- Opowiadanie: Świętomir - Sprawdzian z władzy

Sprawdzian z władzy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sprawdzian z władzy

[Nie do końca to fantastyka, ale mimo to mam nadzieję, że nie obrazicie się o zamieszczenie tego tutaj. Brak wyraźnego zakończenia spowodowany jest tym, że opowieść ta była pierwotnie pomyślana jak początek większej całości, która – przynajmniej w najbliższym czasie – raczej nie będzie kontynuowana. Tyle wstępów. Życzę miłej lektury.]

 

 

Z oddali dochodziły odgłosy walki. W gęstym lesie trudno było to dokładnie ocenić, ale prawdopodobnie bitwa miała miejsce gdzieś przed nimi, za zakrętem leśnego traktu, przy którym właśnie obozowali. Wkrótce też spomiędzy drzew wyłonił się zwiadowca. Podbiegł szybko do obozowiska.

– Nieduża wieś, panie – raportował, dysząc ciężko. – Kilka chat, część z nich płonie. Sami wieśniacy, żadnych ciężkozbrojnych.

Mieszko już siedział na koniu. Miał na sobie kolczugę nałożoną na kaftan i spodnie z gotowanej skóry. W lewej ręce trzymał okrągłą drewnianą tarczę. Widniał na niej wymalowany herb właściciela: biały orzeł w czerwonym polu. U jego pasa wisiał miecz, jednak w prawicy książę dzierżył długą na prawie pięć łokci włócznię o grubym drzewcu. U siodła wisiał ciężki topór jeździecki. Prezentował się niezwykle godnie. Prócz niego tylko czterech innych mężczyzn w obozie było podobnie uzbrojonych, a żaden nie wyróżniał się tak znakomitą postawą i aparycją. Młodzieńcza twarz księcia tonęła wśród okalających ją brązowych loków opadających aż na ramiona. Wąsy i niezwykle bujna w tak młodym wieku broda dodawały jej powagi i pewnej surowości.

– Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje – rzekł Mieszko poważnie. – Co najmniej od wczoraj jesteśmy już w Polsce, a tu podwójnie ciąży na mnie obowiązek przywrócenia spokoju: raz jako na rycerzu, a zwłaszcza jako na księciu.

– Tak, jak mówisz, panie – odpowiedział mu jeden z pozostałych rycerzy, siodłając swego rumaka. – Pamiętajmy jednak, że to twój stryj, miłościwie nam panujący książę Władysław jest władcą tego kraju.

Był to Pan Sobiesław, prawie już trzydziestoletni mąż o kruczoczarnych włosach i tubalnym głosie. Ton jego i powaga znamionowały człowieka wysokiego urodzenia, również zdecydowanie z jakim zwrócił uwagę swemu przedmówcy wskazywały, że nie po raz pierwszy rozmawiał z członkiem Dynastii. W samej rzeczy Sobiesław był nikim innym, jak bratankiem potężnego Sieciecha, wojewody i komesa pałacowego księcia Władysława Hermana.

– Nie wiem, kto twoim zdaniem o tym zapomniał, Sobiesławie – odrzekł mu dumnie Mieszko. – Z całą bowiem pewnością nie byłem to ja. Tobie natomiast nie wolno zapomnieć, że jako syn króla mam większe jeszcze prawa do tronu, niż mój stryj. Jestem pewien, że gdy przybędę do niego, odda mi należną część królestwa mego ojca. Po cóż innego wezwałby mnie z powrotem? – po krótkiej chwili zaś dodał – nie czas zresztą spierać się o drobnostki.

Tymczasem pozostali również dosiedli swoich rumaków. Trzech rycerzy w kolczugach otoczyło swojego księcia. Była to jego osobista drużyna, złożona z młodych węgierskich rycerzy, którzy zaprzyjaźnili się z Mieszkiem jeszcze na dworze Władysława, króla Węgier. Byli młodszymi synami możnych węgierskich arystokratów, którzy zgodnie z zachodnim obyczajem, nie mogąc liczyć na dziedzictwo po ojcach, wstąpili na służbę Mieszka w nadziei, że przy jego boku zdobędą i dla siebie jakiś kawałek ziemi, który będą mogli przekazać swym starszym synom. Wszyscy trzej mieli rynsztunek podobny do uzbrojenia księcia.

Resztę kompanii stanowiło trzech lekkich jeźdźców Sobiesława, ich suweren i jego młodziutki giermek oraz kapelan i spowiednik Mieszka, sędziwy ksiądz Imre. Ten ostatni był oczywiście nieuzbrojony i trzymał się z tyłu kawalkady. Książę jechał przodem, dwóch z jego druhów po lewej i prawej jego stronie, natomiast trzeci – za jego plecami. Tuż za nim podążał Sobiesław z giermkiem oraz jego trzech lekkich jeźdźców zbrojnych w lekkie zbroje z gotowanych skór, krótkie miecze i drewniane puklerze.

Po krótkiej jeździe ujrzeli prześwitującą między drzewami łunę pożaru.

Dominus vobiscum! – zawołał za nimi ksiądz Imre, czyniąc ręką znak świętego krzyża, kiedy wyjechali spomiędzy drzew i zaczęli formować linię.

Niebo rozjaśniało się. A właściwie rozjaśniałoby się, gdyby nie opromieniała go krwawym blaskiem łuna kilku płonących przed ich oczyma chat. Sioło znajdowało się w odległości trzech czy czterech stajań przed nimi. Popędzili konie, wiatr zaświszczał w uszach. Bernard uwielbiał ten pęd i rytmiczne podskoki końskiego grzbietu, jednak krwawiące niebo nadawało mu zupełnie innego posmaku, jakby drużyna wjeżdżała do przedsionka piekieł. Bernard przeżegnał się nabożnie, czując na plecach nagły chłód, jakby sam diabeł przysiadł na zadzie jego wierzchowca i kłuł go soplem lodu.

Dominus nobiscum – powtórzył stanowczo słowa księdza, ale niewiele mu to pomogło. – Pater noster, qui es in caelis…

Na dany przez księcia znak jeszcze popędzili konie. Bernard nie był strachliwym rycerzem, w każdym razie nie bardziej niż każdy inny kilkunastoletni młodzieniec, który nie miał jeszcze okazji zakosztować prawdziwej bitwy. Ćwiczenia z mistrzem fechtunku, czy nawet pojedynek na ubitej ziemi to jedno, ale chaos bitwy to zupełnie co innego. Tak mu zawsze powtarzali i teraz Bernard zdawał sobie sprawę, że mieli w tym względzie absolutną rację. Poza tym to niebo…

Zbliżając się, zaczęli dostrzegać coraz więcej szczegółów. Piesi wojowie odziani w zwierzęce skóry i dzierżący długie włócznie biegali to tu, to tam. Niektóre chaty płonęły już na dobre, z innych wywlekano wrzeszczące niewiasty, a jeszcze inne szturmowano ławami lub belkami wyrwanymi z krokwi już splądrowanych domostw.

– To zwykli smerdowie – zawołał Mieszko. – Nie zabijać! Kto się nie podda, obić drzewcami i rozbroić!

… sicut et nos dimittimus debitoribus nostris. Amen. – kończąc modlitwę, Bernard poczuł się zdecydowanie lepiej. – To tylko zwykli smerdowie – powtórzył sobie i z głośnym okrzykiem popędził konia.

Widząc nadciągających jeźdźców, ludzie we wsi porzucili swoje śmieszne oblężenie i skupili się na placu, by dać odpór nowemu zagrożeniu. Było ich może z piętnastu, niektórzy poranieni. Na placu leżało też trochę trupów. Kobiety, którymi przestano nagle się zajmować, pierzchły natychmiast do chat. Mieszko dał ręką znak, by się zatrzymali przed nadstawiającymi włócznie wojami. Bernard, pędzący na nich z pochyloną włócznią, był już na tyle blisko, że rozróżniał poszczególne twarze. To, co dostrzegł w tych zarośniętych obliczach mogło być tylko przerażeniem. Bo oczywiście taka sama mniej więcej różnica, jaka była między pojedynkiem, a bitwą, zachodziła również między walką z osłoniętymi jedynie miękkimi skórami piechurami, a wytrzymywaniem rozpędzonej szarży pancernych – Bernard przypomniał sobie pouczenia otrzymywane od swego ojca.

Zamiast jednak wpaść z impetem na panikujących smerdów, jeźdźcy powściągnęli swe rumaki i zatrzymali się przed nimi w równej linii. Mieszko natychmiast wysunął się przed szeregi i zawołał donośnym, nie znoszącym sprzeciwu głosem:

– Co tu się dzieje? Co to za napaść?

Odpowiedziało mu milczenie i nerwowe spojrzenia agresorów, którzy rozluźnili się nieco widząc, że kawalerzyści nie zamierzają ich stratować. Przynajmniej nie od razu. Najwyraźniej jednak nie wiedzieli co mu odpowiedzieć, ani nawet, który z nich powinien to uczynić. Książę zawiesił swą włócznię na specjalnym skórzanym pasku wiszącym u siodła i dobył miecza. Chłopi zadrżeli rozumiejąc, że przybysz nie należy do ludzi lubiących powtórnie zadawać to samo pytanie. W blasku ognia można było dostrzec pojawiające się w oknach twarze napadniętych. Wreszcie jeden z napastników splunął za siebie i mamrocząc modlitwę, lub – co bardziej prawdopodobne – jakieś pogańskie zaklęcie, wystąpił przed szereg, kurczowo ściskając w rękach swoją długą włócznię.

– My tylko dochodzili swych praw, jasny panie – powiedział, kłaniając się. Miał przynajmniej dość rozumu, by wiedzieć, że ma do czynienia z lepszymi od siebie. – Jeden z tych – tu zamaszystym gestem wskazał leżące na ziemi trupy – zamordował naszego naczelnika. Spalił domostwo i porwał córę. My w prawie przyszli po dziewczę i po krew za krew Sławoja.

– Czy książę tak wam polecił?

– Gdzie książę, jasny panie! Księcia pana na oczy nie widzielim. Tak nasze prawo mówi: kogo ubiją, tego opole ma święty obowiązek pomścić i łupem rodzinę ubitego wynagrodzić. Święty obowiązek, jasny panie!

– To ziemia Władysława, z bożej łaski księcia polskiego, przeczycie temu? – indagował szorstko Mieszko.

– Nie jasny panie, my jego wierni…

– Zatem tylko książę Władysław – wpadł mu w słowo młodzieniec – lub naznaczon przezeń urzędnik władny jest spór wasz rozstrzygnąć. Gdzie jest ten, którego o tę straszną zbrodnię oskarżacie?

– Tamój, w tej chacie się zamknął – jeden z pozostałych zebrał się na odwagę i wskazał domostwo. U jego drzwi leżała solidna dębowa ława, którą dopiero co usiłowano wyważyć zabarykadowane drzwi.

– Nie ciebie pytałem! – krzyknął nań Mieszko, aż tamten się skulił. Młody książę wiedział, jak postępować z przestępcami. – Wyjdźcie poza teren wsi. Wtargnęliście tu bezprawnie jak zbóje i bandyci. Wszyscy za to powinniście wisieć. Idźcie. Ja ich przesłucham i was rozsądzę. Tomaszu – zwrócił się do jednego ze swych przybocznych – wyciągnij tamtych z domostw. Niech usłyszę ich opowieść.

Stanowczym tonem wydane rozkazy Mieszka zostały wykonane natychmiast i bez szemrania. Napastnicy oddalili się pod obstawą jeźdźców Sobiesława. Na ten widok zaatakowani sami zaczęli wychodzić ze swych chat. Kilka kobiet rzuciło się do nóg książęcego wierzchowca.

– Zbawco, Bracie Księżycowy! – wołały.

Mieszko zmieszał się nieco na to pozdrowienie. Spojrzał kątem oka na krąg miesiąca blednący na niebie w blasku poranka. Prędko jednak odzyskał panowanie nad sobą.

– Krzysztofie, zbierz mi starszych i tego porywacza, a ty, Bernardzie, weź resztę i zgaście te chaty zanim spłoną do szczętu.

– Tak, książę! – rycerze zawołali jednym głosem i natychmiast ruszyli do powierzonych im zadań.

Tymczasem nadjechał pozostały z tyłu ksiądz Imre. Jego bujna siwa czupryna błyszczała w blasku płomieni i wstającego słońca. Zatrzymał swego wierzchowca u boku księcia w milczeniu przyglądającego się, jak Krzysztof prowadzi ku nim starszyznę opola. Trzech starszych mężów w prostych sukmanach oraz młodzieniec, niewiele starszy od samego Mieszka, wysoki i barczysty. Wszyscy czterej wyglądali na przerażonych całą sytuacją, a z ich min doprawdy trudno było wyczytać, czy bardziej przerażała ich napaść i płonące domostwa, czy raczej świetlista, opromieniona blaskiem wschodu postać księcia.

– Który z was jest naczelnikiem opola? – zapytał krótko Mieszko.

– Ja, jasny panie – odezwał się jeden z nich, zapewne najstarszy.

– Jak ci na imię?

– Jestem Ciesław, jasny panie, a to moi bracia…

– Ciesławie – książę uciszył go skinieniem dłoni – powiedz mi, czy to prawda, co mówią tamci – tu wskazał na zgromadzonych kilkaset kroków dalej najeźdźców – że twój człowiek napadł ich naczelnika w jego domu i córę mu porwał, a jego samego zabił i dom mu spalił?

Ksiądz Imre przeżegnał się struchlały, słysząc te ciężkie zarzuty, ale książę twarz miał jak wykutą z kamienia.

– To nie tak było, jasny panie! Zresztą niech Czębor sam opowie – wskazał na stojącego obok młodzieńca.

– Jak to było? – zwrócił się do niego Mieszko.

– Jasny panie, ja poszedłem żonę sobie wziąć zgodnie z uświęconym przez bogów zwyczajem…

Książę westchnął ciężko, a ksiądz Imre przeżegnał się ponownie. Mimo iż ponad stulecie już upłynęło od chrztu jego pradziada, i mimo że dynastia i dwór mocno już zapuściły korzenie w życiodajnej glebie Kościoła, mimo że w grodach wznoszono Chrystusowi okazałe świątynie, gdzie codziennie z ambon grożono surowymi karami doczesnymi i ogniem piekielnym za oddawanie czci fałszywym bożkom, ciemny lud po leśnych wioskach wciąż tkwił w mrokach pogaństwa, a o Zbawicielu, jeżeli słyszał, to miał go co najwyżej za jednego z bałwanów i to wcale nie najpotężniejszego. Podróżni byli jednak na to przygotowani. W swej drodze przejeżdżali już przez wiele węgierskich wsi, gdzie sytuacja nie była wcale dużo lepsza.

Chłopiec opowiedział im, jak zgodnie z prastarym obyczajem, wbrew surowym zakazom, jeszcze powszechnie kultywowanym, upodobał sobie dziewkę z sąsiedniego opola i wybrał się kilka dni temu, by ją porwać sobie za żonę. Z niezbyt składnej opowieści wynikało, że ojciec jej, będący rzeczywiście naczelnikiem opola, stanął w obronie dziewczyny, lecz został pokonany i zmarł wskutek odniesionych ran. O pożarze młody człowiek nie wspomniał ani słowem.

– Zatem przyznajesz się do zabójstwa? – zapytał książę.

– J… ja…

– Przyznałeś się – stwierdził łagodnie Mieszko.

Confessio est regina probationum – wtrącił się kapłan. – Jesteście ochrzczeni?

Wszyscy gorliwie pokiwali głowami. Mieszko spojrzał chłodno na swego spowiednika, ale nic mu nie powiedział. Zamiast tego zawyrokował:

– Jesteś więc winien zabójstwa. Uiścisz stosowną główszczyznę albo zostaniesz stracony. Twój wybór.

Młody smerd zadrżał na te słowa.

– Zmiłuj się, jasny panie! – rzucając się do nóg książęcego wierzchowca. – Ja nie mam srebra!

– Opole może uiścić opłatę za ciebie – podpowiedział Mieszko, spoglądając pytająco na starszych.

– Zapłacim – powiedział z wahaniem naczelnik.

– O karę za naruszenie książęcego miru upomni się stosowny urzędnik. Macie trochę czasu na jej uzbieranie. Gdzie jest porwana?

– Tam, w mojej chacie, jasny panie. Co z nią będzie?

– Musisz ją oddać rodzinie.

– Zlituj się, Bracie Księżycowy, ja ją kocham!

– Więc módl się, by ci ją oddali za żonę – książę znów zmieszał się na to dziwne określenie, którym go nazywali.

– Żałuj za swój grzech i pokutuj, a dobry Bóg na pewno cię wysłucha – dodał ksiądz Imre.

– Jeśli chodzi o pokutę – Mieszko zwrócił się do kapłana – zajmij się tym, ojcze. Zanim ruszymy w dalszą drogę, muszę jeszcze osądzić tamtych.

– Wasza miłość, trzeba też pochować zmarłych.

– Słusznie – Mieszko spojrzał niechętnie na leżące na ziemi ciała. – Wygląda na to, że zostaniemy tu do jutra.

Nim książę osądził napastników, słońce było już wysoko na niebie. Pożary dogasały i najwyższa pora już była na śniadanie. Sobiesław ze swymi ludźmi i rycerzami Mieszka szybko zaprowadził porządek. Napastników odesłano do domów, zawiadamiając ich o wieczornym pogrzebie ofiar bitki. Mieszkańcy opola lamentowali, gdyż wielu ich mężów zginęło w obronie swej siedziby, i starali się, jak mogli, schodzić z drogi ludziom księcia. Zanim naczelnik opola ugościł ich w swej skromnej chacie śniadaniem, Mieszko zwrócił się do księdza Imre i poprosił go na bok. Odjechali kilka stajań od wsi, na skraj lasu, nim młodzieniec rzekł:

– Ojcze Imre, chciałbym się wyspowiadać.

– Mów synu – rzekł łagodnie spowiednik.

In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti – zaczął książę swoją nienaganną łaciną. – Ignosce mihi, Domine, nam contra Te peccavi. Wiem, ojcze, że to niegodne, ale kiedy ci ludzie zwali mnie Bratem Księżycowym…

Mieszko urwał, ale ksiądz Imre wiedział już, o co chodzi. Sięgnął pamięcią do dawnych czasów spędzonych w szkole magdeburskiej, gdzie jako nie starszy od Mieszka chłopiec przygotowywał się do głoszenia Słowa Bożego we wciąż jeszcze na poły pogańskich prowincjach wschodu. Między innymi mówiono mu tam o wierzeniach pogańskich, z którymi miał walczyć. Po każdej lekcji młodzi klerycy spowiadali się i pościli wraz ze swymi nauczycielami za słuchanie tych bluźnierczych nauk. Rozumieli jednak, że jest to konieczne, by mogli skutecznie pełnić swą misję.

Z tych nauk ksiądz Imre pamiętał, że Słowianie darzyli miesiąc szczególną estymą. Zwali go po swojemu Księżycem i powiadali, że jest on synem boga władzy, mocy i wszelkich tajemnic. Nawet jego imię było tak tajemne, że znali je tylko niektórzy pogańscy żercy i nigdy go na głos nie wypowiadali. Miał on być dawcą wszelkiej władzy i potęgi, a każdy z ziemskich kniaziów musiał mieć w sobie kroplę jego boskiej krwi. Jego niebiański syn, Księżyc uchodził za stróża ojcowskich tajemnic, oświetlającego blaskiem swej mądrości drogę swoim braciom. Nawet określanie władcy w języku Słowian: „książę" brzmiało podobnie do jego imienia, co miało być dowodem wspólnego pochodzenia.

Mieszko milczał, najwyraźniej szukając właściwych słów. Po chwili kontynuował:

– … pochlebiało mi ich uwielbienie. Zgrzeszyłem pychą, ojcze Imre.

– Czy wiesz, dlaczego tak Cię nazywali? – zapytał kapłan.

– Księżyc to pogański demon, prawda ojcze?

– Rzeczywiście – obaj mężczyźni wzdrygnęli się na bluźnierczą myśl, że oto ciemni smerdowie utożsamili swego księcia z bogiem. Imre natychmiast odsunął ją od siebie, a po chwili zastanowienia powiedział: – Prawdziwy rycerz Chrystusa musi panować nad swymi myślami i uczuciami, a zwłaszcza książę krwi, który ma być wzorem dla swego ludu. Żałuj swoich grzesznych myśli, synu i pokutuj, przez godzinę leżąc krzyżem i dziękując Panu za jego nieskończone miłosierdzie, które odpuszcza ci twój grzech. Deinde ego te absolvo a peccato tuo in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen.

Deo gratias – odparł Mieszko. – I tobie, ojcze Imre, także dziękuję.

– Idź w pokoju, synu – uśmiechnął się ksiądz. – Szatan skusił twe serce przez podszepty nikczemnych pogan. Powinniśmy coś zrobić, aby zadbać o ich prawdziwe nawrócenie.

– Masz słuszność, ojcze. Ale co możemy zrobić? Czas nam w drogę. Mój stryj czeka na nas w Krakowie.

– Chciałbym odprawić mszę za poległe dziś dusze, ale nie mam chleba na ofiarę, a i wina nie zostało nam już zbyt wiele.

– Zapytaj ludzi, ojcze. Ktoś z pewnością użyczy chleba na świętą ofiarę.

Ksiądz Imre pokiwał głową i zawrócił w stronę wsi.

Po zjedzeniu śniadania czekała go ciężka praca. Co prawda ludzie chętnie dawali chleb na ofiarę za dusze swych poległych, ale w ich podejściu czuło się wyraźnie to, co ksiądz Imre nazywał „zmysłem handlarza". Duszpasterz doskonale zresztą znał tę pogańską mentalność. Skoro jest jakiś potężny Bóg, który w zamian za bochenek chleba obiecuje zapewnić zmarłym wieczne szczęście, to dla bolejących nad stratą żyjących jest to korzystny układ. Zresztą nie bez pewnego zdziwienia kapłan dostrzegł krzyże wiszące nad drzwiami niektórych chałup. A więc chrześcijaństwo nie było tu tak całkowicie obce – pomyślał. Ale jeżeli przez chwilę choć łudził się, że w chatach tych zastanie gorliwych uczniów Chrystusa, ksiądz Imre srodze się zawiódł.

Starał się tłumaczyć ludziom, że z Bogiem nie można handlować, ale jakoś nie mógł porozumieć się z prostymi wiejskimi głowami. Nie po raz pierwszy zresztą i pewnie nie ostatni. Próbował też zachęcać smerdów do przyjęcia sakramentu pokuty, jednak tę rozumieli oni jeszcze mniej i nie byli chętni do powierzania kapłanowi swoich grzechów. Nie mówiąc już o tym, że wielu sprawiało wrażenie, że pierwszy raz w życiu słyszy to słowo. Zaiste, wiele jeszcze pracy czekało pasterzy Pana w tej dzikiej polskiej ziemi. Wobec takiej sytuacji Imre polecił ludziom Sobiesława zorganizować kopanie grobów dla poległych, a sam udał się w ustronne miejsce, żeby starannie przemyśleć kazanie, które wygłosi podczas mszy. Tyle rzeczy do wyjaśnienia, a tak mało czasu!

Wszystko przebiegło sprawnie. Rycerze Mieszka służyli do mszy. Chłopi zabrali trupy i udali się procesją na cmentarz. Wszyscy pomagali chować ciała, a ksiądz Imre modlił się za zmarłych. Potem wygłosił długą naukę, podkreślając dobitnie potrzebę wyspowiadania się z krzywd wyrządzonych nieprzyjaciołom, nawet jeśli byli napastnikami. Nie wszyscy byli przekonani, jednak kilku smerdów przyjęło pokutę i absolucję w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Dobre i to – pomyślał kapłan.

Z twarzy księcia wyraźnie było widać, że nie w smak mu to, co widzi. Miał pewnie ochotę siłą zapędzić wszystkich wieśniaków do spowiedzi, a potem – do komunii. W tym twardym kraju takie zwyczaje obowiązywały od czasów jego sławnego przodka, króla Bolesława Wielkiego. Efekty jednak były wciąż mizerne, a nawet tragiczne, kiedy ledwie pół wieku temu prześladowani poganie chwycili za broń. Dynastię w osobie księcia Bezpryma przegnano z kraju, który wkrótce pogrążył się w całkowitym chaosie, dając dowód, że bez Dynastii nie jest w stanie istnieć. Zdecydowanie podniosło to prestiż Panów Przyrodzonych, jak ich czasem nazywano, ale nie wiary chrześcijańskiej, która okazała się zbyt słaba, by przetrwać bez opieki ze strony władzy. Od tamtego czasu książęta i biskupi bardziej uważali na swoje metody. Oczywiście Mieszko również musiał o tym wszystkim pamiętać i pewnie to skłaniało go do milczenia.

W pobliżu cmentarza znajdował się ogromny plaski głaz idealnie nadający się na ołtarz. Brudne brązowe zacieki wyraźnie wskazywały, że nie inaczej uważali mieszkańcy tej okolicy od niepamiętnych czasów. Ksiądz Imre zanotował w pamięci, aby na dworze podsunąć komuś myśl ufundowania w tym miejscu choć małego kościółka. Kamień leżał pośrodku niewielkiego zagajnika, obok którego urządzono cmentarz. Bez wątpienia był to święty gaj poświęcony jakiemuś bożkowi. Stolica Apostolska od dawna zalecała budowanie kościołów właśnie w takich miejscach, najlepiej w połączeniu z rytualnym wyrębem zagajnika i przepędzeniem złych duchów. Tym ciemnym ludziom trzeba raz na zawsze pokazać, że ich idole pierzchają gdzie pieprz rośnie na sam widok krzyża świętego. Tak należy nawracać pogan: prześladując nie ich samych, ale ich ciemnych bogów, prawdziwych sprawców grzechu, a nie nieświadome niczego ofiary.

Nim prowizoryczna liturgia dobiegła końca, zbliżał się zmierzch. Chłodny jeszcze wiosenny wieczór Roku Pańskiego tysiąc osiemdziesiątego szóstego Książę Mieszko i jego świta spędzili we wsi. Następnego ranka postanowili ruszyć w stronę Krakowa.

Koniec

Komentarze

Zaprawdę niewiele w tym utworze fantastyki, chociaż czytało się szybko i dobrze. Narracja i fabuła moim zdaniem na wysokim poziomie.

Bardzo podobały mi się dialogi i styl. Opowiadanie jest jednym z lepszych, choć fantastykę ledwo co muska ;)

A teraz drobne sprawy, które sugerowałbym zmienić:
* "Mieszko dał ręką znak, by się zatrzymali przed nadstawiającymi swe włócznie wojami." - mój mózg nie oparł się niewłaściwym skojarzeniom. Wykreśl słowo "swe" i będzie nieco lepiej.
* "dać głowy pod topór" - instytucja kata, który obcinał przestępcom głowy toporem  - tylko w nielicznych miastach. Co więcej w tym okresie na ziemiach polskich, zawód kata jeszcze się nie upowszechnił, więc takie wyrażenie raczej nie mogło być w użytku.
* "Bolesława I" - wtedy władców określano przydomkami. "Numerki" zaczęto stosować kilkaset lat później.
* Proporce na włóczniach - ahistoryczne, poza tym tylko przeszkadza w walce. Proporzec mógł dzierżyć jeden z wojów jadący z księciem.
* Znalazłem kilka powtórzeń, chyba w trzech miejscach.

Dziękuję bardzo za uwagę. Cieszę się, że dobrze się Wam czytało. :)

Co do uwag merytorycznych - muszę przyznać, że złapałeś mnie z tym toporem, na grubej nieuwadze. ;)

A gdzie, ciekawość, opoowiadanie to muska fantastykę, bo nie zauważyłem? :p Tak poważniej, opowiadanie, już prawdziwie fantastyczne, którym chciałem tu debiutować, jest dopiero w przygotowaniu; nie ukaże się prędzej jak pod koniec stycznia. Tymczasem przypomniałem sobie o powyższym tekście, który popełniłem parę miesięcy temu, i pomyślałem, że nie będzie chyba wielką zrbodnią, jeśli pozwolę go sobie tu umieścić. Ufam, że zostanie mi to przebaczone. ;)

Ukłony. 

Nie ma to jak czytać opowiadania, zamiast ślęczeć nad referatami ^^ A czytało mi się bardzo przyjemnie i bez większych zgrzytów. Narracja jest płynna i powiedziałbym, że charakterystyczna dla powieści historycznej. Nie zauważyłem żadnych nieścisłości, jeśli chodzi o epokę, a i sama stylizacja językowa przypadła mi do gustu. Nie będę ukrywał, że klimaty rycerskie, jak i samo średniowiecze to moja broszka, więc z tym większą chęcią oddałem się lekturze i nie żałuję tego, choćby w najmniejszym stopniu. Mam nadzieję, że prędko skończyć, to bardziej fantastyczne działo i pochwalisz się nim na tej stronie ;)
Na koniec zostawiłem kilka uwag, które miałbym do tekstu od strony technicznej. Wydaje mi się, że masz mały problem z zaimkozą, troszkę nadużywasz zaimków i niektóre zadania wyglądałyby bez nich lepiej. To nie jakiś wielki zarzut, ale można nad tym popracować - wiem sam po sobie :)
Zauważyłem też kilka powtórzeć, a i kilka innych kwestii:

Tuż za nim podążał Sobiesław z giermkiem oraz jego trzech lekkich jeźdźców zbrojnych w lekkie zbroje z gotowanych skór, lekkie miecze i drewniane puklerze.
Rozumiem, co miałeś na myśli i że właśnie tak powinno się opisać owy rynsztunek, ale chyba jednak ładniej byłoby, gdyby chociaż miecze nazwać np. krótkimi, zamiast powtarzać po raz trzeci ten sam przymiotnik :)

Piesi wojowie odziani zwierzęce skóry - uciekło "w"

...przed nadstawiającymi topówłócznie wojami - tu wkradł się jakiś koszmarek

Było ich trzech starszych mężów w prostych sukmanach oraz młodzieniec, niewiele starszy od samego Mieszka, wysoki i barczysty. - Coś mi w tym zdaniu nie gra, troszkę bym pozmieniał. Może wyrzucić "było ich" i od razu zacząć "Trzech starszych mężów..." ALe to tylko moje odczucie.

a z obecnych min doprawdy trudno
- do czego odnosi się słówko "obecnych"? Do obecnych ludzi, którzy mieli te miny, czy jest to określenie czasu, że "w tej chwili" mieli takie grymasy? Jeśli to pierwsze, to sugerowałbym zamienić "obecnych" na "ich" - "a z ich min"

- Chłopiec opowiedział im (...) - myślnik jest niepotrzebny, skoro nie mam do czynienia z dialogiem :)

Całość zaliczam jak najbardziej na plus! Już długo nie czytałem tu niczego w podobnym klimacie - nad czym ubolewam - więc tym bardziej cieszy dobre opowiadanie o rycerzach i to jeszcze polskich. Gdybym mógł dawać oceny poleciałaby piąteczka :)
Pozdrawiam serdecznie

Narracja jest płynna i powiedziałbym, że charakterystyczna dla powieści historycznej.
Bo to w samej rzeczy miała być powieść historyczna (ewentualnie z elementami fantastyki). :) Kiedyś ją dokończę, ale nieprędko. Zabrałem się do pisania, a potem pomysł zaczął się rozrastać i rozrastać. Do tego doszły drobne problemy choćby tak prozaiczne jak wygląd ówczesnego Krakowa i doszedłem do wniosku, że pomysł na razie mnie przerasta, a ponieważ jest dobry, postanowiłem odłożyć go na razie i tymczasem wyćwiczyć się  w opowaiadaniach. ;)

Dziękuję bardzo za uwagi; poprawki zdążyłem jeszcze nanieść. Faktycznie zdarzyło mi się jeszcze kilka potknięć - fajnie, że wyłapałeś. Nieszczęsne "topówłócznie" musiały się jakoś wkraść podczas poprawiania.

"Obecnych" sam już nie wiem czego miało dotyczyć; byłem nie mniej zdziwiony od Ciebie, widząc tego dziwoląga, choć przecież jeszcze wczoraj czytałem cały ten tekst. Najwyraźniej nie dość uważnie. :)

Kłaniam się. :) 

Co było dcobrego do powiedzenia, zostało powiedziane.
Chłodny jeszcze wiosenny wieczór Roku Pańskiego tysiąc osiemdziesiątego szóstego. Książę Mieszko i jego świta spędzili we wsi. --- a nie powinno to być jedno zdanie, hę? Poza tym, skoro dopiero rankiem i tak dalej, to chyba o nocy mowa...

Władysław Herman miąl dwóch synów - Zbigniewa i Bolesława, żwanego Krzywoustym. Skąd się więc wziął trzeci  - książę Mieszko? Syn Zbigniewa albo Bolesława? Chyba nie.

Opowiadanie historyczno-przygodowe. Chociaż nie ma wcale fantastyki, czytało się bardzo przyjemnie. Ładny styl, niezłą stylizacja.
Dwie rzeczy rzuciły mi się w oczy:
1."Pamiętajmy jednak, że to Twój stryj" - z małej litery. To nie korespondencja.
2."rozluźnili się nieco widząc, że kawalerzyści nie zamierzają ich startować." - staranować?

Pozdrawiam i czekam na opowiadanie fantastyczne.

Adamie, omyłkowo tę kropkę wstawiłem, dzięki.

RogerRedeye - jeśliby chodziło o którąś z wymienionych przez Ciebie  postaci, mój książę Mieszko byłby synem lub wnukiem Władysława Hermana, gdy tym czasem jest jego bratankiem. Chodzi oczywiście o Mieszka, syna króla Bolesława II zwanego Szczodrym lub Śmiałym, postać jak najbardziej historyczną.

Eferelinie - dzięki za uwagi. "Twój" z przyzwyczajenia do pisania listów,  odruchowo piszę wielką literą i nie zawsze pamiętam, by się poprawić. ;) A kawalerzyści mieli ich oczywiście stratować. Literówka. ;)

Dzięki za poświęcony czas i cieszę się niezmiernie, że się podobało.
Ukłony. 

Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi, że w tekście jest wyrażne odniesieniew do tego, że Mieszko jest synem Boleslawa Szczodrego i wraca z Węgier do kraju. Mylące jest to, że Mieszko
zachowuje się jak książę, rozsądza sprawy ( do czego w chwili. opisywanej w tekście nie miał  jeszcze prawa  ) i jest pewny, że stryj wydzieli mu jakąś dzielnicę. Jakby niepolitycznue ...  To jest tym bardziej dziwne, że powrót Mieszka Boleslawowica musiał być poprzedzony układem politycznym, w którym musial uznać zwierzchnictwo Władyslawa Hermana. I liczyć się z wplywami Sieciecha, a nie mówić  wprost, że jego prawa do książęcego stolca są o wiele lepsze.
Ciekawe, że kronikarz nieco inaczej charakteryzuje stosunek Mieszka do dawnych obyczajów. 
" Żonaty więc młodzieniaszek, gołowąsy a piękny, tak właściwie, tak rozumnie postępował, tak przestrzegał starego obyczaju przodków, że cały kraj z niezwykłym uczuciem upodobał go sobie. "
Dość dobrze napisane, a nieco chyba ahistorycznie.

Przed pójściem do pracy bawiłem się funkcjami komentarza i zapomniałem wyłączyć pogrubienie tekstu ... Sorry. 

@Świętomir - fantastyczne muśnięcie "wyczułem"  w przeciwstawieniu powszechnego pogańskiego zabobonu z chrześcijańskim misjonarskim zdecydowaniem. Ale jest to moje osobiste odczucie.

@RogerRedeye - Osoby interesujące sie historią Polski wiedzą, że Gall Anonim wybiórczo dobierał fakty historyczne, traktując jedne bardzo szczegóło - choć mógł je znać z opowieści jedynie (choćby wygląd i zwyczaje księcia), a inne pomijając milczeniem (porównaj fakty z kronik Thietmara). Ponadto wszystkie sprawy dotyczące stosunków politycznych są zaledwie gdybaniem i trudno jest wykluczyć którąkolwiek z wersji. Kto wie, może Autor opowiadania trafniej opisał Mieszka niż sam kronikarz?

lPPl - dokładnie tak. To oczywiście prawda, że Anonim nazywa Mieszka gołowąsym. Ale jeśli przez chwilę się nad tym zastanowić, dojdziemy do wniosku, że w chwili powrotu z Węgier, Mieszko Boilesławic ma już 17 lat. Datę jego urodzin w roku 1069 potwierdzają roczniki, podczas gdz powrót do kraju zanotowany jest pod rokiem 1086 (O. Balzer, Genealogia Piastów, Kraków 2005, s. 201-202). Mało który chłopak w tym wieku nie ma jeszcze w ogóle zarostu; a niektórzy mają go niemało. Gall zaś w ogóle mało o mieszku wiedział; nie można wykluczyć, że szczegół ten skonfabulował.

A zachowanie i incydent, cóż, przyjąłem po prostu, że Mieszko jest nieodrodnym synem swego ojca. Czyż Bolesław na jego miejscu zachowywałby się inaczej? 

No i jeszcze jedno. Gall to niepoprawny moralizator (prawie jak Kadłubek). W jego tekście wszystko podporządkowane jest nadrędnym celom wysławiania Dynastii i umacniania jej władzy. O ile fakty wprost temu nie przeczyły, Gall nieodmiennie malował jej przedstawicieli w samych suprlatywach. Nie inaczej rzecz ma się z Mieszkiem, o którym zapewne Kornikarz niewiele się dowiedział; przypuszczalnie w jego czasach temat wciąż mógł być dosyć wstydliwy.

Wreszcie dochodzi tu jeszcze element fabularny. Jako pisarz poszukuję postaci ciekawych, niejednoznacznych. Pamiętaj, że opowiadanie miało pierwotnie być częścią większej całości, wstępnie malującą właśnie postać księcia. Mieszko Gallowy łatwo mógłby stać się postacią nudną i płaską. Dlatego zdecydowałem się dodać mu nieco rysu jego ojca, by uczynić go ciekawszym. Geny, przykład, wychowanie - trudno się spodziewać, by tak wspaniały, jak odmalowany przez Galla syn, nie naśladował ojca, zwłaszcza że ten ostatni wcale nie jest opisany przez kronikarza jednoznacznie negatywnie.

Nie ukrywam, że chętnie przeczytałbym ewentualną kontynuację.

Nie ukrywam, że chętnie przeczytałbym ewentualną kontynuację.
Bardzo mnie to cieszy. :) Tak, jak napisałem, kontynuacja powstanie, ale raczej nieprędko. Plan na kolejny rozdział jest już dokładny, na dalsze - przybliżony. Sęk w tym, że akcja przenosi się do Krakowa. Chcąc go dobrze opisać, potrzebuję co najmniej intensywnej wycieczki krajoznawczej w tamte strony. Na razie nie mogę sobie na nią pozwolić.

Poza tym, hm... masz dobrą intuicję. :) Wątki pogańskie doskonale nadają się na "furtkę", przez którą można wprowadzić do powieści elementy fantastyki. Takie też jest plan. Niestety, aby go dobrze, z głową wykonać, muszę mieć wyraźną religię pogańską ucieleśnioną w postaci konkretnych mitów i obrzędów. Ponieważ nie sposób ich odtworzyć na podstawie zachowanych źródeł w takim zakresie, w jakim jest to dla mnie niezbędne, muszę tę mitologię w dużym stopniu wymyślić, oczywiście opierając się na źródłach na ile to tylko możliwe. I to zadanie stawiam przed sobą na teraz, temu poświęcę kolejne opowiadania: próbie rekonstrukcji mitologii, na której będę mógł w przyszłości zbudować wierzenia dla powieści.

Przy okazji będzie to ćwiczenie pisarskie bardzo wskazane przed braniem się za coś tak dużego, jak powieść. :) 

Jak widzę, to znaczy: czytam --- podchodzisz do sprawy z powagą i rozwagą. Szczerze życzę wytrwałości i  powodzenia.

Dzięki. :) Wytrwałość i cierpliwość będą niezwykle potrzebne, a zwykle mi ich brakuje, niestety.

Pociesz się: nie tylko Tobie :-)

Wiesz co, człowiek wraca do domu zmęczony, wykończony i zdesperowany po całym dniu. Kiedy przeczytałem Twoje opowiadanie, szybko o wszystkich problemach zapomniałem. Tekst porwał mnie razem z kapciami. Super! Może nie jest to fantastyka, ale bardzo dobrze się czyta. Jeśli miałem jakieś zastrzeżenia, to już o nich zapomniałem. Jak sobie przypomnę to dopisze tutaj.
Póki co, ode mnie masz wielki plusik :)
Ale czekam na coś z fantastyką związanego. Wiem, że potrafisz.
Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Adamie, niestety, ja tam bliźnim źle nie życzę, więc niezbyt mnie to pociesza. Ale dzięki za dobre chęci.

Dziękuję Waszmości za dobre słowo. Kłanim się. :)

Podoba mi się tematyka tego fragmentu. Sama grzebałam i czasem grzebię w historii chrześcijaństwa - a więc siłą rzeczy także i pogaństwa, którego (może byś się zdziwił) ślady do dziś można znaleźć wśród mieszkańców zacofanych, zgubionych wśród polskich gór, wsi. 

Natomiast nie mogę się zgodzić, że czyta się to całkiem płynnie. Trochę tu niezgrabności np obowiązek przywrócenia spokoju: raz jako na rycerzu, a zwłaszcza jako na księciu 

Pewnie się czepiam, ale... Ksiądz musi być naprawdę przednim jeźdźcem, żeby powstrzymać swego konia, kiedy inne ruszają szalonym galopem.  I  płonące chaty - myślisz, że byłoby co ratować, gasić? Widziałeś kiedyś płonący stóg siana, czy drewnianą stodołę? I naprawdę myślisz, że jakikolwiek człowiek stałby spokojnie czekając, aż go stratują?? I myślisz, że człowiek tuż po tym, jak uniknął śmierci przez stratowanie bojowym rumakiem, "rozluźnia się nieco" i zaczyna pogawędkę z najeźdzcami?

Generalnie uważam, że pomysł na opowiadanie jest niezły, ale wcześniej wymaga przestudiowania nie tylko realiów ówczesnego Krakowa, ale i psychologii postaci. KAŻDEJ postaci, nawet dziesięcioplanowej.

A propos  - nie wiem, czy wiesz, że swoistą kopalnią informacji o średniowiecznym Krakowie i ludziach wówczas żyjących jest fantastyczne muzeum, które powstało już jakiś czas temu w podziemiach Sukiennic. Byłam niedawno. Polecam. 

 Pozdrawiam serdecznie:))

ja 

Rany, właściwie chyba muszę przyznać Ci rację całościowo i we wszystkim. Jak widać mnóstwo szczegółów jeszcze mi uciekło. Dziękuję. Aż dziw, że tyle osób czytało to przed Tobą i nikt nie zwrócił uwagi, gratuluję. :)

Cóż, najwyraźniej, gdy przyjdzie właściwy czas, będę musiał zacząć powieść zupełnie, zupełnie od początku. Zapewne z korzyścią dla całości zresztą. A o muzeum będę pamiętać, gdy już się wybiorę. Dzięki i za to.

To muzeum to niezwykłe miejsce. Odkopano i zachowano m.in. oryginalne BRUKI z XII w. Wyobrażasz sobie? BRUKOWANE ulice na rynku w Krakowie w galopującym średniowieczu??? I żeby nie było - obłożone drewnianymi KRAWĘŻNIKAMI... Wszystko się zachowało, jest na co popatrzeć. Odnaleziono mnóstwo przedmiotów codziennego użytku, biżuterii... Kości. Wiesz, że wokół Sukiennic był cmentarz?? Nie bardzo to do mnie dociera, ale fakty są jednoznaczne: ludzi chowano nie tylko obok kościółka, ale po prostu - na placu... Muzeum jest wyposażone w nowoczesny sprzęt i można np zobaczyć trójwymiarowe rekonstrukcje twarzy, wykonane w oparciu o znalezione czaszki. Powiem Ci - to także mnie zszokowało. Te twarze... Tak inne od dzisiejszych. I kobiece i męskie. Jeśli kiedyś zabłądzisz w okolice Krakowa - jest wiele miejsc, które powinieneś odwiedzić zanim zaczniesz pisać swoje opowiadanie. Będzie ono naprawdę niezwykłe, jeśli zawrzesz w nim nie tylko fantastykę, ale i realia tamtych czasów. 

AAAAA!! I KANALIZACJA... To także mnie powaliło. Zawsze wyobrażałam sobie krakowski rynek jako brudne, śmierdzące miejsce... No wiesz - rynsztoki... A tu: pod całym miastem biegły rury kanalizacyjne - o ile dobrze pamiętam z miedzi czy brązu. WOW. Czemu o tym nie uczą w szkołach?? Zawsze byłam oczarowana czystością Dalekiego Wschodu i tym, jak wyprzedzali Europę w rozwoju cywilizacyjnym. A tu: voila! 

Widzisz. A część Warszawy nie ma kanalizacji do dziś... Dzięki. Zajrzę tam na pewno w swoim czasie. :)

Bardzo klimatyczne opowiadanie, wybrałeś ciekawy okres historyczny - z jakiegoś powodu częściej spotyka się (albo ja spotykam) teksty osadzone w dojrzałym lub późnym średniowieczu.

Jedyne co mi się nie spodobało, to takie "przeskakiwanie" między postaciami - przez chwilę głównym bohaterem wydaje się Bernard, potem Mieszko, a na końcu ksiądz - ale to raczej nie błąd, tylko moje upodobanie.

I podobnie jak @umbrachor:

a) zachowanie wieśniaków jest nieco nierealistyczne - za szybko się uspokoili, ogarnęli, no i w ogóle, w ogóle...

b) jeśli te chaty zajęły się ogniem, to raczej nie byłoby nawet co zbierać.

Czuć, że to wstęp do większej historii, a pomysł z pewnością jest wart kontynuacji, zatem obyś go nie porzucił. ;)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Oczywiście oboje macie rację, jak się temu dobrze przyjrzeć. Dzięki za uwagę. Cieszę się, że mimo wszystko się podobało. A co do okresu - to masz rację. Średniowiecze kojarzy się z turniejami, pełnymi płytami i takimi klimatami. A tak po prawdzie wszystko to to już właściwie nie średniowiecze. Słońce rycerstwa w tym okresie już zaszło, zostawiając jeszcze błyszczącą aurę ponad horyzontem, ale nie ogrzewając go już więcej. Krucjaty i turnieje wzięły się stąd między innymi, że nastała silna władza królewska i trwały pokój. Rycerze nie mieli co z sobą zrobić; przestali być potrzebni w dawnym kształcie. To już przedproże renesansu. ;)

Nowa Fantastyka