkowany herb klanu Braci Marchiara, oraz niewielki garnek.
– Ryj świński na wieczór, przygotowany w całości i gotowy do pieczenia na jutrzejszy obiad. Dacie radę? – zapytał, nawet grzecznie.
– Jakże by inaczej jaśnie panie. Ryj gotów będzie, nim słońce dotknie wierzchołków drzew.
– Lepiej żeby był – dodał mężczyzna – bo jak nie będzie – zawiesił głos, nie kończąc zdania.
Jan skiną głową, że rozumie.
– Płacę z góry – Rzucił na ladę srebrnego Morsa – To powinno wystarczyć aż nadto.
– Zaiste – potwierdził Jan, zabierając szybko monetę i chowając ją do kieszeni zakrwawionego fartucha.
Mężczyzna odszedł powoli, rozglądając się na boki i wypatrując czegoś na pobliskich stolikach. Wzrok ustawionych obok Jana sprzedawców, wręcz piłował zazdrością. Za srebrnego Morsa można było kupić dwie całe świnie, a on miał przygotować tylko ryj.
Odwrócił się chwytając mały młoteczek i lekko zakrzywiony nożyk. Chwilę później, średniej wielkości świński ryj, odcięty został iście po mistrzowsku od wiszącej i ociekającej krwią pozostałej części zwierzęcia.
– Staszek.
– Tak ojcze.
– Ja zabieram się za ryj, ty dopilnuj aby reszta się nie zmarnowała.
Chłopak poczerwieniał. Mężczyzna nigdy wcześniej nie dawał synowi zbyt odpowiedzialnych zajęć. Staszek był młody, najmłodszy z jego sześciu synów. Choć jako jedyny, jeszcze żył. Gdy tylko ojciec odwrócił się, aby zacząć przygotowywanie zamówionego towaru, chłopak chwycił toporek. Ciął nierówno i niezdarnie, raz za głęboko, raz za płytko a kolejnym razem, zupełnie nie tam, gdzie ciąć powinien. Jan jednak nie zawracał sobie tym głowy, skupiał się na robocie. Jego uwagę przykuł dopiero huk zwalającej się na ziemie świni. Staszek, przez nieuwagę zapewne, odciął linę, która trzymała zwierzę w powietrzu. Jan odwrócił się wystraszony i przez chwilę milczał.
– Pozbieraj i przywiąż nową linę, zaraz ją podciągniemy. Nic ci nie jest?
Chłopak zaprzeczył głową, był zdenerwowany i zawstydzony.
Jan odwrócił się do stołu na którym leżał świński ryj.
Wcześniej leżał, bo teraz została po nim, tylko krwista plama. Wystraszony rozejrzał się dookoła, zauważył strużkę krwi. Na jej końcu, znajdował się ogon wielkiego, srebrnego psa, uciekającego właśnie z zapłaconym już świńskim ryjem, należącym od dłuższej chwili, do klanu Braci Marchiara.
– Zostań tu! – wrzasnął do syna i przeskoczył ladę.
Pies zatrzymał się na środku ścieżki i zaczął nadgryzać lewe ucho schwytanej ofiary. Jan był niedaleko, biegł jednak niezdarnie, trącając osoby i stworzenia podróżujące między stoiskami.
Psa coś spłoszyło, pobiegł dalej niosąc w pysku najcenniejszą dla rzeźnika część utargu.
– Łapać złodzieja! – wrzasnął Jan, którego odległość od psa zwiększyła się znacznie. Zwierz przedzierał się pomiędzy nogami ludzi i elfów, przeskakiwał mniejsze przeszkody i omijał z boku krasnoludów i wozy.
– Łapać skurwiela! Stój złodzieju! – wydzierał się Jan.
Kupcy i handlarze przyglądali się z ciekawością co się dzieje. Jeden z nich ruszył za Janem, rzucił na ziemię trzymany uprzednio szal i skoczył w pościg.
Pies był pierwszy, jego srebrne futro, prześwitywało co chwila spomiędzy mijanych przeszkód. Za nim biegł Jan, za Janem natomiast, nieznany ani Janowi ani tym bardziej psu, śniady mężczyzna. Skręcając za psem w jedną z uliczek, mężczyzna spostrzegł kątem oka, biegnącego za nim pomocnika i uśmiechnął się krótko. Dłuższą radość przyćmiło dyszenie.
Kilka chwil później spostrzegł, że do biegnącego za nim mężczyzny, przyłączyło się troje osób. Jan zapewne stwierdziłby, że pomagają mu wyłącznie mężczyźni, ale podczas podskoku jednemu z pomocników wypadła z zza dekoltu lewa, olbrzymia pierś. Jan nie miał czasu na przyglądanie się kobiecym atutom, ścigał swą przyszłość. Wiedział, że jeśli wywiąże się z obowiązku i przygotuje dobrze swoje zadanie ma szansę zostać dostawcą trzody dla klanu Braci. Pogłoski o tym, że ówczesny dostarczyciel zmarł, krążyły we wsiach od ponad miesiąca.
Na kolejnym zakręcie, prawie chwytając srebrny psi ogon Jan spostrzegł, że pomocników jest już dobrze ponad dziesięciu. Zdziwił się, ale nie miał obecnie czasu na szczegółową interpretację zaistniałych zdarzeń. Ścigał przyszłość, która obecnie przelatywała nad jedną z mniejszych taczek wypełnionych ziemniakami. Pies nie musnął żadnego warzywa, wydawało się, jakby zawisł na chwilę w powietrzu a ludzie wokół niego zwolnili swój żywot. Istotnie tak właśnie się stało. Magiczne zaklęcie rzucone w pobliżu, miało spowolnić uciekiniera. Trafiło jednak rykoszetem, bądź zostało wypowiedziane niezdarnie lub w zbytnim pośpiechu.
Po chwili Jan przeskoczył taczkę, równie sprawnie jak jego psi wróg. Zaplątał się jednak w fruwający między nogami zakrwawiony fartuch.
– Że też wcześniej tego nie zrobiłem – pomyślał, po czym odwiązał i zrzucił fartuch. Chwilę później Jan pozbył się także trzymanego wciąż noża, oraz ciepłej i ciężkiej kamizelki z świńskich skór.
Pomocnicy zatrzymali się na chwilę, podnieśli fartuch, potem nóż, popatrzyli po sobie i kontynuowali pościg.
Jan był w amoku, był wściekły i nie widział gdy do pościgu dołączyły dzieci i małpa, przywieziona zapewne przez jednego z kupców. W gonitwie nie uczestniczył tylko widocznie ociemniały mężczyzna, który zajęty był łapaniem much, posilających się na jednej z końskich kup.
– Morderca! – krzyknął ktoś z tyłu. Jan nie słyszał, ścigał przyszłość. Kątem oka złowił mijający go magiczny pocisk, który zamroził na chwilę pobliskiego strażnika. Chwilę później, Jan spostrzegł jak bełt przeleciał mu nad głową, wbijając się w stojącą przed nim beczkę z kapustą.
– Co tu się kurwa dzieje – pomyślał.
Biegnąc za psem podświadomie czuł, że coś tu nie gra, coś nie jest tak jak powinno. Może był to skutek zaklęć rzucanych wokół niego, nie był pewien. Złowił wzrokiem tłum, który teraz mierzył do niego z kuszy i magicznej dłoni czarodzieja, złowił kobiecą pierś, która znów wypadła gdzie nie powinna. Zauważył jak ktoś, wskazuje strażnikowi jego osobę i silnie gestykulując coś tłumaczy. Nie widział jak ktoś rozcina liny na pegazie i niezdarnie na niego wsiada.
Pies wbiegł w ślepą uliczkę, zatrzymał się i zaczął warczeć, Jan stanął i łapał oddech, był wykończony i wściekły. Chwycił leżący nieopodal kij, zbliżył się do psa. Zwierzę nagle puściło świński ryj i umknęło między nogami mężczyzny, który próbując go chwycić, odwrócił się w stronę nadbiegającego tłumu. Jan zrobił zdziwioną minę, po czym padł na ziemię z bełtem na wysokości pępka. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, tłum dobiegł do niego i zaczął kopać. Kopał po twarzy, po ciele, wymierzał razy w plecy, nogi i pierś. Gdy już pierwsza żądza została zaspokojona do miejsca linczu dołączyły dzieci. Jednym z nich był młody chłopak, wymachujący w górze narzędziem do ćwiartowania świńskich wnętrzności.
Stanisław Fricz, ostatni mężczyzna z rodu Friczów wybałuszył oczy i zapłakał. Rzucił nóż i podbiegł do ojca. Ukląkł i wył z rozpaczy.
– Co się tu dzieje? – krzyknął podbiegający strażnik.
– To morderca! – wrzasnął ktoś z tłumu.
– Kogo zabił? – zapytał strażnik. Panowała cisza.
Do zdarzenia zbliżał się mężczyzna z herbem klanu Braci i niewielkim garnkiem na ramieniu.
– Co się stało? – zapytał.
– To morderca jaśnie panie – odpowiedział strażnik. Kucharz rozpoznał zakrwawioną twarz mężczyzny. Zamruczał.
– Nie! – zawył klękający nad zwłokami chłopak – Nie!
– Kogo zabił? – zapytał kucharz. Strażnik wzruszył ramionami. Panowała cisza, przerywana płaczem dziecka. Tłum stał i zaczynał chłonąć.
– Ojciec gonił psa, który ukradł mu świński ryj! – przez płacz wybełkotał Stanisław Fricz, najstarszy mężczyzna z rodu.
Strażnik i kucharz popatrzyli na siebie.
– Rozejść się natychmiast! – rozkazał strażnik. – Zdarzenie nie miało miejsca.
Tłum usłuchał.
– Co się tu u licha właściwie stało? – pomyślał kucharz.
Aj, wymiękłam gdzieś w połowie perypetiów świńskiego ryja. Niestety, jego losy kompletnie mnie nie wciągnęły i nie zachęciły do dokończenia. No i język dość męczący.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
"i z nim popadnie" - i z kim?
"- Staszek, ja idę do klopa, pilnuj interesu" - czy "klop" nie jest przypadkiem anachronizmem?
Poza tym, tekst trochę przydługi, jak na shorta. No i nieciekawy. Nie wiem, może to tylko kwestia mojego prywatnego gustu, ale opowiadanie w ogóle mnie nie zaciekawiło. Nie wspominając o tym, że pierwsza część tekstu - ta opisująca rozmowy pokojowe i szczegółowy wygląd miasta, jest niepotrzebna - rozmywa fabułę. Wiem, że trudno jest tak po prostu zmienić koncepcję i wyrzucić część napisanego przez siebie tekstu, ale, koniec, końców, cały ten opis nie ma absolutnie nic wspólnego z głównym wątkiem fabularnym, prawda? A nawet jeśli, możnabyłoby przecież wpleść trochę światotwórstwa w narrację, nie poświęcać jej tyle miejsca na samym początku.
Z całą pewnością udało Ci się stworzyć nową interpunkcję...
Odczucia mam podobne do joseheim -- nic wciągającego. W dodatku nie mam pojęcia, co miało zająć rzeźnikowi tyle czasu (aż do wieczora). Z tego co pamiętam z młodości, oprawianie świńskiej głowy polegało na wydłubaniu oczu i opaleniu jej z włosów. Później całość lądowała w garnku, ale to już zadanie kucharza, nie rzeźnika.
Pomysł jest interesujący, narastające nieporozumienie ogrania tłum - tak jak lawina zaczyna się do małego kamyczka. Hmmm... Przydługi i w większości niepotrzebny wstęp. Błędy przeszkadzały, bardzo nie podobało się użycie sformułowania: "Staszek, ja idę do klopa" - można byłoby to spokojnie wykreślić. Ponadto zdanie: "Złowił wzrokiem tłum, który teraz mierzył do niego z kuszy i magicznej dłoni czarodzieja" zabrzmiało jakoś dziwacznie. Pomysł ciekawy, wykonanie przeciętne. Pozdrawiam!
Mnie nawet wciągało, zapowiadało się ciekawie do momentu rozpoczęcia pościgu. Potem już było gorzej. Prawdę mówiąc nie bardzo potrafię sobie wyobrazić, jakim cudem psu nie udało się uciec człowiekowi na zatłoczonej ulicy, po której porusza się on średnio z trzy razy szybciej. Jest wszak mniejszy i przemyka się między nogami idących, czego ścigający go uczynić nie może. Zakończenie nie przekonało mnie zupełnie, jest takie jakieś bez wyrazu.
Czemu służą "cytaty" na wstępie? Czy mają jakikolwiek, choćby najmniejszy związek z treścią? Ja go w każdym razie nie dostrzegłem. Wstęp o wojnie i rokowaniach pokojowych jest też niepotrzebny. Wystarczy napisać, że miasto było zatłoczone. Przyczyna tego stanu rzeczy nie ma dla fabuły większego znaczenia.
"Trzynaęscie to short" to jedynie powtarzana przez kobiety złośliwa propaganda.
Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki
w sumie, macie rację, przedobrzyłem :(
dzięki