
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
PROLOG
Od paru lat zima omijała Karczmiska szerokim łukiem. Co roku złota polska jesień trwała tu prawie do wiosny. Tym razem, a wydarzyło się to w 2012 roku, było zupełnie inaczej. Zima sparaliżowała okolicę już na początku listopada. Zamknięto szkoły. Śnieg przykrył wszystko. Ludzie walczyli z nim odnosząc nieliczne, krótkoterminowe, zwycięstwa w postaci odśnieżonych chodników i podwórek. Większość dawno się poddała. Walczono tylko w razie potrzeby. Odśnieżano wejścia domów i, co najwyżej, tworzono ścieżki do komórek na drewno. Dymy z kominów, światła w oknach zasypanych domów i drogi, przypominające tory saneczkarskie, świadczyły o tym, że w tej okolicy, żyje dużo większa populacja, niż ta garstka pochłonięta śnieżną pracą. Panowały śnieżyce i mrozy, przerywane, od czasu do czasu, zaskakującą, niespodziewaną i niczym niezmąconą, mroźną ciszą. Chwilę spokoju przeżynało, niczym szlifierka stalowy pręt, żałosne wycie psa, błagającego gospodarza o wpuszczenie do ciepłego domu.
Poruszenie było tylko w jednym miejscu. W okolicy starego Pawilonu Handlowego, stojącego na wzgórzu przy ulicy Centralnej, która wije się w dół wąwozem aż do drogi wojewódzkiej numer 824.
Pawilon Handlowy sąsiaduje ze sklepami: spożywczym i przemysłowym, restauracją „Krampą", oraz budynkiem Urzędu Gminy. Naprzeciwko starego centrum handlowego, tuż za jezdnią, ogrodzony zniszczonym ceglanym parkanem, znajduje się park. W centralnym miejscu parku, na niewielkim wzniesieniu, pręży się dumnie, odrestaurowany w latach dwudziestych dwudziestego wieku, klasycystyczny dwór.
Pawilon Handlowy remontowano już od kilku miesięcy. Plac ogrodzono wysokim płotem z blachy. Często, wjeżdżały i wyjeżdżały z niego ciężarówki kierowane przez mężczyzn w kominiarkach. Jak tylko ciężarówka zbliżała się do placu, człowiek w kominiarce otwierał bramę.
Tak samo było i tym razem. Śnieżnymi tunelami, żółwim tempem, jechała ciężarówka. Tylko łańcuchy na kołach ratowały ją przed kolizją ze śnieżną ścianą. Kierowca użył klaksonu. Otworzono bramę. Nagle, tuż przed wjazdem na wzniesienie, koła napędowe ciężarówki zaczęły buksować. Zerwały się łańcuchy.
Otwartą bramą wyjechały dwie, pełne śniegu, wywrotki. Pojechały w dół zaśnieżoną ulicą Centralną. Przez moment widać było tylne światła, a po chwili rozpłynęły się w śnieżnej zamieci. Za nimi wyjechała ogromna gąsienicowa koparka i kierowała się w stronę ciężarówki z zerwanymi łańcuchami. Kierowca zauważył ją i, tak szybko jak tylko mógł, wyskoczył z kabiny i pobiegł do skrzynki na narzędzia. Wyciągnął stalową linę, jeden koniec podczepił do zderzaka swojego samochodu, a drugi do koparki. Po czym wskoczył do szoferki. Dał znać klaksonem operatorowi koparki i ruszyli. Chwilę później obaj byli na wzgórzu koło pawilonu.
Pracownicy w grubych kurtkach i kominiarkach szybko otworzyli burty i rozpoczęli rozładunek. Jak tylko paleta zapełniła się kartonami, owijano całość folią, i wciągano wózkiem paletowym do budynku. Padał coraz grubszy śnieg. Zamieć stawał się coraz bardziej dokuczliwa. Uwijano się z rozładunkiem, bo kartony nasiąkały od śniegu i zamarzały. Z jednego wypadło, przez nikogo niezauważone, małe pudełeczko w świąteczne wzorki, i potoczyło się pod betonową ławkę, stojącą tuż obok wejścia do budynku. Po trzech godzinach rozładunek dobiegł końca. Ciężarówka odjechała.
Wskazówki, zegara stojącego w oknie wystawowym, nowo wyremontowanego budynku, wskazywały północ. Nagle, Pawilon Handlowy, wraz z ogrodzonym wzgórzem, zaczęły znikać, niczym obraz w kinie, migocąc raz po raz, aż w końcu rozpłynęły się w powietrzu. Przez ułamek sekundy pojawiło się w tym miejscu coś na podobieństwo czarnej dziury. Po czym sytuacja się powtórzyła. Pawilon pojawiał się i znikał. Sytuacja powtarzała się przez dłuższą chwilę. W końcu na miejscu, nowo wyremontowanego budynku, zmaterializował się stary gmach z zaniedbanym ogródkiem od frontu i żelaznym, zardzewiałym płotem.
I
Był 6.XII.2012 roku, kiedy telefon zaczął wibrować. Wybiła siódma trzydzieści. Marek szybko wyłączył alarm, i na tyle cicho, na ile pozwalała skrzypiąca podłoga, wymkną się z ciasnego pokoju, zabierając ubrania z szafek małego regału. Regał zajmował jedną połowę pokoju. Drugą połowę zajmowała komoda na ubranka dziecka, wersalka na której spała żona z dwuletnim synem i rozkładany fotel Marka. Na szczęście nikogo nie obudził wychodząc. Sprawnie i cicho zrobił wszystko, co składało się na poranną toaletę. Postanowił pójść na dwór. Zorientował się, że to nie będzie takie proste jak na co dzień. Zmuszony był drzwiami odepchnąć sporą zaspę usypaną ze śniegu i brnąć w nim po kolana, a w niektórych miejscach po pas, do komórki, po szufle do odśnieżania. Klęskę chwili pogarszała rzeczywistość: drzwi komórki były prawie całe zasypane i do tego otwierały się na zewnątrz. To znacznie go dobiło. Rękami i nogami odgarnął tyle śniegu sprzed drzwi, żeby tyko wcisnąć się do środka. Jak tylko dopadł szufli, szybko, wziął się za kopanie śnieżnego tunelu wprost do domu.
Marek Michalik był wysokim, patykowatym, niczym głodzone w młodości dziecko, barczystym chłopakiem z małą głową i czarnymi włosami ściętymi na jeża. Zbliżał się do trzydziestki.
Tego ranka spłynęła na niego łuna szczęścia. W ciszy odśnieżał podwórko, przed swoim małym, jednorodzinnym domem. Mieszkał w nim z żoną, dzieckiem i teściami. Rodzice żony półtora roku temu stracili swój dom w wyniku powodzi, i jeszcze nie zdążyli się odbudować. Postanowili pomieszkać chwilę u córki. Teraz wyjechali na tydzień do Wrocławia. To była jedyna okazja, kiedy mógł się cieszyć swobodą i spokojem. W końcu nikt nim nie dyrygował. Szalę szczęścia dopełniał fakt, że to pierwszy dzień bez pracy na niewdzięcznym stanowisku kierownika administracji. Szef wysłał go na przymusowy, albo jak kto woli, obowiązkowy urlop do końca miesiąca; do końca umowy. Nikt o tym jeszcze nie wiedział. Żona pewnie się o tym dowie, kiedy już, koło dziesiątej, wyjdzie spod kołdry, albo kiedy on uzna, że jest gotowa to usłyszeć. Teraz to nie było konieczne. W tym momencie absorbowało go odśnieżanie i cisza zimowego, mroźnego, grudniowego poranka. Cieszyło go, że nie musiał wstać o świcie i odśnieżać samochodu, żeby, jakoś dojechać do pracy. Jego to nie obchodziło. Nie interesował się czy innym się to uda. Nim się nikt nie martwił. Nikogo nie interesowało, że nie miał pracy, a już na pewno, nie obchodziło to jego byłego szefa. Szef miał zawsze do całego świata, w tym do niego, pretensje o wszystko. Dzisiaj na pewno miałby pretensje do kierownika administracji o to, że w drodze do firmy, utknął gdzieś w zaspie swoim nowym samochodem. Zapewne wina byłaby zimowych opon zamówionych – właśnie ˗ przez Marka.
Dzisiaj Marek przeżywał chwile ukojenia oddając się w pełni odśnieżaniu. Niestety nie długo. Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy od północy przyszła zamieć. Zaczął padać gęsty, marznący śnieg. Już po kilku minutach śnieżnej zawiei z odśnieżania niemal nic nie pozostało. Szybko stwierdził, że to zajęcie nie jest dobrym pomysłem na tę chwilę, więc lepiej zrobi jak wyciągnie żonę do nowego sklepu. Jeszcze wczoraj tak ładnie go o to prosiła. Nawet wśliznęła się nocą ,bez proszenia, pod jego kołdrę. Dobrze, że nie wiedziała o stracie pracy, bo wtedy by na pewno nie przyszła. Po wspomnieniach upojnej nocy postanowił, że poinformuje ją o tej bolesnej stracie dopiero wieczorem, albo najlepiej będzie jak jutro wszystko jej wyjaśni. Być może i ta noc okaże się namiętną. A teraz postanowił obarczyć sąsiadkę z naprzeciwka ich dwuletnim synem. Z kieszeni, w bluzie, wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do niej w tej sprawie.
Dwie godziny później szli zaśnieżoną ulicą ze splecionymi rękami niczym para nastolatków. Śnieg na poboczu jezdni sięgał Markowi do pasa, a jego żonie do piersi. Ilona była o głowę niższa od męża. Była wąska w tali i biodrach. Piersi miała w sam raz. Nie za duże i nie za małe. Były wielkości średniego grejpfruta. Nogi nie długie, ale zgrabne i ładnie umięśnione. Dzisiaj miała na sobie polarową opaskę na uszy, bluzę z kapturem, oraz modne, zimowe leginsy, które podkreślały jej małe, ale wyraźnie odkształcające się, drobne pośladki.
Karczmiska oddalone były od ich domu niecałe trzy kilometry. Uwielbiali sport, on kolarstwo, a ona sztuki walki, więc podjęli jednogłośną decyzję, że szybciej dojdą niż dojadą.
W trakcie wędrówki nie wyminął ich żaden samochód. Jednak uwagę przykuło dziwne zjawisko. Wyglądało to tak, jakby ktoś wystrzelił słup żółtego światła do nieba. Przyspieszyli. Po chwili biegli truchtem. Po dwudziestu pięciu minutach byli już pod nowym sklepem – „Gwiazdką".
Wyłożony kostką parking był starannie odśnieżony. Wszystkie miejsca były wolne. Betonowe ławki, stojące po obu stronach wejścia, również odśnieżono, tak jakby właściciel zapraszał do posiedzenia. Eliptyczny jednokondygnacyjny budynek, z bursztynową fasadą sprawiał wrażenie luksusu. Do fasady doklejona była niewielka przybudówka. Umieszczono w niej automatycznie obracane drzwi. Nad wejściem widniał czerwono biały neon z nazwą sklepu. W centralnym miejscu płaskiego dachu, przykuwała uwagę strzelista, przeszklona kopuła. Dokładnie z tej kopuły do nieba biło światło. Chwilę ochłonęli, zrobili kilka przysiadów, i weszli do środka.
W trakcie przysiadów Ilona zauważyła pod jedną z ławek małe, wyblakłe i przymarznięte pudełeczko. Postanowiła zabrać je w powrotną drogę.
To co ujrzeli w sklepie nie mieściło się w głowie. Było tak jasno, że zamknęli oczy, a po chwili poczuli zbliżający się zawrót głowy. Szybko opuścili siedzisko, fotela przymocowanego do ściany, i usiedli.
Podłoga wyłożona była granitową mozaiką. Sklep miał kształt eliptyczny. Był wielkości boiska piłkarskiego, chociaż z zewnątrz budynek nie wydawał się taki duży. Ścianę udekorowano i pomalowano w bożonarodzeniowe wzory i kolory. W koło hali sklepu, do ściany przymocowano, identyczne z kinowymi, fotele z opuszczanymi siedziskami. W tle słychać było kolędy. W powietrzu unosił się zapach świątecznych kadzideł. W centrum sklepu, na onyksowym postumencie, stała przepięknie udekorowana choinka. Zdobiły ją: złote i srebrne bombki, gwiazdki, aniołki i łańcuchy. Posypana była złotym brokatem i srebrnymi włosami anielskimi, a szczyt dekorowała złota gwiazda wielkości piłki do koszykówki, obsypana tysiącami drobniutkich kryształów Swarovskiego. Gwiazda, na szczycie, sięgała pod szklaną kopułę, i to właśnie ona wysyłała w niebo ten, przykuwający wszystkich uwagę, słup światła. Wokół świątecznego drzewka ustawiono drewniane regały z wierzchu pokryte strzechą, niczym małe, wiejskie chatki. Sklep był samoobsługowy. Gdzieniegdzie wędrowały mikołaje z elfami, albo skąpo ubrane mikołajki. Około dwudziestu osób siedziało pod ścianą. Wszyscy byli zahipnotyzowani wyglądem sklepu. Drugie tyle, albo i więcej osób spacerowało między regałami.
W tym sklepie można było kupić wszystko co do świąt Bożego Narodzenia było niezbędne. Świąteczne drzewka, ozdoby i oświetlenie na nie, zabawki dla dzieci w różnym wieku, ubrania elfów i mikołajów, biżuterię, elektroniczne gadżety dla mężczyzn i kobiet, pozytywki oraz szklane śnieżne kule. Były też stoiska z żywnością. Można było tam znaleźć słodycze i opłatki różnego smaku i koloru, jak i artykuły spożywcze, takie jak mak, makaron, uszka, ryby, pierogi i tysiące innych smakołyków. Tylko był jeden problem. Nigdzie nie było cen.
Siedząc kilka minut w fotelach, Marek z Iloną doszli do siebie, po czym ruszyli na podbój sklepu. Najpierw powędrowali przyjrzeć się choince. Następnie poszukali działu ozdób. Znajdowały się tam świąteczne dekoracje różnego rodzaju; na dom i do domu. Pooglądali, powzdychali i przeszli do działu zabawek, by kupić jakąś dziecku. Wybierali, spośród tysiąca zabawek dla dziewczynek i chłopców. Po kwadransie zdecydowali się na mały samochodzik na sprężynę i ruszyli w kierunku wejścia, które było też wyjściem. Rozglądali się za kasami, ale nigdzie nie rzuciły im się w oczy. Po chwili, z głośników usłyszeli, znajomy z innych marketów dźwięk, i przesłodki, ciepły, kobiecy głos poinformował klientów: W dniu szóstego grudnia wszystkie artykuły ze sklepu „Gwiazdka" dostępne są za darmo. Komunikat powtarzano kilka razy. Klienci wpadli w szał. Każdy brał tyle ile mógł unieść. Michalikowie wrócili się z zamierzonej drogi. Po dwudziestu minutach zrobiło się tłoczno. Każdy brał pełne naręcza towaru. Ludzie zgarniali towar z półek, lecz na nich nie ubywało. Marek z żoną wzięli, jeszcze kilka, drobnych rzeczy, i ruszyli z powrotem do wyjścia Klienci wpadali na siebie i wybiegali ze sklepu tak jakby ktoś ich gonił. Zachowywali się niczym złodzieje przyłapani na gorącym uczynku.
Na dworze było już ciemno. Leniwie padał drobny śnieg. Okolicę rozświetlał tylko słup światła znad sklepu. Kiedy małżeństwo było w połowie drogi do domu rozpadało się na dobre. Ze sklepu wzięli niewiele: samochodzik na sprężynę, czteroczęściowy komplet bordowych bombek, posypanych złotym brokatem i srebrny łańcuch. Po przejściu w ciszy większej części powrotnej drogi Marek w końcu się odezwał:
Wiesz, nigdzie nie widziałem wózków ani koszyków. Szkoda, bo wzięlibyśmy więcej rzeczy z tego nowego sklepu. A Ty widziałaś koszyki?
Nie. I reklamówek przy wyjściu też nie było.
Nie uważasz, że to dziwne? – Zapytał, lecz tym razem żona nie odpowiedziała. Znowu szli w milcząc.
Marek zaszedł do sąsiadki po dziecko. Ilona była już w połowie podwórka, zasypana do pasa śniegiem, kiedy przypomniała sobie o przymarzniętym, wyblakłym pudełeczku pod ławką. Czuła, że musi po nie wrócić. Jeszcze dziś!
II
Zbliżała się północ, a w sklepie wciąż było tłoczno. Z głośników ponownie wypłyną znajomy dźwięk i słodki, kobiecy głos poinformował klientów: Informujemy, że za piętnaście minut zamykamy. Dziękujemy za zakupy i zapraszamy ponownie jutro od godziny siódmej.
Ludzie zaczęli posłusznie wychodzić.
O północy zgasł świetlisty słup, po czym budynek z parkingiem zaczęły znikać migocąc raz po raz, niczym obraz w kinie, aż pozostało coś na podobieństwo czarnej dziury. Kilkadziesiąt sekund później sytuacja się powtórzyła i w miejscu nowego sklepu pojawił się rozsypujący i stary Pawilon Handlowy, ogrodzony żelaznym, zardzewiałym płotem. Jednak coś było nie tak. Na betonowym chodniku leżała kobieta. Leżąc na brzuchu trzymała w dłoniach twarz i coś krzyczała. W ułamku sekundy zerwała się na nogi i, przez największy śnieg, pobiegła do parku.
III
Przeraźliwy płacz dziecka obudził Marka. Dziecko wołało mamę. Gdy już dotarło do niego, co dzieje się na łóżku obok, zerwał się, niczym rażony prądem, chwycił dziecko i zaczął je uspokajać. Ilony nie było. Dobrze pamiętał, że kładła się spać. Nie mógł sobie przypomnieć czy coś wypił przed snem, czy też nie. Gdy syn zasnął mu na ramieniu, odłożył go do łóżka i odetchną. Poszedł szukać w mieszkaniu swojej drugiej połówki. Jednak nigdzie jej nie było. Zaczynał się martwić. Już sięgał po telefon, kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi do domu. Drzwi wejściowe zamknęły się z hukiem i obudziły dziecko.
Do domu wbiegła zmarznięta, przemoczona i cała czerwona zguba. Małżonek z dzieckiem na ręku nie wytrzymał napięcia i krzyknął:
Gdzieś ty była o tej porze, kobieto?!
Ja… ja… po prostu musiałam to mieć. – Odpowiedziała szlochając.
Co? – Wrzasnął Marek, jednocześnie uspokajając syna.
To pudełeczko. Czuje, że ono na mnie czeka… Że mnie potrzebuje. Marek, ty wiesz, że przez chwilę tam nic nie było? Dosłownie nic. Dziura w ziemi. A potem ten sklep…. Stary sklep. Ty to wiesz? Co to jest? – Mówiła przez łzy, pociągając nosem.
Jakie pudełeczko! Co za dziura? Jaki sklep? Co Ty bredzisz, kobieto?! – Niecierpliwił się coraz bardziej.
No ten… w którym dziś byliśmy. Jego teraz nie ma. – Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zemdlała.
W końcu mężczyźnie udało się uspokoić bobasa. Odłożył go do łóżka i przykrył starannie kołdrą. Następnie przebrał żonę, w pierwszą jaką znalazł, koszulę nocną. Ułożył ją na swoim fotelu, a sam położył się koło dziecka. Wspomnienia minionych wydarzeń nie dały mu zasnąć do rana.
IV
Następnego dnia rano Marek Michalik myślał, że przeżywa deja vu. Dziecko, znowu płakało, wołając mamę. Szybko zerwał się, by obudzić Ilonę, ale nie zastał jej na łóżku obok. Uspokajał dziecko chodząc z nim po domu. Zaszli do pokoju obok, który na chwilę obecną zajmują dziadki, a w przyszłości ma być dziecka; jednak tam jej nie znaleźli. Poszli naprzeciwko do niewielkiego salonu, ale Ilony w nim nie było. Wracając wąskim korytarzem zaszli do kuchni a na końcu zajrzeli do łazienki, która znajdowała się u szczytu korytarzyka. Nigdzie jej nie było.
Marek szybko przebrał dziecko i poskładał łóżka. Z szafy wyjął pudełko z klockami by zająć czymś syna. Sam złapał za telefon i próbował dodzwonić się do żony. Jej telefon odezwał się w kuchni. Przypomniał sobie, że w nocy Ilona mówiła coś na temat tego nowego sklepu. Zadzwonił znowu. Tym razem do sąsiadki, by przyszła zająć się dzieckiem. Powiedziała, że za chwilkę przyjdzie, bo teraz nie może, bo nie ma pełnej godziny. A gdy nie ma pełnej godziny, to nie powinno się wychodzić z domu. Było piętnaście minut po godzinie ósmej. Miał czterdzieści pięć minut zanim przyjdzie sąsiadka. Pomimo tego, że mieszka naprzeciwko.
Nakarmił dziecko i sam coś zjadł. Następnie nałożył na siebie zimowy kostium rowerowy, w trakcie myśląc o ucieczce żony. Przecież nie spał całą noc. Zasnął dopiero o świcie. Zapewne wtedy wyszła. Musiała czuwać do rana. Po kilku minutach usłyszał skrzypienie wejściowych drzwi. Ktoś się z nimi mocował, bo zapewne znowu zasypał je śnieg. To na pewno sąsiadka. Nigdy nie używa dzwonka. Synek z wielką radością na twarzy wybiegł z pokoju na powitanie, myśląc, że to mama. Na widok pani Krysi rozczarował się. Po chwili smutku złapał sąsiadkę za rękę i zaciągnął do klocków. Pani Krysia była puszystą osobą, ale jej pyzata twarz w okrągłych, niemodnych, plastikowych okularach, mogłaby rozczulić niejednego twardziela. Była niespotykanie miłą i uczynną wdową koło siedemdziesiątki; chociaż wierzyła w różne zabobony.
Marek brnąc w śniegu do pasa dostał się do komórki. Jeszcze raz musiał odśnieżyć rękami wejście. Gdy już wydostał swój górski rower, wziął go na ramiona, i przeniósł przez zasypane podwórko do drogi. Droga numer 824 była możliwie, na te warunki, odśnieżona, gdyż musiała taka być, bo była drogą wojewódzką wiodącą z północy na południe województwa lubelskiego. Szerokie opony, do jazdy w terenie, zdecydowanie ułatwiły i przyśpieszyły przejazd do Karczmisk.
V
Ilona leżała na odśnieżonej kostce parkingu, przed nowym sklepem, usiłując oderwać przymarznięte, pod ławką, pudełeczko. Jak tylko odkleiło się od podłoża, szybko dźwignęła swoje ciało i, nie czekając ani chwili, rozerwała na strzępy pozostałości opakowania. W mgnieniu oka, błysnęło oślepiające, białe światło. Kiedy otworzyła oczy zobaczyła, że trzyma w ręku szklaną śnieżną kulę, z dwoma reniferami: większym i mniejszym. Mniejszy był młodym reniferem z króciutkim, patykowatym porożem, a drugi, większy, z dużym przepięknie rozgałęzionym porożem. Czerwona podstawka wykonana była z wapienia. Wyryto na niej łacińskie zdanie: "Praeteritum tempus numquam revertitur".
Ilona potrząsnęła kulą, by zobaczyć śnieg. Śniegu nie było pomimo kilku prób. Już miała ją wyrzucić do stojącego przy ławce kosza, gdy zobaczyła w podstawce mały kluczyk. Przekonała się, że ta szklana zabawka ma również pozytywkę. Czym prędzej nakręciła sprężynę, po czym rozbolała ją głowa aż upuściła przedmiot. Przysiadła na ławce, zatkała uszy i schowała twarz w kolanach. Gdy już doszła do siebie zdziwiło ją, że szkło i wapienna podstawka nie pękły przy zetknięciu z betonową kostką. Właśnie teraz dotarło do niej, że przecież ta kula nie wiadomo ile czasu leżała na mrozie. Woda w środku powinna była zamarznąć. W ogóle to nie miało prawa działać, a już na pewno, grać pięknych melodii. To jest wbrew logice. Wbrew wszystkiemu. I dlaczego właśnie, przedmiot ją przywołał. Postanowiła wrócić do domu i opowiedzieć wszystko mężowi.
Do domu poszła przez park, by skrócić sobie drogę. W parku nakręciła ponownie pozytywkę ciekawa czy i tym razem coś się stanie. Stało się coś dziwnego. Głowa nie bolała, ale gdy pozytywka grała, w kuli pojawił się i prószył śnieg, który miał zapewne nieznacznie obsypać renifery. Ilona wpatrując się w zabawkę, nagle zmuszona była uskoczyć w bok, bo kontem oka dostrzegła, pędzącą na nią dorożkę, zaprzęgniętą w dwa konie. Dorożkarz wiózł jakieś dystyngowane państwo. Spostrzegła coś dziwnego. W parku leżało sporo śniegu, a konie i dorożka nie zostawiły żadnych śladów. Ilona szybko odwróciła się w kierunku, w którym popędzili, ale nie było już ich widać. Melodia cały czas grała. Pani Michalikowa przechodziła koło dworu, gdy coś przykuło jej uwagę. Dwór był jakiś inny. Wyglądało to tak, jakby na odrestaurowany budynek, ktoś nałożył taki sam obraz, tyle że szary i w 3D. Wokół dworu panował gwar. Słychać było głosy rozmawiających ze sobą ludzi, rżenie koni, gdakanie kur, ujadanie psów i dobiegającą z, jedynego otwartego okna, muzykę. Ktoś grał na fortepianie. Wszystko było szare, przezroczyste a jednocześnie takie żywe. Ilony nikt nie dostrzegał. Czuła się jakby była z innego świata. Może ktoś kręcił tutaj film. Nagle poczuła, przechodzące na wylot, zimne dreszcze. Najpierw pojawiły się na plecach, a w ułamku sekundy, przeszły do klatki piersiowej. Nie zauważyła co się stało, ale szybko zorientowała się, że właśnie przejechała, przez jej ciało, dorożka. Przejechała niczym przez mgłę. Wokół niej dużo się działo. Z budynku i do budynku, obecnej biblioteki, wychodzili i wchodzili dystyngowani panowie we frakach, surdutach i cylindrach z towarzyszącymi im eleganckimi kobietami w rozłożystych sukniach i w gorsetach. Na głowach miały włosy splecione w koki i, niewielkie kapelusze z kokardami, albo kwiatami. Ilona przyglądała się tym zjawom z wielkim zainteresowaniem, gdy nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko wróciło do teraźniejszości. Renifery przykrył śnieg tak że wcale nie było ich widać i pozytywka zamilkła.
Wewnątrz kuli pozostała kupka śniegu z małym krzyżykiem na czubku.
VI
Śnieg nie ustępował. Marek wszedł do „Gwiazdki" chcąc go przeczekać i poszukać żony. Niestety nie zastał jej tam. Opuścił świąteczny raj, i prowadząc rower, poszedł do „ Artka"; sklepu spożywczego. Sklep usytuowany był w starym, długim budynku po warsztatach. Był on w kształcie litery L. Podstawa litery, to stodoła skierowana tyłem do wschodu. Stodoła prostopadła była do dłuższej, pionowej części litery, która leżała równolegle do zabłoconego, zwykle za ciasnego parkingu. Dłuższą cześć budynku podzielono na pół. W części, sąsiadującej ze stodołą, znajdował się sklep spożywczy, któremu owa stodoła robiła za składzik. Z „Artkiem" sąsiadował sklep przemysłowy. Żółta elewacja budynku skutecznie przykuwała uwagę potencjalnych klientów. Dwuskrzydłowe, pełne drzwi, stalowe pomalowano na brązowo. Od frontu budynek zdobiło kilka okien ze szprosami. Ramy, ościeżnice, jak i szprosy, też pomalowano brązową farbą.
Marek Michalik był stałym klientem tego sklepu. Głównie z powodu młodych ekspedientek. Zwłaszcza jednej. Zatrudnionej miesiąc temu Ingi. Inga to smukła, niewysoka kobieta, młodsza od niego o jakieś osiem lat. Twarz ma okrągłą z małymi, brązowymi oczami i ze zgrabnym nosem. Na ustach często można zobaczyć nieśmiały uśmiech. Kasztanowe, proste włosy, sięgające do połowy pleców, zwykle spina w koński ogon. Ubiera się na sportowo: bluza i opinające dżinsy lub leginsy uwydatniające jędrne pośladki. Całość, zwykle uzupełniają białe adidasy. W mniemaniu Marka, Inga to szatańsko ponętna kobieta, dla której warto przyjeżdżać do sklepu – nawet dla samego spaceru między regałami.
Sklep samoobsługowy, zastawiony był gęsto towarem. Marek znał układ regałów. Z półki wybrał napój energetyczny i poszedł zapłacić. Przed nim, w kolejce do kasy, stało kilka osób, więc miał okazje napawać się widokiem panny Ingi, która w pobliżu układała towar. Wyobrażał sobie jak obejmuję jej drobne ciało w swoich szerokich ramionach, jak chowa twarz w jej długich, rozpuszczonych, miękkich, kasztanowych włosach i napawa się jej wonnościami. Ludzi w kolejce nadspodziewanie szybko ubyło. Zapłacił i ruszył w powrotną drogę. Żona zapewne już wróciła, tak jak to było nocą.
Jadąc rowerem na południe, drogą numer 824, zauważył przed sobą, w oddali, i w padającym ciągle śniegu, wędrującą osobę. Stanął na pedały by przyśpieszyć. Osoba okazała się Iloną. Marek zbliżając się wystraszył żonę. Coś, niczym niemowlę, niosła przyciśnięte do piersi. Wyglądała prawie jak królowa śniegu. Cała biała i przemarznięta. W pierwszej chwili mężczyzna miał ochotę zrobić jej awanturę, ale gdy zobaczył w jakim jest stanie, szybko zmienił zdanie. Pomógł jej dojść do domu, prowadząc jednocześnie rower.
Zbliżali się już do swojej posesji, gdy Ilona się odezwała. Opowiedziała mu o wszystkim co przeżyła aż w końcu pokazała szklaną kulę z kupką śniegu i krzyżykiem. Marek nie uwierzył i zaczął się z niej śmiać. W końcu zabrał żonie kulę, przyjrzał się jej, i sam nakręcił. Nic się nie stało. Ilona zrobiła wielkie oczy i nie wiedziała czy ma sobie wierzyć. Odebrała przedmiot od męża i nakręciła ponownie. Tym razem magia kuli zadziała. Kupka śniegu z krzyżykiem rozpłynęła się, a w jej miejscu pojawiły się dwa renifery. Marek nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Jednak nic więcej nie widział.
Ilona widziała duży ruch na obecnej drodze 824. Ulicą jechały bryczki, powozy i karety. Ludzie pchali i ciągnęli różne wózki – pełne i puste. Niedaleko ich podwórka, na południe, była stacja kolejki wąskotorowej. Od dawna nieczynna i rozsypująca się. Teraz panował na niej ruch niczym w ulu. Dwa parowozy stały na stacji. Hałasowały i kopciły. Jeden z nich ustawiony był przy ceglanej wieży w której był zbiornik z wodą. Tankowano parowóz wodą. Do wagonów ładowano, z wozów i wózków, worki i skrzynki pełne towarów. Konduktor dumnie chodził po peronie i w razie potrzeby gwizdał. Pokazywała wszystko mężowi, ale ten niczego nie widział.
Objął żonę, i już miał siłą zaciągnąć do domu, kiedy po zetknięciu z nią, poczuł nieznośny ból w czole, taki jak wtedy, gdy zderzył się z futryną, a chwilę potem ujrzał wszystko to o czym żona mu opowiadała.
VII
Dziecko płakało kilkanaście minut, zanim wyrwało ojca z głębokiego snu. Marek podniósł głowę, by zerknąć na sąsiednie łóżko, ale nikogo tam nie zobaczył. Płacz dochodził z innego pokoju. Wyskoczył na korytarz i pobiegł za głosem.
Synek siedział w salonie na podłodze. Między nogami trzymał stłuczoną, szklaną śnieżną kulę. Twarz miał umazaną we krwi. Lewa dłoń była zakrwawiona, bo trzymał w niej kawałek szkła. Z prawej krew płynęła wąską stróżką. Dłoń leżała spodem na większym z reniferów i przebita była porożem na wskroś. Jego wspaniałe rogi wyrastały teraz z wierzchu dłoni dwulatka. Dziecko próbowało ją wyciągnąć, ale nie mogło sobie poradzić. Marek stanął jak słup i nie wiedział co robić. Syn dostrzegł go, podniósł się, i podszedł do niego, tak jakby nic mu nie było. Pokazał ojcu przebitą dłoń, z rogami po jednej stronie i z pozostałością kuli po drugiej; przez łzy prosił ojca błagalnym tonem: tata, nie…
Nagle, oblany zimnym potem, Marek usiadł na łóżku i schował twarz w rękach. Wewnętrzną stroną dłoni gniótł oczy by przegonić sprzed nich koszmarny sen. Dziecko spało spokojnie obok, a Ilona koło niego. Spojrzał na zegarek w telefonie. Zbliżała się dziewiąta. Postanowił, że w końcu weźmie się dziś za odśnieżanie. Poćwiczył zapasy z wyjściowym drzwiami i wydostał się na dwór.
Jednokondygnacyjny dom, z kopertowym dachem, pokrytym falistymi płytami eternitu, usytuowany był w głębi podwórka. Zewnętrzne ściany budynku, poprzedni właściciele, pokryli popielatym barankiem. Przed domem, na podjeździe, parkował ich mały, kompaktowy samochód.
Podwórko ciasne, wielkości połowy małego boiska piłkarskiego, ogrodzili z własnych oszczędności, wspaniałym kutym płotem. Po północnej stronie posesji, tuż koło domu, stała drewniana komórka w której trzymali zabawki, rowery i narzędzia gospodarcze. Po przeciwnej stronie podwórza, schowany za domem, był mały ogródek warzywny.
Mężczyzna postanowił, że zacznie odśnieżanie w okolicy komórki. Następnie, gdy już będzie mógł otworzyć szeroko drzwi, wyprowadzi taczkę i będzie zwoził śnieg na warzywniak.
Słońca nadal nie było, mimo to Markowi pracowało się wyśmienicie. Ponura pogoda nastrajała do przemyśleń. Rozmyślał o ostatnich wydarzeniach. Wiedział, że do świąt żona nie będzie wypytywała o jego urlop, bo zawsze przed świętami brał wolne. Wiedział też, że długo nie utrzyma tego w tajemnicy. Zastanawiał się, jak najdelikatniej, poinformować ją o stracie pracy. Ciekawiła go szklana kula. Tyle osób koło niej przechodziło, to czemu właśnie jego żona musiała ją zauważyć. Jakim cudem działy się te wszystkie, niesamowite zdarzenia, których był świadkiem. Do czego jeszcze ta kula jest zdolna? I najważniejsze pytanie: Skąd jest?
W ten sposób odśnieżył pół podwórka. Z ogródka zrobiła się spora śnieżna pryzma. Zbliżała się czternasta. Postanowił coś zjeść. W domu przywitał go zapach czegoś pysznego. Tylko nie mógł sobie przypomnieć czego. Zastał rodzinę w kuchni. Dziecko bawiło na podłodze samochodzikami, a żona czytała kolorową gazetę. W piekarniku dochodziły zapiekane ziemniaczki w ziołach, z mielonym mięsem i dużą ilością sera – danie popisowe Ilony. Mógł śmiało powiedzieć, że jest to jeden z głównych powodów, przez który nigdy nie rozwiedzie się z żoną, pomimo wielu kłótni. Nawet ułożył kiedyś pewien wzór: Narzeczona plus dobra zapiekanka równa się żona i dziecko. Więcej do szczęścia nic nie potrzebował.
Postanowił powiedzieć swojej drugiej połówce o stracie pracy. Ona poświęcała swój wolny czas, żeby ugotować coś dla niego, by cieszyć się tym, że smakują mu dania zrobione przez nią, że on to docenia i napawa tym swoje zmysły. Przynajmniej tak mu kiedyś powiedziała, płacząc, gdy skrytykował ją za coś, co jej nie wyszło. Skoro ona stara się jak tylko może i robi mu różne, wymyślne potrawy i wkłada w to serce, to on też postanowił być szczery w stosunku do niej.
Kochanie, parę dni temu straciłem pracę. – Powiedział to w taki sposób, jakby informował ją o tym, że kupił chleb i bułki.
Co? Co teraz będzie? I co my teraz zrobimy? Ja na urlopie wychowawczym, ty bez pracy. Moi rodzice zostali bez niczego. Wszystkie oszczędności poszły na durny płot. Jak będziemy teraz żyć? Boję się. – Rozkleiła się. Jej młoda kwadratowa twarz, z odznaczającymi się kośćmi policzkowymi, dużymi oczami i małym noskiem, wyglądała tak jakby zobaczyła ducha.
Nie przejmuj się. Mam trochę odłożone. Poradzimy sobie. – Mówił spokojnie, a jednocześnie poważnie, niczym dziennikarz informujący o śmierci prezydenta
Jak? – przerwała mu.
Obserwowałem zachowanie szefa i przeczuwałem, że coś się święci, więc zorientowałem się na rynku pracy. Po nowym roku idę do nowej pracy. Złożyłem dokumenty na stanowisko zastępcy kierownika w zakładzie gospodarki komunalnej w sąsiedniej gminie. Pracuje tam jedna życzliwa osoba, która czuję się w obowiązku mi pomóc. Będzie dobrze. A teraz podaj tę zapiekankę. – Pałaszując swój przysmak doszedł do wniosku, że był całkiem wiarygodny kłamiąc żonie.
Kończąc posiłek, Marek rozczarował się spoglądając w okno. Śnieżyca siała spustoszenie. Słychać było tylko szum wiatru.
Ten dzień postanowili spędzić rodzinnie. W związku z tym, że święta co raz bliżej, ustalili, że udekorują choinkę.
Zadaniem pana domu było zdobyć drzewko. Wdrapał się na strych, zniósł plastikową choinkę i założył na niej światełka. Następnie żona z dzieckiem zajęli się jej strojeniem – śmiejąc się i wygłupiając. Marek im trochę pomógł, następnie wyciągnął kamerę z szafki i filmował całą zabawę. W ten sposób czas do wieczora zleciał w mgnieniu oka. Koło dwudziestej drugiej zmęczeni położyli się spać. Szybo zasnęli. Po północy pana domu obudził pęcherz. Wychodząc z łazienki zauważył niezgaszone światło w salonie. Poszedł w tamtym kierunku. To co zobaczył nie dało mu zasnąć do rana.
Salon był mały. Mierzył jakieś sześć na cztery metry. Tuż za wejściem, po lewej stronie, stała udekorowana dwumetrowa choinka, a zaraz za nią, pod oknem, ława, z fotelami po obu stronach. Na ścianie, naprzeciwko wejścia, stała pokaźnych rozmiarów komoda z sześcioma szufladami. Na niej stał duży telewizor plazmowy, a obok niego szklana śnieżna kula.
Gdy Marek wszedł zobaczył, że światło było zgaszone. To ta kula z reniferami rozświetlała pokój. Mężczyzna podszedł, by ją wyłączyć. Zaledwie zbliżył rękę, a poczuł mrowienie w palcach i ból w czole. Mrowienie stało się nieznośne a ból nie do wytrzymania. Nagle poczuł uderzenie w tył głowy i stracił przytomność.
Ocknął się, gdy usłyszał przeszywający płacz dziecka. Szybko pobiegł je uspokoić. Kątem oka zauważył, że nie ma kuli. Szybko domyślił się, co zastanie w sypialni. Tak jak przewidział żony nie było. Spojrzał na zegarek. Było dobrze po trzeciej. Nosił dziecko po całym domu, ale syn nie chciał mu zasnąć. Zabrał go do salonu, by pokazać migocące światełka na choince.
Wyciągnął pudełko z zabawkami i dał dziecku. Sam włączył telewizor i czekał do rana. Był wściekły na Ilonę, a do tego bolała go głowa. Nie mógł doczekać się jej powrotu. Najpierw zniszczy tę cholerną kulę, a potem powie jej co o tym myśli.
Gdy tak siedzieli opuszczeni przez żonę i matę, na dworze było ciemno, padał gęsty śnieg i huczał dziki wiatr.
VIII
Ubrana w ulubione bambosze, różowy szlafrok i krótką szarą koszulę, Ilona niczym zahipnotyzowana, dążyła, drogą numer 824 na północ, do sklepu. Wychwalane przez nią bambosze, które tak cudownie ogrzewały, jej wieczne zimne stopy, zdążyły, w trakcie tej zimowej wędrówki przez zamieć, zamarznąć. Do piersi, nerwowo, przyciskała swój szklany skarb. Czuła, że ta kula jej potrzebuje. Musiałą jej pilnować. Względnie martwiła się o stan męża. To co mu zrobiła było konieczne. Wiedziała, że się z niej śmiał. Chciał, by wszystko mu wyjaśniła, a to było niedopuszczalne.
Nagle usłyszała klakson po czym odruchowo odskoczyła i wylądowała na poboczu w zaspie. Jej, prawie nagie ciało, podrapał twardy, zmarznięty śnieg. W trakcie upadku upuściła kulę. Długo szukała po omacku, ale nie mogła jej znaleźć. Skóra szczypała od zimna. Wróciła na drogę i czym prędzej, upadając raz za razem, pobiegła do sklepu.
Będąc w sklepie poczuła ulgę. Było ciepło i przytulnie. Czuła, że w tym miejscu jest bezpieczna. Zaraz po wejściu spostrzegła, że w sklepie, pomimo wczesnej pory, jest tłoczno. Nagle za plecami usłyszała huk. W miejscu gdzie było wejście, które robiło też za wyjście, opadła ściana i zamknęła szczelnie budynek. W ścianie był fotel, który Ilona postanowiła zająć. Każdy w sklepie uczynił to samo. Po chwili, wszystkie przymocowane do ściany fotele były zajęte. Zaraz po tym, wszystkim siedzącym, opadło na ramiona, schowane do tej pory w ścianie nad fotelami, zabezpieczenie i zatrzasnęło się pod siedziskiem. Wyglądało to jakby siedzieli w wagoniku kolejki górskiej.
W pobliżu choinki rozsunął się fragment granitowej posadzki i zaczęli wychodzić ludzie ubrani w kurtki moro i w kominiarki. Wyszło ich około stu. Ustawili się wkoło choinki. Kilu podeszło do drewnianych regałów, i przyłożyło kawałek świecącego czegoś do strzechy, po czym wrócili do szeregu, zaś ze strzechy zaczął ulatniać się hipnotyzujący dym. Po kilku minutach dym zniknął. Mężczyźni zabrali się za wynoszenie pod sklep drewnianych regałów. Zaraz po tym, jak ostatnich dwóch ludzi zeszło z regałem poziom niżej, przejście się zamknęło. Po godzinie hala sklepu była pusta, nie licząc choinki stojącej na onyksowym postumencie.
W pewnym momencie choinka zaczęła powoli się obracać, jeszcze bardziej hipnotyzując siedzących. Ilona czuła się bezsilna. Czuła zapach świąt i widziała przepięknie udekorowane drzewko. Bała się. Bała się obudzić. Niespodziewanie choinka zapłonęła ciepłym, żółtym, rażącym i, odbierającym dech w piersiach, światłem. Ilona zamknęła oczy. Przeczuwała, że traci kontakt z rzeczywistością.
Ostatkiem sił otworzyła lewe oko i zobaczyła, że wszystkie fotele, z zawrotną prędkością, pędzą, po szynie przymocowanej do ściany, wokół sklepu. Tym razem choinka wyglądała niczym słup gorącego, rażącego, żółtego światła.
Granitowa posadzka zniknęła, a w jej miejscu pojawiła się czarna otchłań, która nieznacznie chłodziła rozgrzane, niczym terrarium, pomieszczenie.
Fotelowa kolejka pędziła coraz szybciej aż w końcu wszyscy jej pasażerowie stracili przytomność.
Pasażerowie oddali się w pełni temu co ich tutaj przywołało.
IX
Obudził go nieznośny ból w szyi. Rozmasowując ją spostrzegł, że między zabawkami śpi dziecko, a on zasnął na fotelu. Zaniósł syna do sypialni. Na zegarze zbliżała się ósma. Zadzwonił po sąsiadkę. Zanim przyszła zdążył się umyć, przebrać i najeść.
Tak szybko, jak tylko mógł, odśnieżył samochód i podjazd, po czym ruszył na południe, w stronę Karczmisk, do nowego sklepu.
Pogoda nie dawała za wygraną. Cały czas padał gęsty śnieg. Pomimo wczesnej pory było ponuro. Marek jechał powoli, całkowicie pochłonięty prowadzeniem, niczym dzieciak, który od kilku dni ma prawo jazdy. Droga była prawie nieprzejezdna. Niespodziewanie coś odwróciło jego uwagę od drogi. Zatrzymał się i włączył światła awaryjne.
Wyszedł i zauważył dziwne zjawisko. Kiedy przejeżdżał ostatnim razem śnieg wyglądał inaczej. Było go równie dużo, może kilkadziesiąt centymetrów mniej, ale na pewno nie był taki biały, tak że biła od niego świetlista łuna. Czym prędzej wskoczył w zaspę, i brnąc w śniegu po pas, dotarł do miejsca gdzie światło wydawało się najjaśniejsze. Przeraził się na myśl o tym, że zaraz natknie się, na zasypane w śniegu, sine ciało żony z tą nieszczęsną kulą w ręku Okazało się, że to tylko kula. Zabrał ją i wrócił do samochodu. W głowie Marka pojawiło się pytanie: Dlaczego ją wyrzuciła, skoro tak jej na niej zależało? Tak bardzo, że musiała bić po głowie męża.
Po kwadransie Marek zajechał pod Gwiazdkę. Parking, znowu, był pusty. Zostawił auto na środku i pobiegł do sklepu. Wewnątrz, jak ostatnio, było pełno ludzi. Zastanawiało go, co ludzie widzą w tym sklepie? Bez skutku szukał żony. Już wychodził z budynku, gdy dotarło do niego, że przecież nie ma regałów, a wszystko, poza choinką, to jakieś przezroczyste, szare widmo, a ludzie wyglądali niczym zjawy.
Gdy uświadomił sobie co widzi, wyskoczył ze sklepu, tak jakby ten się walił. Przed budynkiem wpadł na kolegę z podstawówki:
Goni cię ktoś? – Piskliwym głosem zapytał łysy, gruby chłopak w małych, drutowatych okularach.
Nie… – Odpowiedział zdezorientowany Marek na widok kolegi w zimowym, czarnym płaszczu.
Co się z wami dzieje? -Wystrzelił grubas.
A co ma się dziać? – Marka zdziwiło pytanie, więc postanowił się czegoś dowiedzieć. W końcu kolega pracuje na stacji benzynowej, więc wie co ludzie opowiadają w okolicy.
Słyszałem, że żona ci zwariowała. Teraz ty? – Drwiącym głosem zapytał
Jak to zwariowała? Uważaj co mówisz.– Niecierpliwił się mężczyzna.
Ponoć ludzie widzieli ją jak biega i krzyczy, niczym obłąkana. Widziano ją jak, kilka razy, szła prawie naga, w trakcie największej zamieci do Karczmisk. To prawda? – Grubas zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Nic mnie o tym nie wiadomo. A ty się tym nie interesuj! Proszę cię, nie siej plotek. Teraz muszę iść. Cześć! – Marka zdenerwowało to krótkie spotkanie.
Zanim kolega zdążył cokolwiek odpowiedzieć jego już nie było.
Pognał do sąsiedniego sklepu. Do swojego sklepu. Wybrał napój energetyczny, rozejrzał się za żoną, i stanął w kolejce do jedynej kasy. Czekając, upajał się widokiem Ingi, która ubrana była w czarne, opinające dżinsy i w bluzę z logo sklepu w którym pracowała. Kasztanowe włosy, swoim zwyczajem, spięła w koński ogon. Co jakiś czas zerkała na niego, a on na nią. Pragnął jej ciała ponad wszystko na ziemi. Kiedy ją widział wszystko inne na tej planecie traciło jakikolwiek sens.
Doczekał swojej kolejki, zapłacił i zapytał o żonę. Nikt jej tu nie widział. Pośpiesznie wypił napój przed sklepem, puszkę wyrzucił do kosza i, dotknięty pożądaniem, wrócił do Ingi. To było silniejsze od niego. Czół, że to co chce zrobić jest złe. Tłumaczył się przed sobą, że ma żonę i dziecko, ale i tak się nie zatrzymał. Była już na wyciągnięcie ręki. Szedł niczym ślepiec w przepaść. Serce mało nie wyskoczyło mu z klatki piersiowej. Biło tak mocno, że mężczyzna bał się, że go zdradzi. W końcu dzieliła ich już, tylko grubość ubrań. Najdelikatniej, jak tylko potrafił, zakrył dłońmi jej oczy. Serce przestało mu bić.
Kto to? – Zdziwiona zapytała swoim, ledwie słyszalnym, delikatnym głosem.
Wreszcie… – Marek wyszeptał to wprost do ucha, po czym przyłożył swoje wystraszone, suche usta do jej krótkiej, schowanej w kołnierzu bluzy, szyi. Złożył pocałunek, po czym energicznie, ale dyskretnie i stanowczo odwrócił ją przodem do siebie.
Co Ty robisz? – Domagała się odpowiedzi. Jej małe, brązowe oczy zrobiły się niczym pięciozłotówki.
Teraz albo nigdy. – Wystraszony, i niepewny najbliższej przyszłości, postanowił dać świadectwo swojej miłości. – Jesteś całym moim światem. Uzależniłem się od ciebie.
Co… – Próbowała mu przerwać, lecz nie była w stanie. Czuła się jak niewolnica, która nie ma prawa głosu.
Kocham cię ponad wszystko. Zrób z tym co chcesz. Uderz mnie, odtrąć, ale wiedz, że będę cię kochał po kres swoich dni. Nie mogę żyć bez ciebie. Wiem, że mam żonę i dziecko, ale dla mnie ty jesteś najważniejsza. – Zaschło mu w gardle i nie wiedział co ma jeszcze powiedzieć. W końcu nie wytrzymał i bez opamiętania, namiętnie, głodny miłości zaczął ją całować. Całował wszędzie. W drobne usta, w delikatne policzki, w brodę i w czoło. Smakowała przecudownie. Czuł, że tak właśnie smakuje miłość. Po chwili, zamiast smaku miłości, poczuł pieczenie na swoim policzku, a na jej policzku dostrzegł płynącą, umazaną w tuszu do rzęs, czarną stróżkę.
Co robisz, debilu?! – Inga zdenerwowana pobiegła na zaplecze.
Po wszystkim Marek dyskretnie opuścił sklep i udał się do samochodu. Nie mógł przestać o tym myśleć. W ustach ciągle czuł jej smak. Czuł, że przez tę jedną chwilę, kiedy byli przytuleni, przeszedł jej zapachem. Nagle ogarnął go smutek.
Niespodziewanie, leżąca na siedzeniu pasażera, śnieżna kula, przykuła jego wzrok. Pozytywka grała, a na renifery padał śnieg. Marek dobrze pamiętał, że jej nie nakręcał. Złapał kulę i wyskoczył z samochodu.
Pobiegł do sklepu, zobaczyć czy są takie w sprzedaży. W środku chodziło pełno zjaw i stały regały widma. Poszedł do działu ozdób i szukał takiego samego przedmiotu. Niestety tam jej nie znalazł. Odnalazł identyczną w dziale z zabawkami. Chciał wziąć jedną kulę w pudełku, ale jego dłonie przeszły przez przedmiot jak przez powietrze. No tak. Przecież tego nie ma. Przyglądał się, wielu identycznym kartonikom z każdej strony, ale nie mógł znaleźć instrukcji. Wszędzie powtarzały się słowa: "Praeteritum tempus numquam revertitur". Pomyślał, że musi dowiedzieć się co oznacza to zdanie. W pierwszej chwili chciał zapytać kogoś z obsługi, ale szybko zorientował się, że nikt go nie zauważa.
X
Na sklepowym zegarze wybiła piąta. Fotelowe wagony zatrzymały się. Pasażerowie byli nieprzytomni. Choinka przestała się obracać i świecić. Podłoga wróciła na swoje miejsce. Nagle, w pobliżu choinki, rozsunęła się posadzka i zaczęli wychodzić ludzie w kominiarkach. Ustawili się wkoło choinki, tak że każdy z nich stał naprzeciwko fotelu. Po chwili zabezpieczenia, uniemożliwiające wypadnięcie z fotelu, uniosły się i schowały w ścianie. Ciała pasażerów pozsuwały się na podłogę. Ludzie w kominiarkach podeszli do nich, zarzucili je na ramiona, niczym zwinięty chodnik, i wynieśli poziom niżej. Za ostatnim tragarzem zasunęło się przejście i podniosła się, niczym ostrze gilotyny, ściana blokująca wejście do budynku
XI
Marek Michalik postanowił zniszczyć śnieżną szklaną kulę. Jak tylko opuścił sklep, ze wszystkich sił rzucił nią, o kostkę brukową. Zamknął oczy i osłonił, odruchowo, twarz rękami przed odpryskami. Jednak nic się nie stało. Kula, w nienaruszonym stanie, leżała na bruku. Mężczyzna przykucnął, złapał ją w dłoń i zaczął tłuc o betonową ławkę. Pot zalał ciało Marka, ale poza tym nie przyniosło to żadnych nowych efektów. Przedmiot okazał się być niezniszczalny, albo nie z tego świata.
Wybrał się ponownie do tego sklepu. Nagle zauważył w wejściu Ilonę w szlafroku. Niestety ona go nie widziała. Jego żona była zjawą. Postanowił coś zrobić. Nie wiedział tylko co. W końcu to matka ich dziecka. Przez obrotowe drzwi wszedł do sklepu. Znalazł się w wąskim przejściu, które prowadziło do głównej hali. W miejscu tym, po lewej i prawej stronie, były przeszklone drzwi. Za nimi, wewnątrz ściany, biegł korytarz wokół budynku. Stali tam, jeden za drugim, zapewne wkoło sklepu, grubo ubrani ludzie w kominiarkach. Musiało tak być, gdyż po lewej stronie stał człowiek tyłem do drzwi, a po prawej już przodem. Wszyscy stali nieruchomo niczym londyńscy gwardziści. Jeden drobiazg w ich wyglądzie zwracał uwagę. W czapkach tego typu najczęściej są trzy otwory: na oczy i usta. W tym wypadku, w miejscu na oczy były czarne, matowe plamy, zaś w miejscu na usta, łuski w kolorze zgniłej zieleni.
Nie zastanawiając się dłużej nad dziwnymi gwardzistami, mężczyzna ruszył dalej. Nagle ktoś strzelił mu w klatkę piersiową paralizatorem. Zwijając się odskoczył do tyłu. Nikogo w pobliżu nie było. W miejscu, gdzie kończyło się wąskie przejście, a zaczynała hala sklepu, była niewidzialna ściana uniemożliwiająca wejście do środka. Marek, nieświadomy przeszkody, zetknął się z nią. W chwili kontaktu ciała z prądem, na ułamek sekundy, pojawiły się kontury ściany, coś zabzyczało, i równie szybo nastał spokój. Gdy już doszedł, po kilku minutach, dosiebie, jego oczom ukazało się coś jeszcze bardziej dziwnego niż żołnierze w korytarzu, czy przezroczysta ściana. Tego, czego był świadkiem, nie widział w żadnych filmach. Na jego oczach podłoga sklepu rozpłynęła się niczym dym. Została czarna dziura. Nad tą diabelską studnią unosiły się ludzkie zjawy. Przemieszczały się bezszelestnie i nerwowo, niczym robaczki świętojańskie nocą, z miejsca na miejsce. Wyglądały jakby tańczyły wkoło obracającej się, i unoszącej w powietrzu, choinki. W okrągłej ścianie onyksowego postumentu, tak jak w obiektywie aparatu, rozsunęło się, niczym automatyczna zaślepka, osiem okrągłych otworów, a po chwili, przeciskały się przez nie, pokryte łuskami odnóża w kolorze zgniłej zieleni. Od spodu odnóża były jaśniejsze i pokrywały je macki. Gdy już wszystkie się wydostały, zaczęły obracać postumentem niczym wirnikiem śmigłowca. Marek poczuł zbliżające się zawroty głowy, więc szybko wybiegł ze sklepu wprost do samochodu.
Nie pojechał daleko. Zatrzymał samochód tuż przed zamkniętą bramą do parku. W bibliotece miał sprawdzić znaczenie łacińskiego zdania. Czuł, że to ważne. Dzień był ponury, ale, przynajmniej na chwilę, przestał padać śnieg. Okolicę rozświetlał słup światła z nowego budynku. Marek wziął kulę i już otworzył drzwi pojazdu, gdy coś dziwnego przykuło jego uwagę we wstecznym lusterku. Coś wręcz nieprawdopodobnego.
Już był przy furtce, kiedy, dla pewności, jeszcze raz, spojrzał w stronę sklepu, znajdującego się naprzeciwko, jakieś sto metrów od miejsca w którym stał. Jednak, to co zobaczył we wstecznym lusterku, okazało się prawdą. Nie wierzył własnym oczom. Wzgórze z budynkiem lewitowało nad ziemią, pojawiając się i znikając niczym obraz w kinie.
Marek podszedł bliżej. Chciał się temu przyjrzeć. Stał na chodniku, a na wysokości jego oczu, lewitował parking. Pod unoszącym się sklepem był granitowy krater z czarną otchłanią. Nie zastanawiając się długo, Marek wrzucił do niego śnieżną kulę. W chwili, kiedy kula zetknęła się z ciemnością, zadzwoniły dzwoneczki reniferów, i pojawiły się iskry, które wyglądały tak, jakby ktoś w ciemnym pokoju odpalił zimnego ognia, albo puścił petardę w bezksiężycową i bezgwiezdną noc. Z ciemnej otchłani biło mroźne powietrze. Po chwili, zajmujący całą średnicę krateru, pojawił się, i w żółwim tempie posuwał ku górze, czarny, lepki, pionowy walec. Wyglądało to tak, jakby jakaś nieznana siła pchała w górę smołę. Nad smolistym walcem unosił się parking ze sklepem.
Po kilkunastu minutach, pod nowym sklepem, – pod „Gwiazdką" – zebrała się spora grupa ludzi. Z ich perspektywy spód wzgórza wydawał się wielkości deski do krojenia pieczywa. Z daleka widać było tylko mały domek, unoszący się w górze niczym latawiec, połączony z kraterem czarnym kablem, niczym pępowiną. Po dłuższym oczekiwaniu, wzgórze ze sklepem zniknęły, zasłonięte przez chmury. Zaczął sypać gęsty i gruby śnieg.
Po zamieci, na miejscu nowego sklepu, pozostał krater. Biło od niego mroźne powietrze. Wokół krążyli ludzie. Jedni świecili do wnętrza latarkami, inni zaś halogenami. Jednak, w jego środku nic nie można było dostrzec, poza granitowymi ścianami krateru i nieprzeniknioną ciemnością.
Zebrani ludzie dopytywali się na głos:
Co to było? Moja żona mówiła, że idzie do tego sklepu. Gdzie ona teraz jest? – Dopytywał się łysiejący, siwy facet przed pięćdziesiątką świecąc latarką do krateru.
Moja Jadźka, też mówiła, że tu idzie. – Odezwał się drugi dużo starszy.
I moja ! – Krzyczeli inni.
Nieliczne kobiety znajdujące się na miejscu zdarzenia nie odezwały się słowem. Nie komentowały, tylko patrzyły z wyrazami bólu i straty na twarzy. Były jak w hipnozie.
XII
Będąc, jeszcze, na miejscu zdarzenia, Marek wykonał anonimowy telefon na policję i wrócił do domu. Zegarek w samochodzie wskazywał parę minut po dziewiętnastej, gdy wjechał na podjazd. Mężczyzna był zmęczony.
Jak tylko wszedł do domu dziecko wybiegło wołając mamę. Markowi zrobiło się ciężko na sercu. Już zaczęły pojawiać się pierwsze pytania w jego głowie:Jak wytłumaczyć to dwuletniemu dziecku? Jak oni teraz będą żyć? Jak on to powie jej rodzicom?
Marek wiedział, że wszystko zniszczył. W końcu to on namówił żonę na spacer do tego cholernego sklepu. Właśnie przez to został z dzieckiem sam. Przez to że zachciało mu się spaceru. Jak szczeniak liczył, że po zakupach żona będzie łatwiejsza. Dużo go to kosztowało. Słono zapłacił za swoje zachcianki. W jednej chwili poczuł do siebie odrazę. Znienawidził siebie. Postanowił, że teraz będzie żył tylko dla dziecka.
Zapłacił pani Krystynie i odprowadził ją do drzwi. Przed wyjściem, pani Krysia powiedziała mu, że syn cały dzień dopytywał się o mamę. Wysłuchał spokojnie tego co mówiła, po czym powiedział jej coś na odczepne, wymyślając na poczekaniu jakąś durną historyjkę, i zamkną za nią drzwi.
Przygotował kolację, wykąpał i nakarmił dziecko, pobawił się z nim i oglądali bajki; w końcu maluch zmęczył się i zasnął. Marek pospiesznie wziął prysznic i poszedł do salonu. Z szuflady w komodzie wyjął laptopa, by sprawdzić znaczenie łacińskich słów. Niestety, z powodu zamieci, nie działał internet. W notatniku zapisał tyle ile udało mu się zapamiętać. Wyłączył i odłożył komputer na miejsce. Był bardzo zmęczony, więc położył się spać.
Obudził go dzwonek do drzwi. Dziecko przekręciło się na drugi bok i spało dalej. Marek wyskoczył z łóżka, narzucił na siebie szlafrok, i udał się do drzwi. Kiedy je otworzył nie dowierzał własnym oczom.
To ty?
Nie spałam całą noc. – Odpowiedział cicho kobiecy głos.
Co ty tu robisz? – Marek nie mógł się obudzić.
Przyszłam cię przeprosić. – Inga mówiła tak cicho, że Marek musiał nasłuchiwać – Moje najszczersze kondolencje. Słyszałam co się stało. Nie wiem co mam powiedzieć.
Dziękuje. Nie musiałaś się fatygować. – Mężczyźnie zaczął doskwierać mróz.
Chciałam, jeszcze powiedzieć, że też cię kocham. To co wydarzyło się w sklepie to był impuls… Przepraszam. Od dawna jesteś obiektem moich westchnień…. Ja wiem, że to nie czas… Pa! – Inga odwróciła się i miała już iść, gdy Marek położył dłoń na jej ramieniu.
Nie odchodź. Zaczekaj. Proszę. Musisz mi pomóc. – Czuł, że teraz wszystko jakoś się ułoży.
Syn Marka znał Ingę z wizyt w sklepie. Często go zaczepiała. Maluch nie wstydził się cioci. Mieli ze sobą bardzo dobry kontakt.
Weszli do domu. Inga objęła Marka w tali, by dodać mu otuchy przed ciężkim dniem. Dziś musi, w jakiś mądry sposób, wytłumaczyć dwuletniemu dziecku zaginięcie matki i, niestety, dziś po południu wracają rodzice Ilony.
Zanim obudziło się dziecko, Marek zadzwonił do biblioteki w nurtującej go sprawie łacińskiego zdania. Bibliotekarka powiedziała, że jak już znajdzie tłumaczenie to zadzwoni do niego. Marek zdążył się wykąpać, ubrać i najeść. Z pomocą Ingi zajął się dzieckiem.
Karmił syna gdy zadzwonił telefon. Odstawił miseczkę i szybko odebrał. Kiedy słuchał tłumaczenia bibliotekarki zrobił się blady, jakby ujrzał ducha.
Dziękuję. Do usłyszenia. – Powiedział ledwie słyszalnym głosem i rozłączył się.
Co się stało? – Inga zapytała, bo Marek nic wcześniej nie mówił na ten temat.
Do tej pory miałem jakąś nadzieje, że ona się odnajdzie, ale teraz już jestem pewien, że straciłem Ilonę na zawsze. – Mówił łamiącym się głosem. - Wszystko zaczęło się od śnieżnej kuli, którą Ilona znalazła przed nowym sklepem. – Opowiadał wszystko ze szczegółami, chociaż dziewczyna nie dopytywała się o nic. – I właśnie na tej kuli było to zdanie po łacińsku – Pokazał jej kartkę ze swoimi bazgrołami na której było zapisane po łacińsku: "Praeteritum tempus numquam revertitur"
I co to znaczy? – spytała.
・}Miniony czas nigdy nie wraca".
O Boże – wyszeptała Inga.
Pierwszy raz, od miesiąca, świeciło słońce i nie padał śnieg.
EPILOG
Rok później. Teren, wkoło krateru, ogrodzono trzymetrowym, betonowym murem uwieńczonym drutem kolczastym. Najwybitniejsi geolodzy i wulkanolodzy, z różnych europejskich uniwersytetów, pracują na zmiany, bez dnia odpoczynku; bez sukcesów. Pomagają im: speleolodzy, grotołazi, wojsko, a nawet ufolodzy. Pojawiają się przypuszczenia, że studnia sięga dna Ziemi. W ciągu rocznych badań, w wyniku upadku do wnętrza krateru, poniosło śmierć kilku wybitnych speleologów i grotołazów. Ciał nie wydobyto po dziś dzień.
Może ktoś to przeczyta, jeśli dodasz polskie znaki (wszędzie brakuje 'ś', a 'ą' jest zastąpione przez 'š'.
Zmień formatowanie, bo jest masakra...
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Szanowny Autorze, przyjrzyj się swojemu tekstowi --- dziwne znaczki po nim biegają. Z jakiego programu i jak wklejałeś? Druga sprawa: zapis dialogów. We własnym i wielu innych osób imieniu proszę Cię o zmianę sposobu zapisu na normalny, tradycyjny, znormalizowany też.
Format do zmiany.
Nie format, tylko kodowanie znaków. Autorze, po zastosowanych znakach wnoszę, że tekst został napisany w CP-1250, ale podczas wklejania nie przekonwertował się do ISO-8859-2. Spróbuj zmienić kodowanie w ustawieniach programu i na nowo wstawić plik.
Zanim wstawisz ponownie upewnij się, proszę, że wyrzuciłeś wypunktowania, a zamiast nich wstawiłeś myślniki.
Ło Matko i Córko! A już myślałem, że będę biegł z monitorem do serwisu. Co to jest? W czym ty to pisałeś? Popraw to! Tego nie da się czytać. Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Wszystko zostało już powiedziane/ napisane. Tekst to poprawki ściśle technicznej.
Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.
W jakim edytorze najlepiej pisać? Piszę w Open Office 2000 i wyskakują takie kwiatki. Nie mam do tego programu siły. Mam Windowsa Viste. CO możecie polecić?
Pozdrawiam.
System operacyjny nie ma tutaj nic do rzeczy. Skoro ta wersja Open Offica wyprawia Ci takie kwiatki, to najpierw ściągnij najnowszy Open Office jaki jest. Jeśli to nie pomoże, to zainstaluj MS Office (2003 - najlepiej lub 2007/2010).
Próbuj. Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Na razie --- fatalnie przegadane... Do pierwszego akapitu najlepiej byłoby dołączyć jeszcze mapę. Zero akcji w tym opisie. Żadnegio zwiastauna tajemnicy, problemu, czegoś innego. Co pewien czas zdarzają się mrożne i śnieżne zimy ... Jedyny wniosek z lektury.
No to jak Autor chce zachęcić czytelnika do dalszego czytania?
Pozdro.
Qetzalcoatlu Tęczowopióry, ratuj!
Boldem tyle tekstu --- zabójstwo dla oczu. I nie ma tłumaczenia, że Open Office. Co poszło na otwarcie kwestii dialogowych?? Nie mów, że Open Office zamienił... Kilka osób też posługuje się tym programem, a takich cudów nie ma w ich tekstach...
-----------
(...) po łacińsku: (...)
Po jakiemu???
System operacyjny nie ma tutaj nic do rzeczy
Akurat ma bardzo dużo, szczególnie jeśli skusisz się na Linuxa. Nie będę się wgłębiał.
Autorze, OpenOffice nie jest już rozwijany, znacznie lepiej będzie ściągnąć jego rozwojową wersję: LibreOffice. (BTW, nigdy nie słyszałem o OO 2000, ostatnia wersja jaką pamiętam to bodaj 3.4 beta :P ).
Możesz też spróbować WordPada. A tak w ogóle moim zdaniem (jako wieloletniego użytkownika OpenOffice, LibreOffice, internetowego pakietu Google...) najlepiej po prostu szarpnąć się na trzy stówki i kupić trzystanowiskową wersję MS Office...
Drogi autorze! Doczytałam do strony 5, a mianowicie do fragmentu, który mnie rozłożył na łopatki :D
"W piekarniku dochodziły zapiekane ziemniaczki w ziołach, z mielonym mięsem i dużą ilością sera - danie popisowe Ilony. Mógł śmiało powiedzieć, że jest to jeden z głównych powodów, przez który nigdy nie rozwiedzie się z żoną, pomimo wielu kłótni. Nawet ułożył kiedyś pewien wzór: Narzeczona plus dobra zapiekanka równa się żona i dziecko. Więcej do szczęścia nic nie potrzebował." Dobrze, że nie jestem fanką gotowania bo zapewne od chwili przeczytania tegoż fragmentu zaczęłabym podejrzliwie przyglądać się mężowi, rozszyfrowując jego intencje :D :D
Najpierw uwagi ogólne. Czytając tekst miałam wrażenie, że czytam fragmenty policyjnych raportów - tak wszystko szczegółowo opisałeś. Myślę, że część żmudnych opisów budynków mógłbys pominąć, na rzecz akcji. Zresztą oipis żony, potem opis sklepu wewnątrz, a to opis zasypanej śniegiem drogi lubelskiej... Sam pomysł mi się podoba. I na pewno przeczytam do końca.
Co rzuciło mi się w oczy prócz starannych opisów?
Strona 1.
Drogi autorze! Doczytałam do strony 5, a mianowicie do fragmentu, który mnie rozłożył na łopatki :D
"W piekarniku dochodziły zapiekane ziemniaczki w ziołach, z mielonym mięsem i dużą ilością sera - danie popisowe Ilony. Mógł śmiało powiedzieć, że jest to jeden z głównych powodów, przez który nigdy nie rozwiedzie się z żoną, pomimo wielu kłótni. Nawet ułożył kiedyś pewien wzór: Narzeczona plus dobra zapiekanka równa się żona i dziecko. Więcej do szczęścia nic nie potrzebował." Dobrze, że nie jestem fanką gotowania bo zapewne od chwili przeczytania tegoż fragmentu podejrzliwie przyglądałabym się mężowi :D
Najpierw uwagi ogólne. Czytając tekst miałam wrażenie, że czytam fragmenty policyjnych raportów - tak wszystko szczegółowo opisałeś. Myślę, że część żmudnych opisów budynków mógłbys pominąć, na rzecz akcji. Zresztą oipis żony, potem opis sklepu wewnątrz, a to opis zasypanej śniegiem drogi lubelskiej... Sam pomysł mi się podoba. I na pewno przeczytam do końca.
Co rzuciło mi się w oczy prócz starannych opisów?
Strona 1.
Padał coraz grubszy śnieg. Zamieć stawał się coraz bardziej dokuczliwa. (Ponadto zamieć i zawieja to nie to samo, sprawdź bo zdaje się w tekście niżej nie stanowiło to dla Ciebie różnicy)
Wskazówki, zegara stojącego w oknie wystawowym, nowo wyremontowanego budynku, wskazywały północ. - I niżej kilka zdań masz:
Po czym sytuacja się powtórzyła. Pawilon pojawiał się i znikał. Sytuacja powtarzała się przez dłuższą chwilę. W końcu na miejscu, nowo wyremontowanego budynku, zmaterializował - takich powtórzeń jest w tekście sporo, przeanalizuj sobie :)
Marek szybko wyłączył alarm, i na tyle cicho, na ile pozwalała skrzypiąca podłoga, wymkną się z ciasnego pokoju, zabierając ubrania z szafek małego regału. - pamiętaj, ze przymiotnik (przysłowek też masz szybko włączył i cicho wymknął się) jest wrogiem pisarza. Przeczytaj to zdanie na głos i zobacz czy nie przeszkadza Ci ten opis? Mnie tak.
Marek Michalik był wysokim, patykowatym, niczym głodzone w młodości dziecko, - metafora opisująca szczupłą budowę ciała porównana do głodzonego dziecka, jest dla mnie co najmniej nie na miejscu :/
Rodzice żony półtora roku temu stracili swój dom w wyniku powodzi, i jeszcze nie zdążyli się odbudować. - Rodzice nie zdążyli się odbudować? Pomijam fakt, że opisujesz wszystko krok po kroku jakbyś siedział na grilu u znajomych i im to opowiadał.
Strona 2.
Dzisiaj na pewno miałby pretensje do kierownika administracji o to, że w drodze do firmy, utknął gdzieś w zaspie swoim nowym samochodem. - Zgubiłespodmiot. Utknła kierownik czy szef? Oczywiście rozumiem, że szef, ale wydaje mi się, że zdanie jest niewłaściwie skonstruowane.
zamieć. Zaczął padać gęsty, marznący śnieg. Już po kilku minutach śnieżnej zawiei - odmiana zawieji (kogo? czego? nie lubię zawieji)
Zawieja - zjawisko hydrometeorologiczne, polegające na połączeniu opadów śniegu z silnym wiatrem.
Zamieć śnieżna - śnieg podnoszony z powierzchni ziemi przez wiatr i niesiony wraz z wiatrem.
Dwie godziny szli...(...) Drobne pośladki.- Opis żony, a raczej jej sylwetki jest tak szczególowy jakbys opisywał portret zaginionej, ale wygląda na zafascynowanego wyglądem żony małzonka ;) Duma bije z tego opisu, że ho! ho! Ponadto, szli sobie ot tak drogą? Dopiero pisałeś, że wszystko było do cna zasypane, a tu nagle spacery sobie urządzili? A zamieć i zawieja już ustąpiła?
W trakcie wędrówki a nizej kilka wersów masz w trakcie wędrówki - zbyt blisko siebie wyrażone
Postanowiła zabrać je w powrotną drogę. - ja zrozumiałam, że już je zabrała. Dziwnie to napisałeś. Potem piszesz, że kobieta wraca po pudełko, kiedy ja byłam przekonana, że już je wziąła. Może : " Postanowiła je zabrać w drodze powrotnej." ?
W koło hali sklepu - co prawda w koło jest i wkoło, ale w tym przypadku powinno być wkoło pisane razem. Dlaczego? Poniżej ściągawka.
· wkoło to przyimek, który łączy się z rzeczownikiem (a. wyrazami w funkcji rzeczownika) i wskazuje, że coś odbywa się/ znajduje się dookoła danego miejsca: Wkoło zamku znajdowały się osady chłopskie;
· w koło - to przysłówek, który ma kilka znaczeń: 1. dookoła czegoś, okrążając coś: Dzieci biegały w koło i wszędzie ich było pełno; 2. w kółko; powtarzając coś; ciągle: W koło powtarzał te same dowcipy; 3. dookoła własnej osi: W tańcu obracała się w koło.
Uwaga! Jeśli mamy problem z zapisem wyrazów w koło/ wkoło, wystarczy sprawdzić, czy w danym kontekście łączą się one z rzeczownikiem i wpływają na jego formę deklinacyjną (rzeczownik stoi wtedy w dopełniaczu), czy też stoją przy czasowniku i nie wymagają od innych wyrazów przybrania określonej formy deklinacyjnej. Jeśli wkoło łączy się z rzeczownikiem - wybieramy pisownię łączną, jeśli w koło stoi obok czasownika - pisownię rozdzielną.
Po kwadransie zdecydowali się na mały samochodzik na sprężynę i ruszyli w kierunku wejścia, które było też wyjściem - litości! Myślę, ze wystarczyłoby napisać w kierunku wyjścia... :)
Dobra kończę te dwie strony. Mnóstwo powtórzeń słowa "być" w różnej odmianie. Zwróć uwagę.
Przeczytałem całość, przeczytałem też post agizgagi i podpisuję się pod nim. Adzezgadze gratuluję zmysłu analitycznego i komentarza z cyklu ,,te które cenię"- to znaczy z ironią, merytorycznego i zarazem twarzą do Autora.
Autorze, mam dla Ciebie trzy rady, tak, aby się nie powtarzać:
1) Napisz, popraw, włóż do szuflady, poczekaj tydzień, znowu popraw, poczekaj dwa dni, popraw, opublikuj. Nie inaczej. Inaczej się nie da. Twój tekst był pisany na kolanie. To widać.
2) Używasz dużej ilości powtórzeń, krótkich zdań, które mogą być dobre dla opisu np: postaci drugoplanowych, ale nie budowania klimatu. To tak, jakbyś rzucał cep i kazał się nim zachwycać. Złe narzędzia.
3) Retardacja. Walcz z nią, a może inaczej- przeczytaj komuś na głos. Tam, gdzie powie, że przynudzasz, zwróc na to uwagę. Najprawdopodobniej w tym miejscu dokonałeś zbędnej retardacji, spowolniłeś akcję, a co gorsza, jeszcze pewnie na pierdole.
strona 3.
Ilona była już w połowie podwórka, zasypana do pasa śniegiem, kiedy przypomniała sobie o przymarzniętym, wyblakłym pudełeczku pod ławką. - Zasypana po pasi nagle odwórt i pędzi po pudełko, w sytuacji gdzie panuja straszne zawieje i zamiecie i mąż z trudem odśnieża podwórko. Ale śniego do pasa nie straszny szczupłej zonie... - niekonsekwencja i trochę nielogiczne jak dla mnie
Poszedł szukać w mieszkaniu swojej drugiej połówki. - swojej połówki. Chyba, że w zanadrzu skrywał pierwszą połówkę.
Gdy syn zasnął mu na ramieniu, odłożył go do łóżka i odetchną -1. odetchnął. 2. a co nosząc synka nie oddychał? A poważnie troche to nie brzmi. Wyobrażam sobie jakim ciężarem musiał być syn na tym ramieniu. Chyba bym to zmieniła.
W końcu mężczyźnie udało się uspokoić bobasa. Odłożył go do łóżka i przykrył starannie kołdrą. Następnie przebrał żonę, w pierwszą jaką znalazł, koszulę nocną. Ułożył ją na swoim fotelu, a sam położył się koło dziecko. 1. bobasa? 2 lata to nie taki bobas, ale może się czepiam. 2. tę piżamę mogłęs sobie darować, naprawdę. 3. Odłożył go - dziecko można położyć, odkłada się raczej jakąś rzecz.
Wspomnienia minionych wydarzeń nie dały mu zasnąć do rana. - może " nie pozwoliły zasnąć", bo "nie dały" jakoś tak mało literackie mi się wydaje....
Dobra kończę, bo za dużo tego wypisywania. Jeszcze zobacz we fragmencie od " Do domu poszła przez park (...) tj strona 4 do końca strony ile raz występuję słowo "być" w różnej odmianie. Mnóstwo. Trzeba coś z tym zrobić. Przerobić :)
Masz tam tez zdanie" Dorożkarz wiózł jakieś dystyngowane państwo" - KoNie jak napisałes "przemknąły" i "popędziły" a Ilona w tym pędzie zdązyła zauważyć kto tam siedział. Bystra bestia. Poza tym "jakieś państwo" brzmi prostacko. Przepraszam, jesli Cię uraziłam, ale tak mi się skojarzyło.
Jeszcze "kontem oka dostrzegła" - kątem
Pozdrawiam i życzę wytrwałości. Jak wspomniałam ciekawa jestem jak historia się zakończy i przeczytam do końca. Nawet te grube literzyska :D
Zasypana po pasi nagle odwórt - teraz i ja się zamotałam :D miało brzmieć: "zasypana po pas i nagle odwrót "
Autorze i strona 5
" Z prawej krew płynęła wąską stróżką"...Poniewaz jesteś nowym użytkownikiem polecam zapoznać się z:
www.fantastyka.pl/4,6022.html
www.fantastyka.pl/4,6027.html
Bo ta "kobieta dozorująca" płynąca kaskadami czerwieni, przeszła już do literatury i historii tego portalu :D
I wyrzuć ten : "jednokondygnacyjny dom z kopertowym dachem, pokrytym falistymi płytami eternitu"... Wyrzuć ze wszystkich zdań, w których się pojawia.
Pozdrawiam
No dobra, wróciłem i przeczytałem. To znaczy, dotrwałem do końca opowiadania. Zanim przejdę do sedna sprawy, a zasygnalizuję jedynie, że nie bedą to dobre wieści. Najpierw chciałbym napisać, że jestem pełny podziwu, ogromnej i tytańskiej pracy agizgagi pod kątem rozłożenia tego tekstu na czynniki pierwsze.
Podpisuję się pod tym co napisała koleżanka, a ja teraz spytam się wprost Autora tego opowiadania, czy czytał coś z podstaw geologii, budowy wulkanów i petrologii. Bo wydaje mi się, że nie czytał. Posłużę się całym fragmentem, epilogiem:
Rok później. Teren, wkoło krateru, ogrodzono trzymetrowym, betonowym murem uwieńczonym drutem kolczastym. Najwybitniejsi geolodzy i wulkanolodzy, z różnych europejskich uniwersytetów, pracują na zmiany, bez dnia odpoczynku; bez sukcesów. Pomagają im: speleolodzy, grotołazi, wojsko, a nawet ufolodzy. Pojawiają się przypuszczenia, że studnia sięga dna Ziemi. W ciągu rocznych badań, w wyniku upadku do wnętrza krateru, poniosło śmierć kilku wybitnych speleologów i grotołazów. Ciał nie wydobyto po dziś dzień.
Wytłumacz, co robią przy kraterze wulkanu grotołazi (=speleolodzy i grotołazi - to to samo!), skoro to miejsce badań głownie dla wulkanologów i geofizyków. Nie mam zielonego pojęcia po co ludzie, spece od jaskiń przy wulkanie? Dlaczego nazwałeś krater - studnią, a do tego, że sięga dna Ziemi. To czysty absurd. Jakie dno! Do jądra? Do płaszcza litosferycznego czy do astenosfery?
Czy można upaść do krateru, czy wpaść do krateru? Bo napisałeś "w wyniku upadku do wnętrza krateru". Wiesz o co chodzi? Logika tutaj leży i nie może się podnieść.
Dalej:
(...) poza granitowymi ścianami krateru (...) - pokaż mi krater wulkanu, czy jakikolwiek inny krater (po meteorycie), który jest zbudowany z granitu, to cię obsypię złotem i diamentami. Poczytaj sobie najpierw coś o wulkanach, a potem pisz, a nie walisz nam tu głupoty.
Poprawiaj i czytaj swój tekst przed publikacją. Zawsze! Jak o czymś nie wiesz, to idź do biblioteki, poczytaj, zrób notatki. Myślę, że następny tekst będzie lepszy, bo ten jest słaby. Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Sprawa wygląda tak. Wszystko co tu piszecie na temat mojego opowiadania jest dla mnie cenne. Na wagę złota. Jestem typowym samołukiem. Skończyłem podstawówkę i liceum w których nauka jezyka polskiego składała sie , przed wszystkim, z recytacji wierszyków. Specjalnie poszedłem na studja dziennikarskie, bo zawsze chciałem pisać, ale na studjach doktorów nie interesowało czy coś nam przekażą, tylko aby odbębnić. Poprostu miałem pecha do nauczycieli. Niedawno udało mi sie odłożyć na 12 calowego laptopa z Vistą. Zaczoółem więc pisać i szukać stron gdfzie można to publikować. Znalazłem tą. Spodziewaem sie, ż ejak fantastyka, to nie ma znaczenia czy krater jest z granitu czy z czegoś innego. Zdanie po łacinie miało być tą przykuwającą tajemnicą, którą bohater rozwiąże na końcu opowiadania. Nigdy nie myślałem, że pisanie opowiadania fantazy to pisanie prawie reportażu w którym wszystko musi być zgodne co do centymetra z rzeczywistością. Jeszcze na złośćć wyskakują te kwiatki przy wklejaniu tekstu i w dodatku nie bardzo wiem co mogę z tym zrobićź. NIe znam się na jakiś iso czy cpu.
Podsumowując jestem laikiem, ale naprawdę mi zależy na pisaniu, bo to lubię nawet bardzo. Reportyaże na studjach chwalono,al, jak widzieliście nie problem opisać rzeczywistośc, gorzej z fikcją. Jeśli chodzi o czytanie komukolwiek to odpada. Mieszkam w małej wiosce i w sumie jestem jedyna osbą w domu, która lubi czytać i pisać. Dla reszty liczy się tv i robota. Książki i gazedty ich nudzą . Nie móiąc o radiu, czy pisaniu. W związku z tym wszystkie wasze rady są na wagę złota - jak pisałem na początku. Chcę szlifować swój warsztat. Pozdraweiam i jeszcze raz dziękuje za wszystko
chudy, Ty się nie tłumacz. Ty się przyłóż do pisania.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Chudy, kiedy przeczytałem pierwsze zdania Twojego komentarza, bałem się, że zaczniesz przytać tu jakieś życiowe motta i unosić się dumą ponad najwyższe góry świata - jak to bardzo często pewnym osobom się już tutaj w historii tego portalu zdarzyło! A tymczasem zostałem zaskoczony bardzo pozytywnym, dojrzałym komentarzem. Przyznałeś się do błędów i wyraziłeś chęć uczenia się - to bardzo dobrze i bardzo mnie to cieszy. Zatem przyłóż się i nie tłumacz się już więcej - jak to powyżej Fasoletti napisał, - i napisz lepsze opowiadanie. Trzymam kciuki i wierzę, że stać Cię na więcej.
I jeszcze kilka słów o opowiadaniu. Twój tekst ma sporo błędów i niedociągnięć. Zbyt dużo miejsca w tekśćie poświęcasz na opisywanie wszystkiego. Nie trzeba, nie musisz opisywać oczywistośći; np. z czego składa się żarówka, jaką ma fakturę, barwę, wygląd etc. Czytelnik wie jak wygląda. Przyjrzyj się opisom pod tym kątem. Tam gdzie opis jest potrzebny dla wzbogacenia fabuły lub dla podkreślenia akcji, robisz to. Najważniejsze, co mi się u Ciebie podoba - wymyślasz ciekawe fabuły. To duży plus i krok do przodu. Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Chudy, research to podstawa każdego opowiadania. O ile nie piszesz odrealnionej opowieści w stylu "Alicji w Krainie Czarów", oczywiście.
Dam Ci przykład: pisząc moje ostatnie opowiadanie (jeszcze nieopublikowane) spędziłem ponad dwa tygodnie, starając się zrozumieć podstawy mechaniki kwantowej, opracowując technologicznie prawdopodobny schemat budowy sztucznego mózgu, rozeznając się w możliwościach silników działających w próżni, projektując statek kosmiczny w sposób, który pozwalałby mu uzyskanie sztucznej grawitacji i nadający się do zastosowania system nawigacji międzygwiezdnej oraz wymyślając prawdopodobnie możliwą formę hibernacji (akurat tutaj było dość łatwo, bo wystarczyło nieco zmienić model zaproponowany przez Wattsa w "Ślepowidzeniu").
Świat musi być wewnętrznie logiczny (znów -- póki nie ma być z założenia absurdalny).
Pisanie, wbrew pozorom, to nie siadanie przed komputerem i machnięcie sobie tekściku od ręki. To ciężka, czasochłonna, wymagająca wcześniejszego przygotowania praca. Nawet, jeśli robisz to tylko amatorsko. Niemniej -- jeśli już się trochę wyrobisz, ta praca przyniesie Ci niesamowitą satysfakcję.
A tak swoją drogą, patrząc na ilość rażących błędów w Twoim ostatnim komentarzu, trudno oprzeć się wrażeniu, że to jednak jest jakaś prowokacja...
No dobrze, biorę / bierzemy Twoje wyjaśnienia za dobrą monetę. W podstawówce, wiadomo, za wiele nauczyć się nie można. Zostawmy to. Liceum. Zależy, mocno zależy, od nauczycieli. Zgoda, są tacy, którzy idą na łatwiznę, fragment "Pana Tadeusza" na pamięć i już dobra ocena leci. Ale istnieją lektury. Obowiązkowe też... Niczego z nich nauczyć się samemu nie da rady? Rozumiem, że niektóre nudne jak flaki z olejem, ale, u licha, podpatrzyć, jak pisze się dialogi, można z każdej. Zauważyć, że opisy raz są sążniste, raz lakoniczne, i przemyśleć, skąd te różnice się wzięły, też można. Potem studia. Dziennikarstwo. Na tym kierunku wcale nie zwraca się uwagi na sprawność formułowania wypowiedzi? Poza tym, jak to na studiach, samemu trzeba "naumiewać się"... Ale powiedzmy, że liczyła się sprawność opisu rzeczywistości, a nie jakość tego opisu. Co z tego wynika? Konieczność uzupełnienia wiedzy o polszczyźnie, to raz, konieczność nauczenia się budowania fikcji przekonywającej, niesprzecznej wewnętrznie, a tam, gdzie graniczy z rzeczywistością powszechnie znaną, uwzględniającej tę rzeczywistość.
Exturio dał wyraz niepokojowi, czy to nie jest kolejna prowokacja. Ja tego wprost nie napiszę, ale, wiesz, jakoś mało wiarygodne, tak pisać po liceum, po niechby tylko liźniętych studiach dziennikarskich... Wszędzie nauczycielami były matoły i olewacze?
Ale zacząłem od wzięcia za dobrą monetę. Zobaczymy, czy, co i jak napiszesz jeszcze...