- Opowiadanie: gwidon - KRWI II

KRWI II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

KRWI II

KRWI II

 

Niezrozumienie rzeczywistości jest pierwszym przyczynkiem samobójstw.

 

Ikar siadł na brzegu łóżka, oparł łokcie na kolanach. Przez minutę trwał w bezruchu przeganiając resztki snu. We łbie huczał wodospad. Wisła spadała Niagarą w dwustumetrową przepaść. Zegar brzęczał pobudkę.

Weź się w garść!- Wewnętrzny głos pobudził chłopaka do działania.

Powoli uniósł powieki, popatrzył przed siebie, sięgnął po niedopite piwo stojące w puszce na stoliku i wstał.

Stado diabłów harcowało w głowie – najodważniejszy rozpalał kolejne ognisko, inne piekły kiełbaski. U stóp płynęła Wisła.

Chłopak zaczerpnął wody w dłonie i chlusnął w płomienie. Drewno zasyczało z podrażnienia i po sekundzie ogień zgasł. Białe kłęby dymu zasnuły niebo. I słońce.

Alkohol spłynął po żółtej ścianie.

– Uwolnić słonia! – gość w okularach wydzierał się przez radio, tłum chętnych ponętnych wolontariuszek darł się wraz z nim.

Chłopak wyciągnął rękę i wrzucił datek do puszki, złotówka utonęła w piwie.

Masakra, znów dzień – niepokojąca myśl zmusiła Ikara do ruszenia się z miejsca. Dowlókł się do łazienki, przyłożył dłoń do kranu, zastąpił ją głową. Zimny strumień wywołał dreszcze na plecach.

Wytrzymał pięć sekund.

Wyprostował się, przygarbił i spojrzał w lustro.

Co za koszmar – czy to aby na pewno jego gęba?

Spod wanny wygrzebał torebkę z ziołem, usiadł na krawędzi. Nabił fifkę, zapalił. Zaciągnął się, przytrzymał dym w ustach. O, tak. Tego mu było trzeba. Całą noc czekał na tą jedną chwilę.

Za oknem przejeżdżał pociąg. Setki głów wyglądały z okien. Pęd rozwiewał kwiaty we włosach dziewczyn. Słońce przeglądało się w ogolonych na glanc czaszkach chłopców. Biało czerwone szaliki powiewały na wietrze.

Jeszcze Polska nie zginęła…– młodzież wyła hymn.

Zanucił wraz z nimi:

"Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy, co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy."

– Wyłaź.

Przestał śpiewać, otworzył oczy. To chyba głos matki? – Nie był pewien. Plątały mu się myśli, plątały rzeczy i pojęcia. Siedział w łazience, lecz mógłby przysiąc, że przed sekundą stał na peronie i obserwował przejeżdżający pociąg. Chłopaki i dziewczyny z puszkami dłoniach machali mu na pożegnanie.

Czyżby się mu przewidziało?

Włączył wentylator nad sedesem.

– Kupuję! – Rzucił w stronę zamkniętych drzwi.

– Kończ. To nie sklep, tylko kibel. W kolejce stoisz?

Że co? Nie zrozumiał. Znów się stara czepia. Oczywista oczywistość.

Pociągnął z fifki. Szybko. Aż się oczy zaszkliły łzami. Odkaszlał. Ręcznikiem rozgonił dym. Spojrzał w lustro. Niestety, wciąż wyglądał jak gówno.

Zagasił gieta i włożył fifkę do kieszeni. Wylazł z łazienki i zapadł się w fotel przed telewizorem.

– Znów paliłeś? – upierdliwość starszej była nie do zniesienia.

Nie odpowiedział, patrzył jak jakaś człekokształtna postać, z moherowym beretem na głowie, otwiera drzwi na balkon, a potem zbliża się do niego. Skądś znał tę twarz. Zdaje się, że to ona pochylała się nad jego niemowlęcym łóżeczkiem fałszując kołysanki.

– Gdybym wiedziała, że urodzę taki chwast…

– To mnie wyrwij – wymruczał zaczepnie.– Nie jestem chwastem, tylko ptakiem. I jakbyś chciała wiedzieć, jestem nieśmiertelny.

Nie zrozumiał odpowiedzi. Tylko bełkot.

– Skoczę! – przestrzegł.

– To skacz!

Zerwał się z fotela i wypadł na balkon, jednym susem wskoczył na barierkę i odbił się rozkładając ręce. Pęd powietrza ułożył go w pozycji do lotu. Po sekundzie zaczął spadać. Jak nieopierzone pisklę, które wypadło z gniazda.

A może jak dziecięcy samolot z papieru? A może jak latawiec ciągnięty przez dziecko? Latawce unoszą się nawet, kiedy nie ma wiatru.

Ptaki uczą się fruwać spadając w przepaść.

Dziewczyny ciągną swemu panu i Bogu, klęcząc.

– Geronimo! – wrzasnął.

I zderzył się z ziemią.

Na chwilę stracił przytomność, potem pojawił się ból w żebrach i pośladkach wbitych w grunt w końcu nieumykający spod nóg.

Usłyszał też głosy. Niezrozumiałe, bełkotliwe i obce.

Rozejrzał się i dźwignął się powoli. Ktoś przytrzymał go, paradoksalnie chroniąc przed upadkiem, bo przecież przed sekundą upadł.

Żył. I miał się całkiem dobrze.

– To cud – stwierdził podtrzymujący go nieznajomy.

Ikar zrobił krok do przodu. Spojrzał w górę. W oknie na dziesiątym piętrze dostrzegł twarz matki. Uśmiechnął się do niej. Niestety, mamo, nie udało się. Przyciąganie okazało się zbyt silne.

Poruszył rękami, głową, tułowiem. Nie do końca ufał zmysłom, lecz miał wrażenie, że chwilowy ból powoli mija. Może naprawdę był nieśmiertelny?

Namacał w kieszeni fifkę. Dzięki Bogu, cała.

Wokół gromadzili się ludzie. Jakaś babcia zaczęła szeptać modlitwę.

– Jak było? – pytanie kazało Ikarowi opuścić głowę.

Dostrzegł oczy niebieskie naprzeciw siebie i w jednej sekundzie zrozumiał, że to jest to, na co czekał, i to, czego szukał przez całe życie. Ona. Lub anioł, który spadł wraz z nim na ziemię.

Była niższa od niego, miała blond włosy związane w kucyk, spodnie dresowe bez pasków i bluzkę pełną sekretów.

Zawsze marzył o takiej właśnie dziewczynie.

Czy wyskoczył z chaty po to, aby ją spotkać? Na pewno.

Chwycił za rękę to nieziemskie zjawisko.

– Pokażę ci – rzekł i pobiegł przez modlący się tłum.

Wpadli na klatkę. Potem schodami w górę. Na najwyższe piętro. Nie mówili nic. Słowa były zbędne. Zadyszani zatrzymali się na szczycie.

Ikar otworzył okno i wszedł na parapet. Pomógł wspiąć się dziewczynie. W jej oczach błękitnych dostrzegł nadzieję na miłość i uśmiechnął się po raz drugi tego dnia.

– Jesteś aniołem? – zapytał.

– Tak – odparła.

Mocniej ścisnął jej rękę i skoczył.

Wylądowali pięć pięter niżej, na trawniku pełnym jesiennych kwiatów, między krzewami bzu i agrestu. Podnieśli się i otrzepali z mokrej ziemi.

Zgromadzony opodal tłum zastygł w milczącym zdumieniu.

– Jak to możliwe? – Zapytał ktoś.

– Jak to możliwe? – Powtórzył ktoś inny.

– Jak to możliwe?

– Jak to możliwe?

– Jak to możliwe? – pytanie przechodziło z ust do ust, jak modlitwa nad ciałem, które wygrało walkę ze śmiercią i oczywistością.

Ikar popatrzył na swego anioła.

– Nawet gdybyś była bramą do Piekieł, wszedłbym w ciebie bez wahania – szepnął.

– Skąd wiesz, że nią nie jestem?

– Pokaż mi – odparł i pociągnął ją za sobą.

Dziewczyna biegnąc otarła się o stojącego na skraju tłumu chłopaka, chłopak obejrzał się za nią. Jego oczy niebieskie zalśniły w słońcu.

– Jestem z wami! – krzyknął.

– Bądź.

– I ja!- dołączył głos z boku.

We czwórkę wpadli na klatkę. Biegiem pokonali schody. Ikar zapukał do drzwi.

– Możemy wejść? – zapytał staruszkę.

– Wejdźcie – usłyszał w odpowiedzi.– Drzwi na balkon są otwarte.

Chłopak wyciągnął ku kobiecie rękę.

– Chodź – rzekł.

Babuleńka skinęła głową. W jej oczach pokazały się łzy.

– Wieczny odpoczynek racz mi dać Panie…

Wyszli na balkon i wspięli się na barierkę, chwycili się za ręce.

– Geronimo!

Skoczyli. I polecieli w dół falą trzepoczących ubrań, z zaplecionymi palcami, ku ziemi. Niczym korowód chorągiewek zawieszonych na żywym sznurku. Dmuchawce w oddechu Boga. Pięć palców jednej dłoni.

Tuż przed zderzeniem serce staruszki zatrzymało się na chwilę, zabiło na krótko po upadku i zamarło. Na pomarszczonej twarzy zastygł uśmiech. Piszczele wyłamały się ze stawów, przebijając skórę utworzyły czerwono białą literę V, tworząc karykaturę z etykiet denaturatu. A zarazem symbol zwycięstwa.

– Bóg z tobą – szepnął Ikar.

– Bóg z tobą – powtórzyli pozostali.

Podnieśli się, otrzepali się z ziemi i pobiegli. W tłum modlących się ludzi.

Ci, o których się otarli, przyłączali się do korowodu. Zostawiając wszystko za sobą, bez górnolotnych słów.

Z każdym przebiegniętym metrem było ich coraz więcej. Szaleństwo pochłaniało dzielnicę za dzielnicą, powoli, jak larwa tocząca drewno, rozprzestrzeniało się w mieście.

Nieśmiertelni samobójcy wpadali do bloków, gnali schodami na ostatnie piętra. Albo na dachy. Nie mówili nic, bo mówić nie musieli. Z wiarą i nadzieją rzucali się w dół. Ci, którzy przeżyli biegli dalej. Łączyli się z innymi w pochodzie nieśmiertelnych.

Każdy stopień był jak pytanie bez odpowiedzi. Każdy chciał poznać tą odpowiedź.

Dlatego wybierali coraz wyższe budynki, dlatego, by się sprawdzić tworzyli niekończące się kolejki. Gaworzyli jak dzieci, śmiali się i przedrzeźniali.

– Dlaczego to robicie? – pytali się niedotknięci.

– Przyłączcie się do nas – odpowiadali zagadnięci.

Ikar, z dłonią swego anioła w dłoni, biegł miastem. Po raz pierwszy od lat czuł, że zmierza w dobrą stronę. Odnalazł sens życia. I miłość.

– Mógłbym tak biec do końca świata – szeptał do ucha anioła.

– Koniec świata jest za rogiem – odpowiadał anioł.

Pędzili za najbliższy róg.

– Za następnym?

Biegli dalej.

Wraz z nimi biegł tłum.

Pod wieczór odnaleźli się na szczycie dwudziestopiętrowego drapacza chmur. Orły krążyły nad miastem. Wiatr przeganiał skłębione chmury. W dole płynęła Wisła.

Zatrzymali się na krawędzi nad przepaścią.

– Euforia mija – zauważyła ona.

Bo choć pociąg zatrzymywał się na coraz dalszych przystankach i zabierał coraz więcej pasażerów jednocześnie zwalniał. Nienasycony tłum blokował perony i przedziały. Wciskał się drzwiami, wypełzał oknami. Nie dla wszystkich starczało miejsc w wagonach.

– Ofiar nie da się uniknąć – stwierdził Ikar.

Skąd brał się w nim ten spokój, skąd ta pewność siebie? Nie poznawał się. Jeszcze wczoraj chował się z fifką w łazience bojąc się reakcji matki, dziś miał świat u stóp. Nieświadomie stworzył nową rzeczywistość.

Popatrzył na dziewczynę u swego boku i nagle naszła go niepokojąca myśl, że przecież demony są upadłymi aniołami. A ona pojawiła się zaraz po tym jak spadł.

Czyżby popełnił błąd?

Objął dziewczynę ramieniem i nagle wypchnął ją przed siebie. Wychyliwszy się poza krawędź dachu patrzył jak to nieziemskie zjawisko leci, z oczami otwartymi szeroko, z dłońmi próbującymi schwytać powietrze. Nie była ptakiem, nie umiała latać. Była człowiekiem, umiała spadać.

Na ziemi zaś nie czekał stos trupów, na których mogła bezpiecznie wylądować.

Spadła i roztrzaskała się na chodniku.

– Nie byłaś aniołem – szepnął Ikar.

Nie czuł smutku. Przepełniała go dziwna radość, której źródła nie potrafił określić. Siadł na gzymsie i wyciągnął z kieszeni fifkę. Zapalił. Zaciągnął się. Zamknął oczy.

– Geronimo – szepnął lecąc w przepaść.

Z okna wieżowca żegnało go smutne spojrzenie matki.

 

http://www.wspolczesna.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20110816/REG10/253922052

 

wiesław gwiazdowski

Koniec

Komentarze

Nie ważne. - "nie" z przymiotnikami piszemy łącznie.

Dowlókł się do łazienki, przyłożył dłoń do kranu, zastąpił ją głową. - trochę dziwne to zdanie.

Ciekawe opowiadanie, takie w Twoim stylu. Interesujące, metaforyczne przedstawienie samobójstwa. Przynajmniej tak to zrozumiałem:).

Pozdrawiam

Mastiff

Sztuczne i przekombinowane.

Cały Ty, gwidon :-). Chociaż i tak, jak na ciebie, mało cierpienia, krwi i rozszarpywanych ciał.
Napisane jest świetnie. Czytało się jednym tchem, ale ja bym uważał, komu daję do ręki to opowiadanie. To bezczelne, radosne opiewanie pogardy dla życia; to nieodparte dążenie do samozagłady... Komuś może zbyt mocno się spodobać.
Zespół "Łzy" miał kiedyś taką mroczną piosenkę pod tytułem "Zabij się". Dość szybko przestali ją śpiewać na koncertach. Domyśl się dlaczego.

Ja się zgadzam z Rogerem. Przerost formy nad treścią. 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka