- Opowiadanie: Skaza - Wieczny Tułacz - część II

Wieczny Tułacz - część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wieczny Tułacz - część II

Mijają kolejne godziny, aż w końcu światło wpadające przez okno przyjmuje czerwoną barwę. Kapitan w milczeniu zasiada do przygotowanej przez Aurę kolacji, Kiedy postanawia wyjść na pokład oboje stają w drzwiach kajuty, a potem powoli kroczą drewnianym korytarzem ku zdobionym drzwiom.

– Zakład, że będą jakieś nowe problemy? – pyta Kapitan.

– Nie zakładam się o takie rzeczy. To nie jest właściwe podejście.

Dowódca statku kładzie dłoń na metalowej gałce i popycha drzwi. Tuż za nimi widzi zdezorientowanego Jacka, jednego z zaufanych marynarzy, z którym pływa od dawna. Jack zamiera z ręką wyciągniętą w kierunku klamki. Potem oddaje salut i mówi:

– Sir, właśnie do pana szedłem. Mamy kłopoty.

Pod wymownym spojrzeniem Kapitana Aura przewraca oczami.

– Co konkretnie?

– Właściwie to nie wiem od czego zacząć.

– Bogowie, ile rzeczy miałeś mi powiedzieć?

– Kilka. Mieliśmy tu walkę.

– Walkę?

– Tak sir, walkę. To właśnie powiedziałem.

– Nie nabijaj się ze mnie, tylko gadaj co się dzieje.

– Przepraszam, sir. Mycha i Kido przechadzali się po pokładzie. Wtedy jeden ze starszych marynarzy, Brock, rzucił się na nich z krzykiem, że skoro dwójka dzieciaków otrzymała broń, to on tym bardziej powinien, i tak dalej…zaczęli się szarpać, Brock wyszarpnął z pochwy miecz Mychy i… on go zabił, sir. Nie chciał tego zrobić, ale chłopak rzucił się na niego i właściwie nadział na ten miecz.

– Rany boskie…

– Oficerowie wszystkim zarządzili, sir. Brock właśnie został odprowadzony, zamkniemy go w tym naszym małym więzieniu na dole. Przygotowaliśmy ciało do pogrzebu, szedłem po pana żeby odprawił pan ceremonię.

– A Kido?

– Ah, nic mu nie jest. Jak tylko Brock zranił Mychę wyrzucił miecz i zaczął praktycznie rozpaczać nad tym co zrobił. Jest w szoku, bo zabił kolegę. Sir, nie wiem dlaczego oni chodzili razem sami. Nikt nie zwrócił na to uwagi, nikt nawet nie pomyślał, że coś takiego mogłoby się stać. Dopiero teraz naprawdę można poczuć to napięcie w powietrzu. Niby wszystko jest spokojnie, pomijając oczywiście wczorajszą noc, zgubienie się i tę cholerną mgłę, która jest coraz bliżej… mam wrażenie, że ludzie panują nad sobą tylko pozornie.

– Rozumiem. Dziękuję, Jack. Muszę przyznać, że jestem coraz bardziej zaniepokojony. Śmiertelna bójka, tego się nie spodziewałem. Mycha, rany, on ledwie od ziemi odrósł…

Słońce chowa się za horyzontem, okręt rozświetla się ciepłym światłem lamp.

Załoga Wiecznego Tułacza zbiera się na chwilę przy sterburcie, gdzie Kapitan stojący nad ciałem zawiniętym w całun wymawia krótkie słowa starożytnej prośby do oceanu o przyjęcie dziecka wody w swe objęcia. Następnie podnosi długą deskę i zwłoki w ciszy zsuwają się pomiędzy fale. Nie wypływają już na powierzchnię, błękitna dłoń zapraszającym gestem prowadzi je prosto na dno. Marynarze patrzą po sobie ponuro wśród ciężkich westchnięć. Chwila zadumy i spokoju mija gdy Kapitan staje plecami do barierki i spojrzeniem rozgania żeglarzy do pracy. Gdy po skrzypiących schodach wchodzi na mostek, Selma już tam na niego czeka.

– To jest bardzo nie w porządku, Olivier. To był dobry dzieciak. Nie zasłużył sobie na coś takiego – mówi pierwszy oficer.

– Wiem, staruszku. Nie w porządku.

– Nie mam pojęcia jak do tego doszło.

– Niech ktoś wytłumaczy wyraźnie naszym strażnikom, żeby nie paradowali z bronią wśród pozostałych.

– Mądry człowiek po szkodzie.

– W ciągu dnia i nocy straciliśmy trzech ludzi w bardzo nie podobający mi się sposób. Patrzę teraz na moją załogę i widzę, że naprawdę się trzęsą. Zakładałem, że są twardsi, odporniejsi…

– Z człowiekiem się różne rzeczy dzieją jak czegoś nie rozumie, a tutaj mamy naprawdę dziwną sytuację.

– Wiem. Przepraszam, że cały dzień przesiedziałem u siebie.

– To nic. Cokolwiek się tu dzieje to nie twoja wina.

– Nie, ale może uda mi się złagodzić skutki tego wszystkiego. Jakie mamy jeszcze problemy?

– Ben chciałby z tobą porozmawiać.

Kucharz czeka na dole schodów prowadzących na mostek, wezwany gestem wbiega tam nieco nerwowo.

– Co się stało Ben?

– Okropna historia, sir… to znaczy Mycha…

– Wiem. Chciałeś mi coś zgłosić?

– Tak, Kapitanie. Mam takie wrażonko, że ktoś nam podpierdziela jedzenie.

– Co zniknęło?

– Praktycznie wszystkiego po trochu. Ze spiżarni, nie bezpośrednio z kuchni. Niewiele osób ma klucz do składu.

– Cóż, chyba zgodzisz się, że w naszej obecnej sytuacji ciężko wymagać logiki od kolejnych zdarzeń. A może po prostu coś wam się pomyliło? Albo zużyliśmy więcej niż zazwyczaj, te dni są nieco niespokojne. Na przykład kawy poszło co najmniej dwa razy tyle co zwykle.

– Jestem pewien, że się nie pomyliłem. Byłem tam dwa razy w ciągu godziny, zniknęły cztery porcje kaszy i kilka manierek wody. A potem zorientowałem się, że brakuje jeszcze innych rzeczy.

– Hmm… no dobrze. Nie przejmuj się tym zbytnio, myślę, że to nie jest aż tak ważne. Obserwuj dalej stan produktów i donieś mi jeśli to znowu się wydarzy.

– Tak jest, sir. Tak zrobię.

Ben odchodzi, a Kapitan staje na rufie i wbija wzrok w ciemniejące niebo i rozjaśniającą krajobraz mgłę.

– Jest coraz bliżej.

– Zgadza się – odpowiada dowódcy Selma. – Zbliża się coraz wolniej, ale i tak dosięgnie nas przed świtem. Zachowuje się bardzo dziwnie, jakby rozstępowała się przed nami, mimo że wciąż zacieśnia okrąg…

– Wszystko tu jest bardzo dziwne. Muszę na chwilę zejść pod pokład, za dziesięć minut jestem z powrotem.

 

Kapitan idzie korytarzem prowadzącym z kuchni i magazynów przez główne pomieszczenie dla marynarzy i dalej na pokład. Nagle słyszy głośne kroki biegnącej osoby. Chwilę potem, zderzając się z nim, zza rogu wypada niższy od niego człowiek. Tamten szybko przeprasza i staje przed dowódcą. Ma przyspieszony oddech.

– Kido, jak powiesz, że mamy kłopoty, to lecisz za burtę.

– W takim razie nic nie mówię, sir. Ale myślę, że chciałby pan zerknąć na pokład.

Gdy szybkim marszem docierają na miejsce, Kapitan widzi zbiegowisko przy sterburcie. Zanim wchodzi dochodzi do swoich ludzi, trafia pomiędzy Aurę i Selmę. Pierwszy oficer tłumaczy mu co się stało.

– Człowiek w wodzie, był przywiązany do burty długa liną. A do nogi przytroczoną ma kulę armatnią. Nie pytaj mnie jak to się stało, cały okręt jest oświetlony, ludzie czujni. Az twierdzi, że żył jak trafił do wody i dopiero potem się utopił. I że musiał tam płynąć przynajmniej pół godziny.

– Byłem wtedy na mostku…

– Mówiłem, nie każ mi sobie tego tłumaczyć, bo nie mam bladego pojęcia jak to możliwe.

– Kto to tak właściwie?

– A, tak. Brock. Ten z lochu.

– Wydostał się?

– Nie. Kraty są zamknięte, jak wtedy gdy go tam zostawili.. Strażnik przy drzwiach twierdzi, że nikt nie wchodził ani nie wychodził.

Kapitan rozpycha ostatnich gapiów i staje nad posiniałym ciałem, na którym klęczy Az. Twarz Brocka jest poharatana, ale można poznać, że to on. Kończyny ma sztywne i dziwnie powyginane. Skóra na prawej nodze jest zdarta od łańcucha utrzymującego kulę.

– Cóż…a więc dziwaczny morderca atakuje ponownie.

– Czy ty jesteś…zaintrygowany? – pyta Aura.

– Owszem. Mój umysł buntuje się przed stagnacją. Odprawimy pogrzeb natychmiast.

 

– Powinniśmy tu sobie założyć jakiś klub. Oficerski Klub Samozwańczych Detektywów – mówi oparty o barierkę na rufie Kapitan do swoich najwyżej postawionych ludzi zebranych na mostku. Stoi do nich plecami, wzrok kieruje na ocean, noc, mgłę i gwiazdy. – Och, dajcie spokój, nawet nie muszę na was patrzeć, żeby wiedzieć, jakie macie miny. Nie zachowuję powagi, bo nie mam ochoty na kolejną bezowocną dyskusję. Ty razem mamy co najmniej tryliard niemożliwych do wyjaśnienia szczegółów.

– Powinniśmy przynajmniej spróbować… – stwierdza Az.

– Gadaj z głuchym o muzyce! Jak spróbować? Jak ktoś go wydostał z więzienia? Jak wyrzucił człowieka za burtę na oczach wszystkich? Jak to, jak tamto? To zbyt niedorzeczne, Az.

– Może powinniśmy zacząć rozważać różne pozornie…niedorzeczne wyjaśnienia.

– Jasne, znajdźcie ludzi reprezentujących dziesięć największych religii i powiedzcie, że chętnie posłuchacie co mają do powiedzenia. Dodajcie ode mnie, że nie mają racji, ale dziękujecie bardzo za pomoc.

– Skoro nie mamy logicznego wyjaśnienia i odrzucamy różne magiczne teorie… – wtrąca Aura.

– Bez przesady, skarbie – odpowiada Kapitan. – Odrzucamy kretyńskie opowiastki serwowane nam przez zorganizowane religie, między innymi dlatego, że ja tak mówię. Żaden taki syf nie będzie mi się ładował na statek. A co do magicznych zabawek istniejących naprawdę… ciężko byłoby się rozejrzeć dookoła i stwierdzić, że nie mamy z nimi do czynienia. Jednakowoż próby dojścia do czegokolwiek w sprawie Brocka byłyby stratą energii. Wiem, że możecie czuć się zagubieni, ale pomyślcie, że ludzie czują to o wiele mocniej. I ktoś musi pilnować, żeby nie zrobili czegoś głupiego. Nie mamy możliwości zareagować konkretnie, więc musimy uogólnić nasze działania. Jeśli potrzebujecie konkretnych rozkazów, to dziś w nocy macie utrzymać spokój. Siłą, jeśli będzie trzeba, ale na litość, niech strażnicy nie łażą z bronią na wierzchu. Szerzcie społeczne zjednoczenie, zamiast prowokować zdenerwowanie. Jak będę chodził po pokładzie, to nie chcę czuć smrodu napięcia w powietrzu. No, do roboty, moi wy misjonarze pokoju, raz, raz.

 

Kapitan spędza trochę czasu w kuchni, gdzie spożywa przygotowaną przez Bako i Bena spóźnioną kolację. Następnie wraz z Rogerem i Kratą obchodzi pokład, przyglądając się swoim ludziom. Gdy pojawia się pomiędzy nimi, napięcie maleje. Marynarze mówią sobie, że na kimś innym spoczywa ciężar zrozumienia sytuacji i decydowania. Przestają czuć chłodny wiatr wpadający pod kurtki i koszule, odnajdują pretekst do chwilowego uciszenia swoich chaotycznych myśli.

Następnie zatopiony w myślach dowódca przez kilkadziesiąt minut góruje nad załogą, zajmując swoje miejsce obok sternika Iana. Kilka godzin przed świtem spędza trochę czasu z Azem w jego pracowni, a w końcu znika wszystkim z oczu, chowając się w niewielkiej przestrzeni, która należy tylko i wyłącznie do jego umysłu. Stanowi ona małe królestwo, do którego wstęp mają jedynie ci, którym on sam na to pozwoli.

 

Aura otwiera drzwi do kajuty dzielonej z Kapitanem i wślizguje się do środka. Panująca wewnątrz cisza zostaje zmącona przez dźwięk zatrzaskującego się zamka. Dowódca Tułacza siedzący przy stole unosi głowę znad niewielkiej, brązowej książki.

– Zastanawiałeś się kiedyś dlaczego te drzwi są wyraźnie cięższe od innych?

– Nie mam potrzeby rozważania spraw, które doskonale rozumiem.

– Kryje się za tym jakaś niesamowita tajemnica?

– Zależy dla kogo. Wiesz kto zaprojektował ten statek?

– Ty.

– Przy niewielkiej pomocy fachowców, owszem. Nazwij mnie paranoikiem, ale wydałem polecenie, by cała kajuta kapitańska, wraz z drzwiami rzecz jasna, została wykonana ze stali, a dopiero później obudowana drewnem. Co więcej, jeśli podwiniesz ten czerwony dywanik na którym stoi nasze łóżko, znajdziesz klapę prowadzącą do kolejnego pomieszczenia, o którym nie wie nikt oprócz mnie. I teraz ciebie. Zmieści się tam parę osób, w razie czego. Cała impreza nieco obciążyła statek i mój prywatny portfel, ale i tak już się opłaciło. Czasem chowam się tam przed tobą.

– No proszę. Po tych wszystkich latach wciąż mnie zaskakujesz.

– Cieszę się, ale chyba powoli zaczynają mi się kończyć asy w rękawie.

– Może musisz stworzyć nowe. Co tam czytasz?

– Nic, tak tylko się gapię na litery. Zaczynam myśleć o tej mgle częściej niż o widoku ciebie w samych majteczkach, więc już naprawdę nie mogę się skupić na tym o czym mówi ten tekst.

– O, to niedobrze, powinnam wygrywać z jakąś tam mgłą i znikającym kontynentem.

– Cóż, skoro się tu pojawiłaś, to wyszłaś na prowadzenie.

Oboje milkną na chwilę i patrzą na siebie ponuro. Potem uśmiechają się do siebie, ale zdają sobie sprawę, że to tylko odruchowe ułożenie ust. Szczery i spontaniczny uśmiech angażuje również oczy człowieka.

– Skoro już mowa o mgle, to kilka minut temu dotarła do burt. Przyszłam ci to powiedzieć…

– I co się stało? Jeśli kogoś zjadła to będzie to równie przerażające co fascynujące…

– Właściwie nic. Ludzie się wzdrygnęli, a potem wsunęli w nią ręce i tak dalej. Nikogo nie pożarła. Zdaje się nie poruszać dalej. Otuliła matka dzieci i…prowadzi nas gdzieś. Nie, nie w tym sensie. Dalej kierujemy statkiem, z tym, że chyba tylko ona wie dokąd tak naprawdę płyniemy.

– Hej, a może to jest nasz dobry duch i wyprowadza nas z tego bagna?

– Hmm, nawet wcześniej mi coś takiego do głowy nie przyszło. Cóż, może odrobina pozytywnego myślenia nie zaszkodzi.

– Trzeba to jakoś subtelnie podsunąć ludziom. Zajęłabyś się tym? Naturalne instynkty powiedzą im, że najlepiej posłuchać kobiety.

– Naprawdę powinieneś zostać feministką. Nie jestem złośliwa, twoje poglądy w kwestii różnicy pomiędzy płciami są równie słodkie co nietypowe jak na mężczyznę.

– Wiem. Co więcej, są prawdziwe, jak nauczyło mnie doświadczenie.

– Dlaczego nie masz załogi dziewczyn?

– To jest bardzo dobre pytanie. Może dlatego, że bym się od nich nie odpędził. A brzydkich bym przecież nie wziął na pokład, więc nie byłoby mojego ukochanego spokoju.

– Tia, ten dopisek czyni twoje postulaty nieco kontrowersyjnymi.

– I jeszcze bardziej prawdziwymi.

– Wyższa kasta doskonałych kobiet. Piękne, ale chyba niemożliwe.

– Nie wiem co znaczy to słowo.

– Pójdę już pogadać z chłopakami. Podpuszczę ich tak, żeby myśleli, że sami wpadli na pozytywny pomysł.

Świetnie. Zasiej ziarno wyzwolenia.

– Wrócę przed świtem, żeby cię stąd wyciągnąć. Lojalnie uprzedzam.

– Wróć wcześniej, jeśli dasz radę.

– Jak sobie życzysz, wasza wysokość – Aura obdarza Kapitana uśmiechem, tym razem w pełni wiarygodnym, po czym wychodzi na korytarz.

 

Wraz z pierwszymi mętnymi promieniami słońca przebijającymi się przez dziwną mgłę, na pokładzie pojawiają się Kapitan i Aura. Dowódca dłuższą chwilę rozgląda się dookoła i zapoznaje z przygniatającym i zadziwiającym widokiem bieli otaczającej go ze wszystkich stron. Zamierza wejść na mostek i być może powiedzieć coś do swojej załogi, choć niezbyt wie o czym miałby mówić. Proste słowa pociechy zabrzmiałyby infantylnie.

Jego rozmyślania przerywa nagłe zbiegowisko na lewej burcie. Podnoszą się gwałtowne krzyki, przez chwilę ktoś żałośnie wyje, ale szybko zostaje uciszony. Kapitan podbiega w tamto miejsce, rozpycha swoich ludzi i przypada do barierki. Przez chwilę wpija wzrok w mgłę, ale nie widzi niczego specjalnego dopóki stojący obok marynarz nie wskaże mu kierunku palcem. Wtedy to co tak przeraziło część załogi staje się dla Kapitana doskonale wyraźne. Około stu metrów od Tułacza bezpośrednio na wodzie stoją dwie otulone przez mgłę postacie. Pierwsza to dziewczynka w białej sukience, Kapitan odnosi nieodparte wrażenie, że to właśnie ją widział jakiś czas temu pod wodą. Obok niej stoi, sądząc z postury, wysoki mężczyzna odziany w czarne szaty. Jego twarzy dowódca nie widzi, zdaje mu się, że jest przesłonięta maską. Czuje, jak włoski na karku mu się jeżą. Od dziwnych postaci bije coś wręcz namacalnego i wywołującego strach.

– Co oni tam robią? – Kapitan słyszy za sobą przerywające ciszę struchlałe szepty.

– Stoją. Po prostu stoją i się na nas patrzą.

– Ja już nie mogę…

– Bogowie miejcie nas w opiece. Teraz to mamy przerąbane…

– Ale dlaczego…ja nie wiem co się dzieje…

– Muszą mieć tam jakąś platformę, żeby tak stać…

– Platformę? Co ty pieprzysz, człowieku? Rozbudziliśmy jakiegoś diabła, na chuj diabłu platforma, ja pierdolę…

– Czego chcecie? – jeden z marynarzy wychyla się mocno za burtę i krzyczy w kierunku tajemniczych nieznajomych. – Czego od nas kurwa chcecie?

– Chcą złota – Kapitan na dźwięk stanowczego i opanowanego głosu wśród tłumu odwraca się w jego kierunku. Wykształcony poprzez doświadczenie zmysł podsuwa mu zapach napięcia i niebezpieczeństwa. Widzi grupkę około dwudziestu mężczyzn, którzy są o wiele spokojniejsi od większej ilości zebranych. Wszyscy wpatrują się w niego ponuro, a w ich oczach błyska coś niezdrowego. Na czele stoją Marcus i człowiek o śniadej skórze, którego imienia dowódca nie pamięta. Pewnie jest mało wyraziste, dlatego zapomniał. Szybkimi ruchami oczu Kapitan obiega swoje otoczenie i widzi zacieśniający się wokół grupy krąg ludzi powoli kładących dłonie na broni. Większość posyła mu prawie niewidoczne skinienia głowy.

– Złota i krwi.

– O rany, a co wyście znowu wymyślili? Tłumaczyłem wam już, że to bez sensu. Starożytni bogowie zażyczyli sobie złota z kopalni? Na chleb im zabrakło? Dajcie spokój. Na pewno możemy sobie z tym jakoś poradzić, ale musimy się trzymać razem – Dwaj mężczyźni nie wyglądają jakby mieli w zanadrzu jakiekolwiek argumenty. Tym bardziej, że zauważyli wreszcie zbierającą się, wbrew ich oczekiwaniom, grupę ludzi o nieco silniejszym poczuciu lojalności wobec dowódcy, z oficerami na czele. I nie zapomnieli wcale, że to tamci otrzymali większość broni, nie oni. Mimo to Marcus mówi:

– Chcemy wyrzucić całe to złoto za burtę.

– Przykro mi to mówić panowie, ale żeście mnie zawiedli. I wkurwili. Mam wam tutaj wprowadzić monarchię absolutną czy co? W ogóle nie ma dyskusji o wyrzucaniu ładunku, bo was od razu zapakuję do lochu. Rozejść się, ale już! Ma być spokój.

Wtedy Marcus podnosi głos i zwraca na siebie uwagę całej załogi.

– Posłuchajcie ludzie! Wszyscy się zagubiliśmy! Nie tylko na morzu, ale i wewnątrz nas samych! Nie wiemy gdzie jesteśmy, co się dzieje, kim są ci, o tam, ani czego chcą! Jak widać od kilku dni jesteśmy wobec nich bezsilni! Chcemy pozbyć się skarbu, być może to o niego chodzi! Nie boicie się chyba, że was potem powieszą w imperium! Jakoś sobie poradzimy, przynajmniej nie zdechniemy tutaj! Nie wiemy czy to właściwe wyjście, ale to jedyne do czego doszliśmy! Chyba, że Kapitan ma lepszy pomysł…

 

Kapitan z natury jest człowiekiem opanowanym, jak każdy kto odnalazł swoją wewnętrzną harmonię. Jednak gdy już wyprowadzić go z równowagi, rozpętuje wokół siebie sztorm.

Stojąc w korytarzu prowadzącym do jego pokoju dochodzi w wniosku, że być może wściekłe oświadczanie buntownikom, że są tchórzliwymi idiotami i że wszystkich powiesi albo pośle za burtę, nie było najlepszym pomysłem. Ale cóż, gdy zauważył, że znaczna większość zaczyna podłapywać myśl podsuniętą im przez Marcusa i łapać się jej desperacko jak tonący belki, coś w nim pękło. Przywykł zwalczać wyzwania, nie łamać się pod ich naporem. I choć po stronie dowódcy stanęło kilkunastu uzbrojonych ludzi, a pozostali mieli jedynie kilka sztuk broni, to przemienieni we wrzący i rozszalały organizm, szybko rozpętali na pokładzie małe piekło. Można było niemal usłyszeć dźwięk łamiącej się ludzkiej psychiki. Garstka, wzorem Kapitana sprzeciwiająca się większości, szybko została rozbita, wręcz rozszarpana. Kilku osobom udało się prześlizgnąć do tego korytarza.

Przepuszcza rozpędzoną Aurę obok siebie. Jej włosy są w nieładzie, policzki ma zaczerwienione. Po ostrzu jednoręcznego miecza, tak jak po broni Kapitana, spływa krew.

– Aura, schowajcie się w naszym pokoju. Trzymaj, to klucz do drzwi. Ja ich zatrzymam na chwilę, a potem dołączę.

– Nie zgrywaj mi tu teraz bohatera!

– Nie zgrywam. Cofnę się jak przyjdzie ich zbyt wielu.

– Proszę cię…

– Oficer Laudate, wycofać się, to jest rozkaz! – Aura patrzy przez sekundę w oczy Kapitana, a w jej wzroku odbijają się setki emocji.

– Tak jest, sir – mówi dziewczyna, w jej głowie pobrzmiewa smutek. Odwraca się i prędko odbiega w głąb korytarza.

Kapitan wie, że ma sekundę lub dwie odpoczynku. Przymyka oczy, szybkim aktem skupienia wygasza wszystkie myśli, których dotychczas nie zdołał wygłuszyć zamęt walki. Gdy uderzenie serca później podnosi powieki, drzwi się otwierają i wpada przez nie trzech mężczyzn, wszyscy trzymają krótkie miecze. Kapitan zna dobrze te twarze, ale nie chce mącić sobie wyciszonego umysłu przypominaniem sobie ich imion. Już nie są tymi imieniami. Są jednym, wspólnym imieniem występującym przeciwko Kapitanowi. A on zwykł z zadartym wysoko nosem omijać różne przeszkody stojące na jego drodze. Lecz jeśli okazuje się to niemożliwe, nie waha się stawić im czoła.

Lewą ręką sięga do malutkiej pochwy przypiętej poziomo do paska i wyciąga z niej niewielki nóż wykonany z pojedynczego kawałka stali. Szybkim ruchem wyrzuca go ku

pierwszemu przeciwnikowi. Broń z cichym chrupnięciem wbija się marynarzowi między oczy. Jeszcze zanim jego ciało osunie się na ziemię, Kapitan doskakuje do niego, brutalnie odpycha na bok i ponad ramieniem zabitego wściekle wbija miecz w klatkę drugiego. Gdy odskakuje od

środkowego przeciwnika patrzy w oczy ostatniego. W ich spojrzeniach odbija się świadomość sytuacji. Każdy członek załogi wie jak się posługiwać bronią, większość brała udział w jakichś walkach. Ale niewielu jest wśród nich żołnierzy z prawdziwego zdarzenia. Kapitan należy właśnie do tej niewielkiej grupy. W oczach żeglarza widać wahanie, ale dowódca Tułacza nie daje mu czasu na rozważenie pomysłu opuszczenia ostrza. Wkładając w to całą siłę zbija niedokładnie postawioną zasłonę i szybkim ruchem rozcina gardło marynarza.

Drzwi na pokład otwierają się ponownie i do środka wlewa się potok ludzi na tyle duży, że dotarliby do dowódcy zanim ten zdążyłby ich policzyć. Wtedy Kapitan odpycha w ich stronę krwawiące ciało ostatniego z zabitych przez siebie ludzi, odwraca się i puszcza biegiem w kierunku swojej kajuty.

 

Do uszu Kapitana dochodzi dźwięk przeskakującego zamka, gdy zatrzaskuje za sobą drzwi, a Aura przekręca klucz. Wyobraża sobie, jak stalowe wałki umieszczone w drzwiach wsuwają się w odpowiednie miejsca ze wszystkich stron framugi. Sekundę później po drugiej stronie odzywają się odgłosy pięści uderzających w drewno i prób wyważenia drzwi. Kapitan wie, że na nic się to nie zda, ale dopiero po około dwóch minutach, gdy na korytarzu zapada cisza, adrenalina zaczyna zanikać. Kapitan ogląda się za siebie i patrzy w oczy wszystkim ocalałym. Az, Jack, Aura, dzięki bogom, kucharz Ben i Kido, ten dzieciak to ma farta…

Rozsiadają się pod ścianami i szafą, zmęczeni i przestraszeni tym co się stało. Az mamrocze pod nosem coś o tym, że jest lekarzem, a nie wojownikiem.

– Zabiłem sześciu – przerywa przerażającą ciszę Kapitan. – Jack?

– Pięciu.

– Ben?

– Dwóch, sir. Dawno tego nie robiłem, sir. Ostatnio chyba pod Malevondem. Pamięta pan?

– Jak mógłbym zapomnieć, skubańcu… Aura?

– Trzech – głos dziewczyny jest cichy, niczym delikatny wiatr stłumiony przez huragan.

– Kido?

– Tylko jednego, Kapitanie… od tyłu… przestraszyłem się i…

– W porządku, Kido. W porządku. A ty Az?

– Nikogo. Ja…

– Wiem. Cóż, w takim razie spisałeś się najlepiej z nas. Widzieliście co się stało z innymi, którzy stanęli po naszej stronie?

– Bako był w kuchni, sir – mówi Ben. – Przygotowywał duże śniadanie. Szkoda, przydałby się nam na górze z tym swoim tasakiem. On jest panu bardzo lojalny, sir. Podziwia pana. Może spróbuje udać, że stoi po stronie tamtych, gdy zorientuje się co się stało. O ile nie wpadnie w szał.

– To ważna wiadomość. Ktoś jeszcze?

– Walczyłem w dwójce z Rogerem – odzywa się Jack. – Uratował mi życie w pewnym momencie, odbił cios. Potem dostał ranę w nogę, ale walczył dalej. A potem nas rozdzielili. Wcześniej Krata też był gdzieś obok, przecież oni się zawsze razem trzymają. Oprócz tego widziałem jak zabili Kiera.

– Kiera? Stanął za mną? Wydawało mi się, że jego wybór strony zależy od tego, która wygrywa.

– Cóż, może bardzo w pana wierzył. Ktoś go sieknął po gardle i wypchnął do wody. Widziałem też Okamiego jak walczył. Chyba ze wszystkimi naraz.

– Jasna cholera…

Aura podnosi głowę. Po jej policzkach ciekną łzy

– Wujek był na mostku. Z Ianem. Chyba nikt nie wątpi, że walczyli z nami. Dlaczego myśmy się tu cofnęli? Powinniśmy byli z nimi zostać…powinniśmy wrócić. Chodźmy. Teraz. Chodźmy do nich, Oli.

– Aura, uspokój się. Widziałaś jak to poszło, zepchnęli nas tu samą swoją masą. Przecież nie oddałbym ani metra gdyby się dało. Do martwych już nie zdążymy. Ale może część z tych, którym nie odbiło się uchowa, w taki czy inny sposób. Najlepiej im pomożemy, jeśli sami przetrwamy. A jeśli tylko odnajdziemy jakąś okazję do skontaktowania się z Selmą albo Bakiem, od razu to zrobimy.

Dziewczyna z powrotem opuszcza głowę. Kapitan chowa twarz w dłoniach. W całej twarzy czuje przepływającą pod skórą krew. Zęby ma dziwnie zdrętwiałe. Pewnie przeżywałby chorą sytuację mordowania własnych podwładnych, ale wszystkie myśli zagłusza mu ból po straconych towarzyszach. Po tych nielicznych lojalnych, z którymi pływał i żył od lat, a nie tylko się kumplował, jak z większością załogi. Wie, że prawdopodobieństwo, że odeszli na zawsze, jest bardzo duże. I że nic nie może na to poradzić, jeśli to się już stało. Myśli te dodatkowo pobudza obecność pozostałych ocalałych, z których bez wyjątków może nazwać przyjaciółmi. Wtedy słyszy głos Jacka:

– Zmyślnie pan zaprojektował ten statek. W tym korytarzu możemy się elegancko bronić. Jeden na jednego, ilu pan wytrzyma? Nie mniej jak kilkudziesięciu, moim zdaniem. A zostało ich tam mniej jak czterdziestu, luźno szacując. Mimo to proponuję zostać tutaj tyle ile wytrzymamy, zawsze można mieć nadzieję, że dopłyniemy do lądu. Jak zaczniemy głodnieć, to wyjdziemy i zrobimy tyle ile się da. Lepiej skoczyć w tę przeklętą mgłę, niż zagłodzić się tutaj.

– Nieprędko zgłodniejemy, Jack – Kapitan opowiada o ukrytym pomieszczeniu pod jego pokojem. Oraz o ukrytym tam pożywieniu.

– A więc to pan kradł… – zaczyna Ben.

– Ja. Z tym, że nie nazwałbym tego kradzieżą, przecież i tak technicznie rzecz biorąc należy to do mnie. Przepraszam, że ci wtedy nie powiedziałem, ale sam rozumiesz, że nie mogłem. Podbierałem po trochu z magazynu, tak na wszelki wypadek, zakładając, że może mi się to przydać. Nie za dużo naraz, żeby nie dać się złapać przy przenoszeniu, a i tak było ciężko. W miarę dobrze się odżywiając wytrzymamy, dwa może trzy dni. A nie ma sensu nie dojadać i tracić siły. Macie tam też na dole koce i poduszki. Słuchajcie…to mogą być nasze ostatnie dni. Może nawet godziny. I musimy żyć w szóstkę na zbyt małej dla takiej ilości ludzi przestrzeni. Myślę, że z rozumiecie, że będziemy chcieli mieć tutaj z Aurą trochę prywatności. Nie każę wam siedzieć na dole całe dnie, nawet okien tam nie ma. Aha, łazienka też tutaj jest, także subtelny, ale kluczowy problem mamy z głowy.

Wszyscy pokiwali głowami na znak, że rozumieją sytuację w jakiej się znaleźli i nie mają zamiaru jeszcze jej pogarszać sprzeczkami.

– Cóż pozostaje mieć nadzieję, że nam teraz tutaj nie odbije szajba.

– Skoro o szajbie mowa…to co teraz zrobią tamci? – pyta Kido. – I co się w ogóle stanie, te postacie na wodzie… Ludzie będą wywalać to całe złoto? To sporo roboty.

– Tym bardziej jak się nie ma dźwigu. I klucza do głównej kraty ładowni. Dobrze rozumiecie. To też przeczuwałem, choć oczywiście wolałbym się mylić. Mechanizm kołowy dźwigu po prostu rozwaliłem którejś nocy. A klucz jest jeden i mam go ja. A ten zapasowy poszedł do oceanu. Może się okaże, że posłuży jako karta przetargowa. Wynoszenie tego wszystkiego korytarzami w workach… cóż, gratulacje jak uwiną się w miesiąc. Utrudniłem im życie, wiem. Jakoś nie mam wyrzutów sumienia. Wiecie, nie chodzi o pieniądze. O jakąś chciwość albo o przedstawianie rozkazów ponad wszystko inne. Jakbym wiedział jak to się skończy, to pozwoliłbym im wyrzucić całe to złoto w cholerę. Najwyżej cesarz nie kupiłby sobie nowego pałacu. Tylko że cały ten ich pomysł był tak idiotyczny, że nie mogłem go przyjąć, w jakiś naturalny sposób wypychałem go z głowy. Mam niski próg tolerancji na takie bzdury. Byłem głupi prowokując ich, powinienem był przejrzeć na oczy i zrozumieć do czego są teraz zdolni. Chciałem, żebyście wiedzieli, że nie poświęciłem tylu żywotów w imię pieprzonych pieniędzy. Pomyliłem się tragicznie. Chociaż może raczej to oni się pomylili, a ja nie zapobiegłem temu gdy mogłem. Tak czy inaczej, myślę, że teraz każdy z nas skorzysta z chwili odosobnienia, żeby zmierzyć się ze stratami. Chodźcie chłopaki, pokażę wam jak to wygląda tam na dole.

 

W pokoju jest całkowicie ciemno, przez okno nie wpada nawet blade światło księżyca. Spod podłogi nie dochodzą żadne dźwięki, choć nawet gdy czterej mężczyźni rozmawiają tam głośno, na górze i tak słabo ich słychać. Słychać za to skrzypienie statku. I ocean, wyczuwalny teraz jakby wszystkimi zmysłami jednocześnie.

Kapitan i Aura leżą w łóżku, zakopani pod kołdrą. Dowódca wpatruje się w oczy dziewczyny, sprawiające wrażenie jakby były całe ciemne. Gładzi dłońmi szyję, piersi, brzuch i plecy Aury. Już dłuższy czas nic nie mówią, bo nic nie zagłuszy bólu po tym co się wydarzyło i strachu przed tym co ma nadejść. A jeśli takie słowa istnieją, im są nieznane.

Na korytarzu rozlega się szmer. Oboje wysuwają się delikatnie spod kołdry i patrzą ku drzwiom. Dźwięk brzmi, jakby coś chropowatego przesuwało się po korytarzu. Jakby coś silnego kroczyło ukryte, starające się zachować cieszę. Nagle zza drzwi dochodzi ich potężny, niski ryk. Pobrzmiewa w nim pierwotna siła i agresja. Zapada cisza, a chwilę później Kapitan słyszy kliknięcie podnoszonej klapy, prowadzącej do pomieszczenia na dole.

– Olivier?

– Słucham, Az.

– Naprawdę nie chciałbym cię martwić, ale jak na mój gust to brzmiało jak tygrys.

Kapitan opada na poduszki i obiema dłońmi łapie się za głowę.

 

Młody książę Tokian siada na końcu długiego, kamiennego mola i moczy nogi w chłodnej wodzie. Pogoda jest nieco nieprzyjemna, niebo zachmurzone, bruk świeci się od nocnego deszczu. Widok z zatoki w której leży miasto nie rozciąga jak zwykle na przepastny ogrom oceanu, blokuje go zalegająca na horyzoncie gęsta mgła. Na morzu stoi kilka statków, już za kilka godzin przypływające i odpływające okręty całkowicie opanują wody zatoki.

Odkąd miesiąc wcześniej cesarz wraz z całym dworem przybył do Portu Królewskiego, najmłodszy ze spadkobierców tronu nie miał wiele okazji, żeby wyjść poza teren pałacu. Poza zaplanowanymi wycieczkami i uroczystościami nie miał pozwolenia na chodzenie po mieście. Dlatego gdy tylko mógł, o świcie wymykał się swoim opiekunom i przesiadywał w upatrzonym miejscu. Niepozorny dziesięciolatek przebrany w proste szaty nie zwracał szczególnej uwagi pierwszych ludzi rozbudzających codzienne życie w porcie. Zwykł rozmarzać tam o wspaniałych przygodach, które go spotykały. O wielkich bitwach, żegludze, groźnych wojownikach, legendarnych smokach i od czasu do czasu, pięknych księżniczkach.

Co prawda gdzieś na granicy świadomości pobrzękuje mu myśl, że gdyby któraś z wymarzonych przygód pojawiła się w zasięgu wzroku, uciekałby stamtąd jak nigdy wcześniej, ale ten pomysł szybko zostaje zagłuszony przez ryk smoka i krzyki ginących pod książęcym mieczem wrogich żołnierzy. Skoro odważył się wielokrotnie wymknąć spod skrzydeł ojca oraz sztabu opiekunów, nauczycieli i sług, to już nic nie jest mu straszne.

Nagle na granicy widoczności, z mgły wyłania się zarys okrętu. Początkowo Tokian ma wątpliwości czy mu się nie przewidziało, ale po kilku chwilach upewnia się, że dobrze zobaczył. Statek inaczej niż wszystkie kieruje się nie bezpośrednio do doków, ale na plażę rozciągającą się pod miastem. Po dłuższej obserwacji książę stwierdza, że okręt zachowuje się bardzo dziwnie, jakby nikt nim nie sterował. Jeden z dolnych żagli jest urwany i powiewa swobodnie na wietrze. Serce chłopca przyspiesza, gdy jednostka znajduje się tak blisko lądu, że z pewnością nie zdąży się zatrzymać bądź skręcić. Zgodnie z przewidywaniami najpierw wbija się w mielizny, a potem siłą rozpędu dobija prawie do samej plaży. Tam buja się delikatnie na obie strony, ale w końcu dziwnym przypadkiem odnajduje równowagę i nie przewraca się na bok.

Czyżby to była przygoda o której Tokian marzy odkąd tylko posiadł zdolność wyobrażania sobie nieznanego? Książę dłuższy moment waha się czy ruszyć w kierunku tajemniczego statku rozbitego kilkaset metrów pod Portem, czy może powinien raczej wrócić do pałacu.

Wtedy słyszy hałas czyniony przez grupę kilkunastu ludzi, którzy energicznie się naradzają. Dwóch z nich odbiega w kierunku miasta, a pozostali szybko ruszają w stronę okrętu. Wtedy Tokian decyduje, że przynajmniej podejdzie bliżej i przyjrzy się niezwykłemu zjawisku.

Ponieważ skoro są tam ludzie, oznacza to, że z całą pewnością jest tam bezpiecznie i nic mu nie grozi.

Prawda?

Koniec

Komentarze

Opowiadanie skupiło moją uwagę na tyle że przeczytałem całość. Z ciekawości przeczytałem również poprzednią część. Ciężka atmosfera nawet przypadła mi do gustu.
Co do stylu narracji powiem wprost, wolałbym coś innego, mój mózg samoczynnie przekłada wyrazy na czas przeszły. Moim zdaniem taki styl narracji byłby lepszy do narracji pierwszo osobowej, w trzecio osobowej brzmi trochę sztucznie, ale to tylko moje zdanie.
Klimat psują wulgaryzmy, nie powiem że nie powinno ich być. Jest to opowiadanie w którym występują marynarze to i w usta kapitana włożyłbym jakieś bardziej niepospolite i wymyślne przekleństwa, zwykłe k***a mać pasuje dla prostego marynarza a nie kapitana statku.
Brakuje mi przede wszystkim narracji w dialogach, jakiś reakcji, opisów uczuć które malują się na twarzach itd.

Obie części oceniam na dobre. Dodatkowo zuaważyłem kilka zgrzytów w postaci przecinka zamiast kropki i naprawdę brakuje mi tych opisów w dialogach.

Pozdrawiam Halwor.

Nowa Fantastyka