- Opowiadanie: Flype - Kradzież prawie doskonała.

Kradzież prawie doskonała.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kradzież prawie doskonała.

Zaczęło się ściemniać. Żywa dotąd ulica powoli pustoszała. Ostatni sklepikarze z żywnością usiłowali sprzedać swe towary po obniżonych cenach. Nie było jednak wielu chętnych. Przecenione dobra były niezbyt urodzajne, toteż nawet promocja nie przyciągała ostatnich kupujących do stoisk. Dzisiaj nic już się nie sprzeda.

Kilka chwil później ulica świeciła pustkami. Chociaż nie świeciła jest złym określeniem, bowiem spowita była ciemnością. Księżyc wszedł w końcu w fazę nowiu. Mieszkańców małego miasteczka ogarnęło zmęczenie po gwarnym dniu targowym. Nawet strażnicy, w tajemnicy przed przełożonymi, którzy bawili się na balu wraz z arystokracją, udali się do koszar, aby uczcić dzień bez większych przestępstw. Osoby lubiące spiski mogłyby podejrzewać, iż brak incydentów na targu nie był przypadkowy. Ale strażnicy nie lubili spisków. Wymagały zdecydowanie za dużo myślenia.

 

Handlarz Maćko lubił jednak spiskować, gdyż to właśnie dzięki spiskowi się ustawił. Gdyby nie uknuta przez niego intryga nadal pomagałby tylko jako tragarz, dostając marnych kilka miedziaków. Wraz z Mściwojem, bratem swojego byłego pracodawcy, postanowili przejąć dobrze przędący biznes. Kupiec Sławomir nauczył bowiem Maćka liczyć, aby zmniejszyć sobie obowiązków. Młody uczeń był pojętny, więc Sławomir postanowił wykupić mu naukę pisania. Opłacało mu się to, bowiem chciał rozszerzyć swą działalność, a on miał głowę zaprzątniętą ważniejszymi rzeczami niż nauka.

Wykształcony więc Maćko sfałszował kwit podatkowy wykradziony przez Mściwoja. Stary kupiec trafił do lochu. Biznes wpadł w ręce młodych oszustów. Maćkowi nie pasowało jednak dzielenie się pół na pół, toteż podczas podróży doszło do tragicznego wypadku. Jadący na przedzie Mściwój spadł z konia, który rozbił mu kopytem czaszkę. Maćko nie miał z tym oczywiście nic wspólnego, nie licząc uderzenia w głowę, przez które młodzieniec zsunął się z siodła. Cały majątek stał się jego.

 

Maćko nie miał pracowników. Najmował tylko dorywczo tragarzy do rozładunku. Wszystkie swoje dokumenty oraz złoto trzymał w ciężkim zamykanym na dwa klucze kufrze, który zdobył kiedyś handlując z pewnym kapitanem statku. Nie miał wątpliwości, że kufer był kradziony, ale nie obchodziło go to. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo udany, bowiem sprzedał prawie wszystko. W tym miasteczku ludzie byli nawet bardzo łasi na cynowe dzbany, które już dawno spisał na straty. Skończywszy liczenie utargu położył się do wynajętego w najdroższej karczmie pokoju.

 

Noc. Moja pora. Dzisiaj jest mój wielki dzień. Od tego czy mi się uda zależy całe moje życie. Czy zostanę przyjęty w poczet elity włamywaczy tego miasta, czy nadal będę tylko drobnym rabusiem, szukającym okazji, by zwinąć bochenek chleba z lady. Skoczek, mój mentor, jeżeli można tak nazwać osobę uczącą złodziejskiego fachu, poinformował mnie, że w oberży ,,Tłuste Cielę" zatrzymał się bogaty kupiec. Bogaty to chyba za małe słowo. Lepsze wydaje się obrzydliwie bogaty, gdyż stać go na wynajęcie strażnika, który pilnuje drzwi od pokoju. Trzeba będzie znaleźć jakieś inne wejście.

 

Przyszykowałem swoje ubranie. Wyciągnąłem wysokie buty z podeszwą pokrytą króliczym futrem, które skutecznie tłumiły odgłos kroków. Dzisiaj było sucho, więc się nie zniszczą. Zapłaciłem za nie zbyt dużo, aby biegać w nich po deszczu. Do cholew powkładałem komplet starych i wielokrotnie używanych wytrychów otrzymanych od skoczka, oraz pokryty rdzą sztylet. Na wszelki wypadek. Przyodziałem mój brązowy, a właściwie szarobury płaszcz. Nie był to krzyk mody, ale był bardzo wygodny. No i darzyłem go sentymentem. Miałem go na sobie przez całą moją złodziejską karierę. Heh. Karierę. Czy można nazwać karierą dwa lata podkradania jedzenia z bazaru i kilku skoków na zajęte przekrzykiwaniem się przekupki. Tak czy inaczej ten płaszcz zawsze ze mną był. Wielokrotnie łatany i zszywany, a jeszcze częściej rozdzierany przypominał odzienie żebraka czy stracha na wróble. Ale miał dwie zasadnicze zalety. Było w nim ciepło, a w nocy ubrany weń człowiek był prawie niewidzialny na tle miejskich zabudowań. Na szyi zawiesiłem trzy pojemne sakwy. Na pasie również dowiązałem dodatkowe torby. Jeżeli opowieści o jego bogactwie są prawdziwe, to przyda mi się dużo miejsca. Zabrałem ze sobą również linę. Nie wiem co mnie podkusiło. Chyba zwykłe przeczucie.

 

Z karczmy dobiegały, nie zawsze czyste, dźwięki lutni. Bard musiał dostać duży napiwek i pewnie się spił. Wątpiłem, że ,,Tłusty Cielak" zatrudnia gorszego grajka niż ,,Obtłuczony Kufel", w którym to często przesiadywałem, gdy czekałem, aż Skoczek wróci z roboty. Tam muzyk który pomyliłby się tyle razy zostałby bez wątpienia wyrzucony na bruk. Uprzednio oczywiście bywalcy spuściliby mu łomot.

 

Nie mogłem wejść do środka. Nie wpuszczali tam takich jak ja. To w końcu porządny lokal. Przeszedłem obok drzwi. Stojący przy nich wykidajło spojrzał się na mnie spode łba. Przyspieszyłem kroku. Ostatnie czego mi było trzeba to awantura. Zaszedłem na tył budynku. Gospoda miała wprawdzie drugie tylne wyjście, lecz było ono używane tylko w celach zaopatrzeniowych. Podkradłem się do drzwi jednocześnie gmerając ręką w cholewie aby wyciągnąć wytrychy. Używałem ich dotąd tylko dwa razy, oba pod bacznym okiem skoczka, ucząc się otwierać jego drzwi na strych, gdzie chował fanty. Cholera! Jak oni to robią, że wszystko wyjmują z butów tak łatwo. Wytrych zaczepił mi się o nogawkę. Po paru desperackich szarpnięciach odpuścił i w triumfem wyjąłem narzędzie celując w dziurkę od klucza. Dziurkę, której nie było. Delikatnie pchnąłem drzwi. Zablokowane. Jak nie urok to sraczka albo przemarsz wojsk. Jak ja mam się tam dostać?

 

Odszedłem aby mieć widok na cały budynek. Moją uwagę przykuła wystająca krokiew spod krytego strzechą dachu. Gdybym mógł dostać się na dach, a następnie przedostać się przez strzechę. To się może udać. Dobrze, że wziąłem linę. Zrobiłem pętelkę taką jak na szubienicy. Za siódmym razem udało mi się zaczepić o belkę. Zacząłem się wspinać. Mogłem wziąć inne buty. Te były zbyt śliskie. Wdrapywanie szło mi bardzo wolno. Nagle usłyszałem za sobą krzyki. Grupa pijanych strażników paradowała ulicą szukając zajęcia. Przylgnąłem do ściany, modląc się, aby mnie nie zauważyli. Na szczęście mój niezastąpiony płaszcz miał podobny odcień do poszarzałych ze starości belek i zlewał się z nimi przy lichym świetle pochodni. Ręce zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, a ramiona bolały od wysiłku, lecz nie poddawałem się. Nie mogłem stracić swej jedynej szansy. Skoczek był zainteresowany pismem, które przewoził ten handlarz. Z tego co słyszałem ma ono upoważniać posiadacza do handlu na zamku. To niesamowicie dochodowy przywilej. Udało mi się wdrapać na dach. Warstwa słomy okazała się cieńsza niż przypuszczałem, więc gdy zsunąłem się z krokwi, wpadłem do środka.

 

Dobrze, że piętro nie było wysokie. Nic mi się nie stało nie licząc kolejnego rozdarcia na płaszczu. Uśmiechnąłem się do siebie. Będzie pamiątka. Całe szczęście, że pokoik do którego wpadłem był pusty. Ostrożnie wyszedłem na korytarz.

 

Handlarz Maćko był osobą majętną, gdyż dobrze prowadził swoje interesy, ale przede wszystkim dlatego, że nie lubił wydawać swoich pieniędzy. Gdy szukał stróża na noc brał pod uwagę głównie cenę. Pewien chłopak– czeladnik u cieśli, zgodził się strzec go w nocy za jedyne trzy miedziaki. Maćko był bardzo zadowolony. Spodziewał się przeznaczyć na to co najmniej dziesięć miedziaków.

 

Jaka płaca, taka praca. Dzielny stróż zasnął kilka chwil po tym jak kupiec zgasił świecę w swym apartamencie.

 

Było łatwiej niż myślałem. Pod drzwiami kupca siedział na krzesełku stróż. Spał jak zabity. Drzwi do pokoju były zamknięte. Z pomocą przyszły wytrychy. Zamek nie był skomplikowany. Rozpracowanie mechanizmu zajęło mi krótką chwilę. Jestem już tak blisko. W pokoiku leżał tłusty mężczyzna ubrany w jedwabną pidżamę. Obok niego stała duża skrzynia. Miała bardzo dziwny zamek, jakby na dwa klucze. To by było zbyt proste, stwierdziłem. Rozejrzałem się po pokoju. Moją uwagę zwrócił stojący na stoliku dzban. Nie wiem czemu. Coś jakby przeczucie. W środku znajdował się mały kluczyk. Szyjka była jednak zbyt wąska aby włożyć w nią rękę. Nie mogłem też potrząsnąć, bo hałas mógłby obudzić tłuściocha. Na ratunek przybyło mi pióro, którym najwyraźniej handlarz zapisywał swe dochody. Za pomocą cienkiego przedmiotu, precyzyjnie wyjąłem kluczyk. Potrzebny mi był jeszcze jeden. Wtem grubas przekręcił się na drugi bok, o mało co nie strasząc mnie przy tym na śmierć. Szczęście jednak cały czas mi dopisywało. Drugi klucz był zawieszony na jego szyi. Wyjąłem sztylet, aby przeciąć rzemień. Przystawiłem, starając nie dotknąć go zimnym metalem.

 

Otworzył oczy. Stał nad nim młodzieniec przystawiający mu nóż do szyi.

-Czego chcesz?– Zapytał szeptem.– Oddam wszystko tylko oszczędź!

-Milcz.– Chłopak ubrany w stary zniszczony płaszcz odciął klucz, a następnie zrobił knebel z drogich szat kupca, by zapewnić sobie ciszę, oraz związał go prześcieradłem.

Bogacz mógł tylko obserwować jak złodziej plądruje jego kufer, przesypując sobie dorobek, do swych brudnych sakw.

 

To był skok doskonały, pomyślałem. Torby były wypchane po brzegi złotem i kosztownościami. Pewnym, acz cichym krokiem wyszedłem z pokoju. Tylko jak ja teraz wyjdę? Musiałem znaleźć sposób aby wymknąć się z budynku. Wrócił się jeszcze do pokoju, w którym obezwładniony kupiec patrzył, jak wyciągam jego kufer. Skrzynię, która miała go zabezpieczyć przed rabunkiem. Postawiłem ją nad miejscem, gdzie zrobiłem w strzesze dziurę. Dach był na tyle nisko, że udało mi się wspiąć z powrotem na krokiew. Chwyciłem się liny i zacząłem się opuszczać. Na moje nieszczęście krokiew, mocno nadjedzona przez korniki, nie wytrzymała ciężaru mojego ciała i łupów. Złamała się, fundując mi lot w dół. Na szczęście nic mi się znowu nie stało. Za to dach gospody zapadł się w połowie. Rzuciłem się do ucieczki. Udało mi się skryć, zanim nadbiegli strażnicy. Po cichu pomknąłem do domu Skoczka, by pozbyć się fantów.

 

To była kradzież doskonała. No prawie.

 

 

 

 

 

 

 

Filip "Flype" Dębowski

Koniec

Komentarze

Nie porwała mnie ta historia. Zauważyłem kilka niedociągnięć (gramatyka) i kłujące w oczy wyrażenie "wykupić mu naukę pisania". Życzę wytrwałości.

już pierwszy akapit w zasadzie zniechęca do dalszej lektury. dalej, na aszczęście, jest nieco lepiej, ale do mistrzostwa niestety sporo ci brakuje. styl jest nieporadny i trochę "amatorski" - nie jest zły, ale wymaga ulepszenia i treningu.
poza tym, jeśli mógłbym coś zasugerować, polecałbym oddzielać jakoś miejsca, w których narracja przechodzi z pierwszej osoby, w trzecią. to nada tekstowi przejrzystości.
2/6

Styl faktycznie kuleje. Nie doczytałem do końca.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Styl, cóż, trochę nad tym popracować. Te przeskoki z narratora na opowieść złodzieja jakoś mi zgrzytają. Opis ulicy na początku i sklepikarzy z żywnością też. (może 'sprzedawcy żywności', lub 'sklepikarze w kramach z żywnością'?)
Bohater, złodziej- albo fajtłapa magik, albo logika opowiadania zgrzyta.
Miał ukraść dokument, zabrał wszystko. Ciekawy jestem jak? Aż tak pojemne miał sakwy? I taki silny był?
Drogi autorze, czy zdajesz sobie sprawę jaki ciężar ma złoto i kamienie szlachetne? A pełna ich skrzynia? Właśnie! Skrzynia; sam ją przeniósł i ustawił pod dziurą w strzesze, nie robiąc hałasu. Pewnie tekturowa była, bo prawdziwej, drewnianej, jeden człowiek nie podniesie. Musiałby ją sunąc po podłodze- ale to wywołuje hałas.

3 ode mnie

Mnie wciągneło. Śmieszne wykreowana nieudolna postać nowicjusza. Dwie rzeczy. Czy to az takie dziwne, że lina przydała się przy pracy złodzieja ? A że się ciesielski czeladnik nie zorientował przy przesuwaniu skrzyni tez dziw. Miło i przyjemnie.

Nowa Fantastyka