.jpeg)
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Fale rozbijają się o kadłub potężnego żaglowca, który w pełnym słońcu mknie po oceanie. Na pokładzie bryza ochlapuje uśmiechniętych marynarzy. Co jakiś czas któryś z nich wykrzykuje, że podczas pokonywania szczytu fali widział ląd na horyzoncie. Wszyscy wiedzą, że dziś powinni go zobaczyć. Najpóźniej wieczorem. Na mostku, obok sternika, stoi Kapitan, jak zwykle spokojny i zamyślony. Ale i on poddaje się radości, uśmiechami odpowiada na okrzyki swoich ludzi. Żywo reaguje na zaczepki rudowłosej piękności, pani oficer. Można odnieść wrażenie, że nie tylko załoga, ale również okręt ma w sobie własną energię, która pomimo zmęczenia podróżą pozwala mu wykrzesać z siebie motywację do ostatniego zrywu przed dotarciem do celu.
Gdy słońce leniwie chowa się za horyzontem i w zielonym rozbłysku gaśnie nurkując w oceanie, załoga szykuje się do odparcia sztormu, który wychodzi im naprzeciw. Kapitan marszczy brwi wpatrując się w burzę. Oficerowie wykrzykują rozkazy. Selma, najstarszy stopniem po Kapitanie członek załogi, przed rudowłosą Aurę zwany Wujkiem, rzuca Kapitanowi ponure spojrzenie.
Fale ściągają trzech marynarzy z pokładu i miotają ich bezwładnymi ciałami w głębię oceanu. Ich krzyki giną wśród szumu deszczu i ryku piorunów. Cała załoga walczy o utrzymanie statku w pierwotnej pozycji, jednocześnie wpatrując się w ciemność przed dziobem okrętu, starając się dojrzeć tam ląd, wcześniej oczekiwany, teraz przerażający wizjami zderzenia ze skalistymi klifami wybrzeża. Selma i Aura biegają po pokładzie motywując żeglarzy, pozostali trzej oficerowie nadzorują wzmacnianie zabezpieczeń ładunku przewożonego w dziesiątkach drewnianych skrzyń. Kapitan stoi nieruchomo na mostku.
Po kilku godzinach wycieńczającej walki sztorm ospale przemija, woda uspokaja się, stopniowo nastaje cisza. O świcie niebo przejaśnia się i po nocnej burzy nie ma już śladu. Nie ma również śladu lądu. Az, jeden z oficerów, a także kartograf i lekarz, tłumaczy Kapitanowi, że z całą pewnością sztorm zniósł ich z powrotem w kierunku z którego przybyli. Potem wyznacza odpowiedni kurs i załoga podejmuje podróż. Niepokój miesza się z ulgą i nadzieją.
Przez kolejne dwa dni w zasięgu wzroku nie pojawia się ani ziemia, ani inny statek, a nawet żadna chmura na niebie. Marynarze ciągle patrzą po sobie pytająco, tak jakby któryś z nich mógł wiedzieć czemu spotyka ich niezrozumiała sytuacja. Oficerowie spędzają większość czasu na pokładzie, wypatrując jakichkolwiek zmian w krajobrazie. Jedynie Az w swej kajucie tonie w mapach i podręcznikach do astronomii. Wieczorem Kapitan przemawia do całej załogi, tłumaczy, że ich dziwne położenie wynika ze zmiany pozycji w skutek huraganu i że powinni cierpliwie trzymać się kursu, a niebawem na pewno dotrą do celu.
Kapitan porzuca wpatrywanie się w księżyc i gwiazdy, które bajecznie zdobią zlewające się z wodą czarne niebo. Przewraca się na prawy bok i spogląda na Aurę siedzącą przed niewielką toaletką z lustrem. Przygląda się jej podkurczonym, drobnym stopom, łydkom, twardym jak granit udom, pośladkom i wcięciu w talii, płaskiemu brzuchowi, kształtnym piersiom, długiej szyi i ognistym włosom, związanym z tyłu w prosty kok. Włosy są przewiązane niebieską wstążką przechodzącą przez uszy i czoło dziewczyny. Grzywkę ma zaczesaną na prawo, a na lewej skroni spod przepaski wymyka się pojedynczy kosmyk. Nieliczne świece płonące w kapitańskiej kajucie ozdabiają jej opaloną skórę ciepłymi refleksami płomieni.
– Planujemy dziś wyjście do teatru? Teatr na wodzie?
Aura odkłada kredkę do oczu na stolik, skinięciem głowy zapewnia swoje niebieskookie, piegowate odbicie, że makijaż jest skończony i zabiera się do zakładania flanelowej bielizny.
– Nie. To na moje samopoczucie.
– Rozumiem. Wiesz, że bardzo sobie cenię Twoje zdolności plastyczne.
– Skoro o tym mowa – mówi Aura przerzucając stosik ubrań w poszukiwaniu spodni i bluzki – brakuje mi tu kawałka płótna i odrobiny farby. Stworzyłabym najwspanialszą serię obrazów przedstawiających ocean.
– Z pewnością byłyby niezwykle oryginalne, biorąc pod uwagę materiał do inspiracji. Ocean nocą. Ocean za dnia.
– Ocean o świcie i zmierzchu. Wciąż mi nie powiedziałeś co myślisz o tej całej sytuacji – Aura siada na brzegu łóżka, Kapitan delikatnie przyciąga ją do siebie.
– Sam nie wiem. Mówię sobie, że po prostu się nieco zgubiliśmy. Minęły tylko dwa dni, a ten sztorm był naprawdę potężny. Logicznym jest, że nas zniosło. Az twierdzi, że według gwiazd powinniśmy już być na miejscu. Kazałem mu sprawdzić jeszcze raz i nikomu o tym nie mówić. Tak to sobie tłumaczę…
– Ale?
– Ale mam złe przeczucia.
– No ładnie. Osławiony kapitan Laine, nieustraszony bohater z Zatoki Sępów, pogromca krakena, Rzeźnik z Norstromdu, Czarny Wiatr Północy. Dowódca niedoścignionego Wiecznego Tułacza. Zgubił się. I na dodatek ma złe przeczucia. Mamy przerąbane.
– Już ci tłumaczyłem, że Norstromd to nic chwalebnego. I z całą pewnością nie ja to zacząłem. Poza tym, naprawdę nazywają mnie Czarnym Wiatrem Północy? Rany, ależ to idiotyczne… Aha, i nigdy nie natknąłem się na żadnego krakena…
– Hej! Mówiłeś, że widziałeś jednego!
– No dobrze, być może widziałem, był bardzo daleko…i wciąż nie mam pewności czy to nie była po prostu przerośnięta kałamarnica.
– Wierzysz w te opowieści? W potwory i morskie duchy? W krakeny?
– Tak, nawet widziałem jednego.
Krzyk. Oboje patrzą po sobie i tym spojrzeniem upewniają się, że faktycznie słyszeli dochodzący z pokładu wrzask. Zanim narzucili kurtki i dotarli do drzwi, usłyszeli ciężkie kroki na korytarzu. Z Selmą spotkają się w progu.
– Co się dzieje Wujku? – pyta Aura. Twarz pierwszego oficera jest nieco blada ale spokojna. To człowiek, który już nie jedno widział.
– Aura…powinniście… – przenosi wzrok na dowódcę. – Kapitanie, pańska obecność na mostku jest niezbędna.
– Nienawidzę, kiedy wpadasz w ten ton, mój drogi. Gdzie to jest, czymkolwiek by było?
– Na grotmaszcie.
– Jak to, kurwa, na grotmaszcie?
W tym momencie dochodzą do drzwi prowadzących na pokład. Selma otwiera je i przepuszcza towarzyszy. Wychodzą w chłód nocy. Ich oczom ukazuje się zbiegowisko, marynarze głośno rozmawiają i krzyczą do siebie. Napięcie jest łatwo wyczuwalne. Gdy załoga odkrywa obecność Kapitana, stopniowo cichnie. Ów unosi wzrok i na środkowej belce przecinającej najwyższy z masztów dostrzega powieszonego człowieka. W mroku może dostrzec jedynie kontury ciała.
– Kido.
– Tak, Kapitanie?
– Ściągnij go. Tylko delikatnie.
– Najmłodszy z marynarzy bierze podany mu przez Kapitana sztylet i zaczyna wspinać się w kierunku wiszącego.
– Kto to jest?
– Wyga, sir. – odpowiada Bako, czarnoskóry kucharz.
Kido dochodzi do miejsca, w którym przywiązana jest lina, przez chwilę widać jak pracuje nożem, potem powoli opuszcza ciało marynarza. Liny nie starcza na całą długość, więc puszcza ją gdy Wyga wisi jakieś dwa metry nad pokładem. Dookoła leżącego ciała zbiegają się wszyscy stojący w pobliżu. Sekundę później wybuchają gwałtowne okrzyki, Kapitan widzi jak część żeglarzy sięga do pasa, próbując odnaleźć noże. Ich ciała nie zapomniały wyuczonych odruchów i gdyby nie to, że jedynie oficerowie mogą na stałe nosić broń, mogłoby zrobić się naprawdę niebezpiecznie.
– Cisza! Rozejść się!
Okrzyk szanowanego dowódcy poprawiony jeszcze starą dobrą kurwą waszą macią sprawia, że zdenerwowana grupa ludzi rozstępuje się i nieco uspokaja. Kapitan podchodzi do ciała Wygi. Jego serce na chwilę zaczyna bić szybciej, gdy widzi szeroko rozorane gardło żeglarza. Załoga potrafi szybko wyciągać wnioski. Inaczej nie da się przeżyć na oceanie.
– Kapitanie, Kapitanie! Sir! – Kido ciężko dysząc przeciska się przez tłum. – Na słupie… na grotmaszcie są… ślady krwi.
– Nie mógł poderżnąć sobie gardła a potem wdrapać się tak wysoko… – mruczy Kapitan do siebie. Napotyka ponure spojrzenia Aury i Selmy. Już pełnym głosem wydaje rozkazy: – Jack, Ben, zanieście ciało do gabinetu Aza. Kido, Kier, obudźcie śpiących. Potem wróćcie tutaj. Wszyscy mają pozostać na pokładzie. Rozpalić więcej latarni. Panowie, wygląda na to, że mamy niewesołą sytuację, ale mam nadzieję, że takich weteranów jak wy nie muszę pouczać o tym jak należy się zachować. Równocześnie chcę zaznaczyć, że choć jak wiecie traktuję was jak braci i towarzyszy, to jeśli tym razem zauważę jakiekolwiek przejawy agresji, może się okazać, że mojej wyrozumiałości nie ma aktualnie wśród nas. Oficerowie na mostek.
Gdy dociera na podwyższenie znajdujące się na rufie, zwraca się do sternika: – Ian, mógłbyś zejść do pozostałych na dół? Selma przytrzyma kurs.
Po chwili do niego, Wujka i Aury dołączają Roger i Krata. Az wbiega ostatni, zaspany, włosy ma w nieładzie, okulary zsuwają mu się z nosa, w biegu naciąga płaszcz
– Nie żebym miał coś przeciwko gościom, ale takiego to się akurat nie spodziewałem. Cholera, biedny Wyga. Jest źle, prawda? Dobra, dobra, wiem. Widzę po minach.
Nie ma takiej możliwości, żeby Wyga sam się zabił – zaczyna Kapitan. – Gdyby już na górze poderżnął sobie gardło, na słupie nie byłoby krwi. A jest. Musimy przyjąć, że został zamordowany. Selma, jak ciebie znam, to już zadałeś parę pytań. Co wiesz?
– Ciało zobaczył Ian. Twierdzi, że po prostu nagle tam było, nie widział nikogo łażącego po belce. On stał tutaj, cały czas przy sterze, ja też tu byłem. Spójrzcie, nawet teraz, przy wszystkim światłach słabo widać to miejsce, to przez to, że jest wysoko. Ślady krwi są z drugiej strony. Moim zdaniem zabójców jest dwóch. Jednemu zajęło by to za dużo czasu, ktoś by zauważył. Pierwszy na dole zarżnął Wygę i założył mu pętlę na szyję, a drugi czekający na górze go tam wciągnął i przywiązał. To musiał być ktoś silny. Jednak i to budzi kilka wątpliwości…
– Konkretnie to jakich? – pyta Roger.
– Ano takich, że albo mamy do czynienia z idiotami, albo na rękę im jest nasze…dochodzenie. Gdyby chcieli upozorować samobójstwo tylko by go ogłuszyli, a potem powiesili. Chyba, że nożownik działał w afekcie i przestał myśleć.
– Jest jeszcze coś…– mówi Aura. – On nie mógł tak łatwo wciągnąć ciała na górę.
– Dlaczego?
– Nie starczyło liny. Jak Kido go odcinał, to pod koniec musiał puścić linę. Gdyby wciągający czekał nieco pod belką, uczepiony siatki…nie dałby rady jednocześnie wciągać Wygi i się wspinać…
– Jasna cholera…
Kapitan, do teraz milczący i słuchający, daje ręką gest by pozostali się uciszyli. Na mostek wchodzą dwie osoby. Są to goście, którzy za drobną opłatą wynajęli kajuty na Tułaczu, chcąc przeprawić się przez ocean. Obaj są dobrze traktowani, ponieważ opłata nie była aż tak drobna. Pierwszym mężczyzną jest pan Okami, pochodzący z Orientu tajemniczy wojownik. Załoga podejrzewa, że zostawia za sobą przykrą przeszłość. Drugim gościem jest młody poeta Matt, poszukujący wrażeń i natchnienia. Kapitan tłumaczy im, że sytuacja jest wewnętrznym problemem i prosi, by dołączyli do ludzi na dole, od których mogą zaczerpnąć informacji. Goście oferują swoją pomoc, a potem schodzą po schodach na pokład.
– No dobrze – podejmuje dyskusję Kapitan. – Mamy więc dziwne kwestie liny i głupoty morderców. Bo przyjmujemy, że jest dwóch. Pytam się więc was, czy wiecie może kto mógł mieć wyraźny motyw? Kłótnie? Dług? Z tego co mi wiadomo, jedyne bójki jakie mieliśmy podczas tego rejsu to ten mały turniej bokserski, wygrałem w zakładach sto koron. Ale może o czymś nie wiem…Żadnych narzucających się kwestii? W porządku, w takim razie… co z bronią? Kto mógł mieć nóż?
– Praktycznie każdy, sir – po raz pierwszy odzywa się Krata. – Z całym szacunkiem, ale przemycenie ostrza na pokład nie powinno być aż tak trudne. Mógł go nawet zabrać z kuchni. Tak czy inaczej, jestem pewien, że ten nóż już dawno poleciał za burtę.
– Dobra…w takim razie, komu możemy ufać? Słuchajcie, totalnie nie mam pojęcia kto to mógł być, ale wam ufam bez zastrzeżeń. Ja byłem z Aurą w naszej kajucie, Selma tutaj z Ianem, Az spał. Roger, Krata ktoś był z wami kiedy to się zaczęło?
– Sir, obaj od jakiejś godziny siedzieliśmy w kuchni. Jedliśmy spóźnioną kolację i rozmawialiśmy. Byli tam Bako, Ben, Kido…
– I jeszcze Mycha. Ten chudy. I ten poeta wpadł po herbatę, ale to tylko na chwilę.
– Myślę, że oprócz nich możemy z całą pewnością zaufać Jackowi – mówi Selma. – Wszyscy znamy go doskonale, wiemy, że już dawno powinien zostać oficerem. Można na nim polegać.
– Niech będzie – zgadza się Kapitan. – Jedenaście pewnych osób to niewiele. Pozostaje nam…ponad sześćdziesiąt osób. Sporo. Wiem, że jak sobie pomyślimy o każdym z nich, i że mogli zrobić coś takiego we własnej drużynie to wydaje się niedorzeczne, ale nie od dziś żyjemy w tym świecie i nie możemy niczego wykluczyć. No cóż, chyba trzeba z nimi pogadać. Czy chcecie jeszcze coś dodać?
Nikt się nie odzywa, więc Kapitan podchodzi do barierki od strony pokładu, zwraca na siebie uwagę marynarzy i ucisza ich gestem dłoni. Czeka, aż wszyscy zbiorą się w zasięgu jego wzroku.
– Panowie! Jak z całą pewnością zdążyliście się zorientować, jeden z naszych towarzyszy podróży został zamordowany. Co więcej, nie trudno wydedukować, że zabójca nie działał sam. Daję tym osobom pierwszą i ostatnią szansę do przyznania się. Jeżeli to zrobicie zostaniecie aresztowani, a po dotarciu na kontynent otrzymacie uczciwy proces. To znaczy uczciwy w ramach prawa, a wszyscy dobrze wiemy, że doskonałe to ono nie jest. Wasze przyznanie się zostanie potraktowane jako okoliczność łagodząca. Czy ktoś chciałby wystąpić?
Żeglarze spoglądają po sobie, ale nikt się nie przyznaje.
– Cóż, więcej szans nie będzie. Czy mogę poprosić osoby, które podczas niefortunnego wydarzenia pełniły warty na pokładzie?
Ośmiu marynarzy wychodzi z grupy i staje bliżej podwyższenia.
– Kto stał tutaj, pod mostkiem? – trzech podnosi ręce.
– Oni za cholerę nie mogli nic widzieć. Chyba, że kogoś przechodzącego – mówi Selma szeptem.
– Zauważyliście może panowie coś niezwykłego? Kogoś kręcącego się po pokładzie? – wszyscy trzej przecząco kręcą głowami.
– Rozumiem. Chciałbym się teraz dowiedzieć kto pełnił straż na środku, koło grotmasztu.
Rękę podnosi jedynie Stary Szprot. Po okręcie przetacza się fala ciężkich westchnień. Kapitan z niedowierzaniem przewraca oczami.
– Sir! – krzyczy Jack z dołu. – Wszyscy dobrze wiemy, że jedyne co Szprot robi na wartach to spanie…
– Synek! Jak będziesz miał moje lata… – skrzeczy stary marynarz.
– On ma rację… – cicho mówi Aura.
– No co ty nie powiesz?
– Nie, nie o spaniu. To znaczy, to też. Ale chodzi mi o to, że wszyscy to wiemy. Morderca musiał wiedzieć, że tylko Szprot tam jest. I że śpi jak zabity.
– O rany… dobrze, pozostała czwórka gdzie była? Kier, może ty mi powiesz?
– Na dziobie, sir. Wypatrywaliśmy świateł lądu. I może…trochę pograliśmy w karty. Głupia sytuacja sir, bo zaniedbaliśmy sprawę, ktoś jeszcze powinien być na środku, ale z drugiej strony ze szpicy grotmaszt nieco nędznie widać w tych ciemnościach. To znaczy, są latarnie, ja wiem. Ale jakby ktoś chciał się przekraść, to nawet przy sprawnej warcie da radę.
– Spokojnie. Nie winię was. Muszę się tylko dowiedzieć co tu się wydarzyło. A właściwie to jak się wydarzyło. Czy ktoś z was chciałby coś jeszcze powiedzieć?
– To klątwa, sir!
Po pokładzie przetacza się szmer, ciemnoskóry marynarz o imieniu Marcus wychodzi przed grupę.
– Najpierw nie dopływamy do celu, a teraz w tajemniczy sposób ginie człowiek! Może komuś odwaliło i zaszlachtował Wygę, ale żeby zgubić cały kontynent musielibyśmy wszyscy oszaleć. Dobrze, minęły dopiero dwa dni, ale niektórych zaczyna naprawdę denerwować ta sytuacja…
– Nas również, ale mimo to powinniśmy zachować spokój, bo prawdopodobnie dzisiaj dotrzemy do lądu i będziemy się śmiać z naszego lęku. Natomiast z Wygi śmiać się nie będziemy.
– To wszystko przez to złoto!
– Daj spokój Marcus! Wieziemy złoto z kopalni, nie przeklęty skarb króla piratów. Opanujcie się panowie, nie chcę słyszeć żadnych bzdur o klątwie dopóki nie będziemy mieli tu duchów i chodzących trupów, więc…
Na całym statku zapada nagle martw cisza, nikt nie szepcze ani się nie porusza. Słychać jedynie szum wiatru, plusk fal i skrzypienie olinowania statku. Jest to jeden z tych momentów, kiedy wszystkim zebranym wpada do głowy dokładnie ta sama myśl.
– Nie wierzę, że to mówię, ale…czy ktoś został przy ciele Wygi?
– Nie, sir…
Kapitan zwraca się do oficerów:
– Aura i Selma zostaną ze mną, a wy zróbcie przedstawienie i sprawdźcie to cholerne ciało. Wolę posłać was, bo chciałbym, żeby wszyscy oni usłyszeli co mówię i żeby żaden mi się nie wałęsał po statku.
Kiedy Az, Roger i Krata odchodzą, Kapitan po raz kolejny ucisza swoją publiczność, bierze oddech i chce podjąć przemowę, zaczynając od powtórzenia, że wystąpienie jakiejkolwiek klątwy jest niemożliwe, a tak w ogóle to przecież nie ma żadnych klątw, wy głupcy. Jednak wtedy słyszy bardzo szybkie, mocne kroki dochodzące z korytarza biegnącego pod miejscem w którym stoi. Zamyka oczy mówiąc sobie, że to musi być zły sen. Przez drzwi łączące korytarz z pokładem pierwszy wypada Az.
– Sir, chyba mamy duży problem!
Tym razem Kapitan musi kilkakrotnie krzyczeć, zanim do załogi dotrze, że pozostawienie organizacji dowódcy może być mądrzejsze niż wzbudzanie paniki. Ponownie zwraca się tylko do swojej kadry oficerskiej, jednocześnie patrząc czy któryś z żeglarzy nie postanowi zejść do wnętrza okrętu.
– Chcecie mi powiedzieć, że pierdolone ciało zniknęło? Nie kpijcie sobie ze mnie, chłopcy…
– Kapitanie, poważnie… – po minach swoich ludzi widzi, że nie żartują.
– Są tam jakieś ślady?
– Ja tam nie wiem – wtrąca Az. – Byłem zajęty uciekaniem.
– Nie ma, sir. Odrobina krwi na stole, gdzie leżał, podłoga jest czysta. Najpierw sprawdziłem, potem uciekałem – mówi Krata.
– To się robi niedorzeczne. Zbierzcie mi tutaj tych ludzi, o których mówiliśmy wcześniej. I jeszcze dziesięciu takich, którym najbardziej ufacie. Ja w tym czasie jakoś to sobie ułożę i wymyślę jak działamy.
Gdy po paru minutach wszyscy wywołani stają na mostku, Kapitan stalowym kluczem otwiera klapę w podłodze i wyciąga stamtąd trzy paczki owiniętych skórą mieczy, które rozdaje marynarzom.
– Dobrze, słuchajcie. Po pierwsze, nie chcę widzieć żadnej paniki. Moim zdaniem ktoś z nas sobie zażartował z tym ciałem, nawet niekoniecznie muszą to być zabójcy Wygi, ale pewnie tak. Może podczas naszej rozmowy ktoś się wymknął. Albo w ogóle nie wyszedł na pokład z sypialni, to by było bardziej prawdopodobne. W każdym razie plan jest taki: Ian zostanie tutaj trzymać kurs. Selma też, lepiej, żeby ci ludzie na dole mieli nad sobą jakiś autorytet. Aura, ty przejdź się wśród nich, pogadaj z nimi. Zobacz, pozbijali się w mniejsze grupki. Zasugeruj wszystkim, że im ufamy i że jeśli zauważą coś podejrzanego to niech mówią. Albo może już coś widzieli? Reszta przeszuka statek. Musimy zajrzeć w każdy kąt, rozumiecie? Nie możemy przepuścić żadnej szafki, żadnego łóżka, niczego. Szukamy trupa, którego najpewniej znajdziemy pod moją kołdrą, ludzi łażących tam gdzie nie powinni, czegokolwiek. Musimy to zrobić sprawnie i dokładnie, a wszystko się wyjaśni. No, to do roboty.
Uzbrojeni ludzie przeczesują wszystkie pomieszczenia na statku, potem także ładownię, która zastawiona dziesiątkami skrzyń tworzy mały, ciemny labirynt. Nie znajdują niczego niezwykłego, co wprawia Kapitana w roztargnienie, choć on sam nie wie do końca co chciałby znaleźć. Na pewno nie chodzącego trupa. Ponownie udaje się na mostek i zbiera swoich oficerów.
– I jak Aura, dowiedziałaś się czegoś?
– Niespecjalnie. Zgodnie z powszechnie znanymi antypatiami obrzucają się nawzajem podejrzeniami, których i tak nie możemy sprawdzić. Są bardziej zdenerwowani niż się wydaje.
– Rozumiem. Selma, wiem, że od dawna nie spałeś, ale na razie musisz tutaj zostać i ich pilnować. Jakbyś nie wyrabiał, to każ komuś się zmienić. Roger, Krata, weźmiecie ludzi i jeszcze raz sprawdzicie wnętrza, równie dokładnie jak za pierwszym. Jak skończycie z ładownią to zamknijcie ją dokładnie, później nikt tam nie wchodzi. Następnie rozstawicie się po całym wnętrzu statku, chcę, żeby to było tak zrobione, że gdziekolwiek nie pójdę, będę widział strażnika. Na pokład też paru wyślijcie, ale niech się trzymają z boku, nie ma co prowokować pozostałych. I niech nie stoją pojedynczo, jak wam zbraknie ludzi, to dobierzcie kolejnych, ale tamtym już nie dawajcie mieczy, tylko pałki, ewentualnie noże. Aha, i nikt mi nie otwiera zbrojowni, skoro już o tym mowa. Bako i Bena wyślijcie do kuchni, niech zrobią ogromny gar kawy dla wszystkich, weźmiecie paru kolejnych i niech roznoszą picie czy jedzenie dla chętnych. I koce, zimno tutaj. Az… ty skoro już się wyspałeś masz być czujny i jak cokolwiek się wydarzy, to szybko mnie powiadomić. Niech tak zostanie do świtu, potem zobaczymy co dalej. Ja będę u siebie. Postaram się wymyślić coś konstruktywnego.
Kapitan kładzie się na swoim łóżku, kilkakrotnie analizuje całą sytuację. Zasypia na chwilę, a potem gwałtownie się budzi. Miał koszmar, ale nie pamięta jego treści. Jak przez mgłę dochodzi do niego obrazek krwawiącego ciała z kończynami wykręconymi do tyłu, wspinającego się po jakimś słupie. Chwilę później zapomina i o nim. Aura wchodzi do pokoju niosąc dzbanek parującej kawy i dwa kubki. Nalewa napoju i podaje jedno naczynie Kapitanowi.
– Ile czasu minęło?
– Ze dwie godziny.
– Och. To więcej, niż mi się zdawało. Co robiłaś?
– Odesłałam Wujka spać, ale za jakiś czas wrócił mówiąc, że nie może spać. Potem jeszcze raz pogadałam z ludźmi, najpierw tymi na pokładzie, a potem z twoimi potrojonymi wartami. Nie wystarczy raz zarządzić sytuacją, trzeba jej jeszcze przypilnować.
– Co ja bym bez ciebie zrobił. Coś nowego?
– Mieliśmy jedną małą szarpaninę, nic wielkiego. Większość ludzi zawinęła się w koce i poszła spać, część pomaga Ianowi i pilnuje żagli. Reszta stoi grzecznie na posterunkach, choć i w tych jest wyczuwalne napięcie. Wiatr trochę przybrał na sile, więc płyniemy nieco szybciej.
– To dobrze. Wszystko brzmi…w porządku.
– Tia, musielibyśmy tylko zapomnieć o znikającym trupie.
– I kontynencie.
– Myślałam, że dziś na pewno dopłyniemy.
– Sam już nie wiem, to wszystko jest coraz dziwniejsze. Staram się sobie wyobrazić jak to się mogło wydarzyć. Jak ja bym to zrobił. Wszystkie szczegóły są dziwne, ale można je od biedy jakoś wytłumaczyć. Pomijając to, że niczego nie znaleźliśmy.
– Może ciało poszło do wody?
– Prawdopodobnie. Ale nie przez burtę, przecież ktoś by zauważył. Przez któreś okno. I tu pojawia się pytanie, jak wielkie szczęście mają ci faceci, że nie wpadli na nas podczas przeszukiwania? Szliśmy stopniowo, zawężając teren i nie zostawiając wyjść. Nie można biegać po tym okręcie niezauważonym. A schować też się nigdzie nie dało.
– Po zewnętrznej stronie statku raczej się nie przemieszczali.
– Kończą mi się pomysły.
– Chyba się trochę boję. Jak to ciało zniknęło, to było naprawdę przerażające, to znaczy wiesz, gadaliście o tej klątwie i tu nagle takie coś…
– Wiem, dlatego musimy wysiedzieć w spokoju do świtu. Rozjaśni się i napięcie opadnie. Chyba pozwolę wtedy ludziom wrócić do środka, przecież nie będą wszyscy siedzieć na dworze. A potem będziemy bardzo, bardzo ostrożni. Bo nie dostrzegam żadnych tropów, którymi moglibyśmy pójść.
Pukanie do drzwi.
– Tak? – do środka wchodzą Az i kucharz Ben. Ten drugi ma na sobie proste, brązowe ubranie. Jego twarz okala kilkunastodniowy zarost.
– Chyba coś mamy, sir – mówi oficer. – Ben to znalazł.
– Co takiego?
– Sir. Wyszedłem na chwilę z kuchni do spiżarni, ale po drodze zobaczyłem, że jedno z bocznych okien jest otwarte na oścież. Podszedłem bliżej i na framudze zobaczyłem krew. Nie, że jakoś dużo, ale na pewno była. I na pewno więcej niż wypływa z martwego człowieka. No chyba, że serce mu nie przestało bić.
– Weź kurwa przestań, dobrze?
– Przepraszam, sir.
– Chcecie mi powiedzieć, że wcześniej tego nie znaleźliśmy?
– Nie, nie. Na pewno tam tego nie było. Przecież koło kuchni od dwóch godzin ciągle się ktoś kręci, poza tym tam szukaliśmy równie dokładnie co gdzie indziej. Gdyby było, zobaczylibyśmy. Jak na mój rozum to ktoś wyrzucił to ciało dosłownie przed chwilą. Najwyżej dziesięć minut. Ale jak dźwigając ciało przeszedł niezauważony przez okolicę kuchni, to mnie już proszę nie pytać, Kapitanie. Jesteśmy tam czujni, słowo. Bako w ogóle nie puszcza tasaka.
– No dobrze…możemy założyć, że ciała już tu nie ma i że jednak ktoś sobie z nami pogrywa. Bardzo zręcznie, trzeba przyznać. Zbyt zręcznie. Ale przynajmniej wizja chodzącego trupa stała się mniej wyrazista.
O świcie Kapitan wynurza się ze swojego pokoju i mimo świadomości, że zbyt często podczas ostatniej doby musi bezpośrednio zarządzać swoimi ludźmi, robi to po raz kolejny. Pozwala marynarzom wrócić do sypialni, rozluźnia warty rozstawione po statku i wyznacza zadania oficerom. Statek i jego załoga szybko powracają do normalnego rytmu życia, niestabilnego jedynie przez niepokojące wspomnienia minionej nocy. Następnie Kapitan udaje się do kuchni, gdzie pochłania ogromne śniadanie. Potem znika wszystkim z oczu na jakieś pół godziny, ale nikt nie zwraca na jego nieobecność większej uwagi. W końcu, gdy słońce już dawno oderwało się od horyzontu i w odwiecznej wędrówce przemierza nieboskłon, Kapitan pojawia się na pokładzie, przechadzając się wśród pracujących żeglarzy. Zatrzymuje się przy jednym z nich, niskim i krępym człowieku z rozwichrzonymi, rzadkimi włosami i nalaną facjatą.
– Witaj, Kier.
– Och, dzień dobry, sir. O ile jest dobry. Cokolwiek panu zniknęło z kajuty to nie moja wina.
– Dobrze widzieć, że humor z ciebie nie uleciał. Właśnie o tym chciałbym z tobą porozmawiać.
– Zaczęły pana irytować moje żarty?
– Dawno temu, ale…
– Na pożarcie rekinom, i tak dalej?
– Niestety nie. Masz szczęście, bo każda społeczność potrzebuje wesołka. Moja prośba jest taka, żebyś robił swoje, tylko bardziej niż zwykle.
– Rozumiem. Rozładować napięcie, pożartować i pograć z chłopakami w karty, podrzucić oficerom zgniłą rybę…
Bez tego ostatniego, jeśli łaska. Ale poza tym to właśnie tak, zostaw na razie te liny i zobacz kto siedzi w hamaku i nic nie robi. Nic nie robienie sprzyja zbędnemu myśleniu.
– To jest to co lubię najbardziej, sir! Mogłyby się nam częściej przydarzać takie porąbane przygody.
– Nie przesadzaj. Ach, i trzydzieści procent zysków z kart idzie do mnie, za to, że grasz zamiast pracować.
– Dwadzieścia.
– Kier…
– Tak jest sir, trzydzieści procent. Już się robi.
Kier oddala się w kierunku zejścia do wnętrza okrętu, a Kapitan kieruje się na dziób. Staje na samym czubie pokładu, zakłada ręce za siebie i wpatruje się w przytłaczającą swym ogromem i oszołamiającą pięknem i potęgą przestrzeń oceanu. Obserwuje jak niskie fale rozbijają się o kadłub. Zamyka oczy. Chłonie szum powietrza i wody wymieszany z chaotycznym szelestem, stukaniem i klikaniem wydawanym przez załogę. Głęboko do płuc wciąga słone, orzeźwiające powietrze. Powietrze z domieszką świeżego zapachu cytrusowego mydła. Po jego prawej stronie letnie powietrze zostaje jeszcze bardziej rozgrzane ciepłem człowieka.
– O czym myślisz? – pyta Aura.
– O pomarańczach.
– Wciąż analizujesz całą sytuację?
– Nie, już przestałem. To bez sensu.
– Dlaczego?
– Bo żeby dojść do czegokolwiek zrozumiałego musiałbym wykazać szerszy potencjał twórczy niż posiada jakikolwiek człowiek. Innymi słowy, mamy do czynienia z jakimiś czarami, magiami albo innymi siłami wyższymi więc i tak niewiele mogę zrobić.
– Bardzo zabawne.
– Nie żartuję.
– To dosyć intrygujące usłyszeć coś takiego od ciebie. Brzmi jak poddanie się.
– Powiedziałbym raczej, że to przystanie na warunki gry.
– Skąd w ogóle w tobie taka myśl?
– Rozejrzyj się. Posłuchaj. Co słyszysz?
– Hmm…chyba nic specjalnego.
– Otóż to. Nie ma ryb. Nie ma ptaków. Żadnych chmur od trzech dni, a to się po prostu nie zdarza w tych stronach. Jest cholernie cicho, po prostu nie zwracamy na to uwagi. Zbyt stabilnie, ale my jesteśmy za bardzo zdezorientowani, żeby to wychwycić. Nie mam pewności, czy to ciągle nasz świat.
– Przerażasz mnie.
– Mnie też się to nie podoba. Nie mówię, że teraz położę się i przestanę starać się coś zrobić. Chciałbym się mylić, ale czuję, że coś jest na rzeczy. Sama posłuchaj. Zamknij oczy i porozmawiaj ze światem. To co nas otacza naprawdę nie jest normalne.
– Jeszcze bardziej przeraża mnie to, że możesz mieć rację…
Wtedy z tyłu słyszą chwiejne kroki kogoś nadchodzącego. Okazuje się, że to Az niosący jednocześnie trzy otwarte książki i kilka przyrządów nawigatorskich. Jego nieodłączne zsuwające się z nosa okulary są na swoim miejscu. Lekarz ma na sobie czerwoną koszulę i czarną kamizelkę oraz ciemne spodnie, a długie kasztanowe włosy upiął z tyłu głowy.
-Sir. Przyszedłem zasięgnąć opinii. Czy to możliwe, żeby sztorm zniósł nas kilkadziesiąt mil na południe?
– Wątpię, wiało na wschód…
– A czy to możliwe, żeby na niebie przez trzy dni nie pojawiły się chmury?
– Również mało prawdopodobne.
– Otóż to. A skoro jedna nieprawdopodobna rzecz się dzieje, to możemy przyjąć, że i ta druga jednak jest możliwa.
– Kilkadziesiąt mil na południe?
– Owszem. Myślę, że wpłynęliśmy do Zatoki Kła. Szczerze mówiąc, sam w to chyba nie wierzę, ale mam nadzieję, że tak właśnie jest.
– Możemy płynąć samym środkiem i zupełnie nie widzieć lądu…
– Dokładnie. Odbijmy na północ, jeżeli mam rację, to za kilka godzin powinniśmy zobaczyć ziemię.
– Pójdź na mostek wydać taki rozkaz. Aha, Az… gwiazdy coś ci powiedziały?
– Gwoli ścisłości Kapitanie, to gwiazdy zaburzyły mój światopogląd i sam się sobie dziwię, że jeszcze nie oszalałem. Chociaż tego też nie jestem pewien. W nocy patrzę na mapy nieba i widzę, że nie widzę. Część gwiazd po prostu zniknęła. Co więcej, pojawiły się inne, których w ogóle nie ma na mapach. Staram się o tym nie myśleć, bo i tak nie rozumiem, więc proszę mnie już nie pytać o gwiazdy. Idę powiedzieć Ianowi, żeby zmienił kurs.
Wieczny Tułacz odbija na północ, ale chodź mija południe, nikt nie dostrzega lądu. Na horyzoncie pojawia się za to coś, co ludzie szybko identyfikują jako gęstą, szarą mgłę. Nikt już nie ma wątpliwości, że taka mgła nawet przy brzydkiej, deszczowej pogodzie byłaby niezwykła, jednak obawy nie zostają wypowiedziane głośno. Kapitan zarządza ponowne obranie kursu na zachód i próbę ominięcia tajemniczego zjawiska, jednak po kilku godzinach staje się ono widoczne także w tamtych stronach, a wkrótce również na wschodzie i południu. Horyzont zostaje zastąpiony przez pasmo bieli wyglądające jak przyczajony drapieżnik. Marynarze z zapałem oddają się pracy, starając się nie patrzeć za burtę. Oficerowie odbywają krótką naradę, ale żadne z nich nie znajduje racjonalnego wyjaśnienia dla dziwnej mgły. O nieracjonalnych nie chcą rozmawiać.
Kapitan stoi samotnie na sterburcie, przechyla się przez barierkę. Wpatruje się w mętną, ciemną taflę wody. Myśli o ziemiach ojczystego imperium. O zielonej trawie, olbrzymich miastach i sięgających nieba górach. Przez chwilę odnosi wrażenie, że w lustrze oceanu widzi znane sobie miejsca. Obserwuje zatłoczone, urokliwe uliczki Portu Królewskiego złożone z pięknych budynków. Na ich tle powoli pojawia się blada twarzyczka jasnowłosej dziewczynki. Ma ona na sobie biała sukienkę ozdobioną koronkami.
Nagła myśl sprawia, że Kapitan zdaje sobie sprawę z tego, że miasta i góry to tylko projekcje wyobraźni, a on, stojący na pokładzie swojego statku naprawdę patrzy w ciemne oczy unoszącej się tuż pod powierzchnią wody dziewczynki. Wtedy czuje jak ktoś łapie go za kurtkę i wywraca na plecy. Ma wrażenie, jakby wynurzył się oceanu i ponownie mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Leżący obok niego Roger szybko podnosi się na nogi i pomaga Kapitanowi wstać. Nieliczne zaciekawione spojrzenia szybko przenoszą się z powrotem na pokład, żagle i liny.
– Wszystko w porządku, sir?
– Nie, jeśli moi ludzie podnoszą na mnie rękę.
– Prawie pan wypadł, sir. Bardzo mocno się pan wychylił.
– Wydawało mi się, że cały czas normalnie stałem. Mógłbyś wyjrzeć za burtę? Jest tam coś dziwnego?
– Nie wydaje mi się, sir.
– Chyba widziałem tam dziewczynkę. Nieważne, mam przewidzenia. A ty tłamsisz w sobie agresję i złość na przełożonego. To pewnie przez trudne dzieciństwo. Tak czy inaczej, jeśli naprawdę miałem zamiar wypaść za burtę, to dzięki za pomoc.
– Zawsze do usług. Swoją drogą, wie pan skąd pochodzę, Kapitanie?
– Hmm…o ile dobrze pamiętam to z Ruchomych Wysp.
– Dokładnie tak. Największy psycholog naszych wieków, myślę, że wie pan o kim mówię, powiedział o moich rodakach, że są jedyną nacją nie poddającą się psychoanalizie.
– A co nasz największy psycholog powiedziałby o widzeniu dziewczynek pod wodą?
– Niech zgadnę, miała na sobie biała sukienkę?
– A żebyś wiedział, że tak.
– Cóż, podręcznikowy przykład niespełnienia seksualnego. Nie żebym coś sugerował, tym bardziej patrząc na Aurę. Tak twierdzi nasz profesor, nie ja.
– To niezwykle ciekawe, Roger. Tylko widzisz, na szczęście dla mnie i mojego zaspokojenia, ja również urodziłem się na Ruchomych Wyspach.
Ich rozmowę przerywa krzyk. Jednocześnie odwracają się i widzą machającego na wszystkie strony rękoma marynarza. Roger rozpoznaje go jako Kraba, jednego ze swoich najbardziej pracowitych ludzi. Sprawia on wrażenie jakby odganiał się od atakujących go ptaków. Krzyczy do innych, by mu pomogli, przegonili widmowe stworzenia, których nikt oprócz niego nie widzi. Marynarz pada na kolana i osłania głowę, jego wrzask niesie się po całym pokładzie. Kilka osób powoli się do niego zbliża, ale zanim Kapitan dociera do zbiegowiska, koło cierpiącego żeglarza staje pan Okami, orientalny gość na statku. W momencie gdy kładzie Krabowi dłoń na ramieniu ten zrywa się i wrzeszcząc w kilku krokach doskakuje do burty. Zanim ktokolwiek zdąży zareagować przesadza ją jednym susem, sekundę później dobiegająca do barierki załoga słyszy plusk ciała uderzającego o wodę.
– Człowiek za burtą! – krzyczy Kapitan. – Przynieście liny! Wyrzućcie puste beczki!
Jednak po swoim skoku Krab przekroczył granicę oceanu po raz ostatni, jego towarzyszom nie dane było ponownie go zobaczyć.
Aura wchodzi do pokoju, który zajmuje razem z dowódcą Tułacza. Kapitan leży na łóżku z twarzą wciśniętą w poduszki. Delikatne promienie słońca wpadają przez przeszklone okno.
– Śpisz?
– Wiesz, że to idiotyczne pytanie, ponieważ…
– Wiem.
– Nie, nie śpię.
– Jest sens odpowiadać na głupie pytanie?
– Nie ma.
– Co my tutaj robimy?
– Próbujemy zasnąć.
– Ale bardziej…
– Cóż, chronimy i transportujemy potężny ładunek złota z kolonii do imperium, gdzie zostanie mądrze wykorzystany. Ku chwale ojczyzny.
– Jeszcze bardziej.
– Nie wiem…żyjemy?
– To mnie chyba nie satysfakcjonuje.
– Przyszłaś mnie maltretować, prawda?
– Nie, przepraszam. Dziwne myśli wpadają mi do głowy przez tę sytuację
– Wiem. Zaśpiewaj mi coś. O królestwie i potędze.
– Może lepiej o królu piratów? Albo dzielnym dowódcy Wiecznego Tułacza, pogromcy…
– Żartujesz sobie? Napisali o mnie pieśń?
– Żeby jedną…
– Zamieniam się w słuch.
– Następnym razem. Pan Okami chce cię widzieć. Młody poeta chowa się za jego plecami i spokojnym to bym go nie nazwała.
– Powiedz im, że umarłem.
– Słyszałem plotki o żywych trupach – mówi pan Okami stając na progu drzwi. Jest ubrany w proste, bordowe szaty. – Ale nie myślałem, że to o pana chodzi, Kapitanie.
– Jeżeli przychodzi pan po wyjaśnienie naszego akuratnego położenia, to radzę się zwrócić do swego towarzysza, jako artysta z pewnością ma bujniejszą wyobraźnię niż ja.
– A co zamierza pan teraz począć?
– Cóż, wypiję moją wieczorną herbatkę, a potem przystąpię do panikowania.
– Załapałam aluzję – wtrąca Aura. – Herbatka.
– Jesteś aniołkiem. A tak na poważnie, panie Okami, to poczekam. Poczekam aż coś się stanie. Bo coś przecież stać się musi, prawda? A kiedy to już nastąpi, zareaguję tak jak uznam za właściwe. Na wypadek gdyby moje działanie okazało się niekorzystne, zastrzegam sobie prawo do zmiany zdania bez podania przyczyny.
– A co jeśli nic się nie stanie? – pyta Matt. – Jeśli trafiliśmy do piekła i będziemy dryfować przez wieczność?
– Cóż wtedy mam nadzieję, że pisze pan naprawdę ciekawe poematy, a nie łatwo mnie zadowolić. Jest pan młody, zbyt młody na piekło. Ja to co innego, ale mi tam nie po drodze. Poza tym, jesteśmy żeglarzami, nasze piekło byłoby pustynią. Pozostaje nam tylko jedno wyjaśnienie pańskiej teorii.
– Jakie? – na twarzy poety widać duży stres, wytrzeszcza oczy do granic możliwości, wargi nieustannie mu się trzęsą jakby chciał coś powiedzieć ale nie mógł uformować słów, co zazwyczaj nie jest pożądanym stanem wśród poetów.
– Któryś z panów przywiózł ze sobą demona, diabła, klątwę króla piratów albo unoszący się w powietrzu środek halucynogenny.
– Cóż, w moich stronach – mówi pan Okami. – Krążą legendy o demonie potępienia przychodzącym wśród mgły. Najwyraźniej bogowie postanowili ukarać załogę tego grzesznego okrętu!
– Jak rany, wiedziałem, że kradzież pomarańczy to głupi pomysł. Wszystko przez mojego starszego kuzyna, co za człowiek… – Kapitan sarkastycznie przewraca oczami.
– A pan panie Matt, co żeś pan przeskrobał?
– No dobrze, panie Okami, dajmy mu spokój, bo mi zaraz podłogę zapaskudzi. Wiem, że ma pan bogatą wyobraźnię, panie artysto, ale proszę się nie poddawać zabobonom. Niech się pan poczęstuje winem i nie histeryzuje, to ostatnie czego nam potrzeba. Panie Okami, wspomniał pan o swoich stronach. Muszę przyznać, że ciekawi mnie pana historia. Ucieka pan przed przeszłością czy prawnikami?
– Na szczęście tylko przed przeszłością. Jak każdy. Chyba czas na nas, Kapitanie, nie będziemy przeszkadzać. Chcieliśmy tylko się czegoś dowiedzieć i uspokoić myśli.
– Przykro mi, że panów zawiodłem. Wolałbym, żeby było inaczej.
– Wiem. Ma pan rację, musimy poczekać. A w razie czego, niech pan pamięta, że może pan na nas liczyć.
– Cóż, w takim razie… niech pan nie nosi miecza na widoku.
– Chyba mam w bagażu jakiś płaszcz.
– Doskonale. I niech pan poprosi kogoś o coś mocniejszego do picia dla Matta.
– Nie omieszkam, dla mojego własnego dobra. Do zobaczenia, Kapitanie.
Tytuł niestety bardzo nachalnie kojarzy mi się z Żydem Wiecznym Tułaczem. Poczatkowo też lekko drażniła mnie narracja w czasie teraźniejszym, ale ostatecznie się przyzwyczaiłam. Tekst ma ciekawy "duszny" klimat, ogólnie póki co jest dosyć interesująco, tylko momentami zdecydowanie za dużo gadania...
www.portal.herbatkauheleny.pl