- Opowiadanie: aleina - Gdy ambicje są głodne...

Gdy ambicje są głodne...

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gdy ambicje są głodne...

Ciekawe, pomyślał, patrząc oczyma wypełnionymi niezbadaną głębią. Jego wzrok sięgał daleko poza iluzję, którą ludzie nazywają rzeczywistym obrazem świata. Poszukiwał umysłu. Konkretnej świadomości, która bezczelnie wymykała mu się z rąk.

Błądził zmysłami po zalanej krwawym światłem ziemi. Jej jałowość przywodziła na myśl zaatakowany wirusem organizm, który bezwiednie penetrowany, nie potrafi odnaleźć w sobie chęci przeżycia. Czarne w swej rozpaczy pojedyncze krzewy zdobiły brunatną połać gorącego mułu i piasku, którym słoneczne promienie nadawały zdradliwie złoty połysk. Wydawałoby się, że nie ma tam nikogo, a jednak przed umysłem stojącego bez ruchu mężczyzny przesuwał się obraz zakapturzonej postaci dążącej ku nieznanemu i nieodpartemu celowi. Podążał za nią, mimo że jego ciało niczym skała zjednoczone było z podłożem.

Nadszedł wieczór, gdy oderwał swój umysł od dalekiego obrazu. Wyczerpanie rzuciło go na zaorane bliznami kolana, z których po chwili pociekła krew.

Blade ręce mężczyzny powędrowały ku skórzanej torbie przewieszonej przez ramię. Długo przyglądał się jej zawartości, zanim zdecydował wyjąć jedną z licznych sakiewek. Otworzył ją i wysypał na dłoń małą granulkę ciemnoszarej substancji, której zapach natychmiastowo podrażnił mu nozdrza. Ostrożnie przełknął medykament. Zamknąwszy powieki, umieścił kciuki na skroniach.

Cisza.

Nagle gdzieś w oddali rozległ się dźwięk tak przenikliwy i brutalny w swym kunszcie, że na twarzy mężczyzny pojawił się masochistyczny wręcz uśmiech. Nie pierwszy raz zdziwił go własny krzyk dochodzący jakby zza niewidzialnej ściany.

Gdy chwilę później mlecznoniebieskie oczy ponownie ujrzały świat, powitane zostały widokiem, który do złudzenia przypominał ten sprzed ich zamknięcia. Jednak pora dnia i pogoda uległy zmianie. Sam mężczyzna też.

 

***

Leżał w cieniu monolitu, który niczym drogowskaz wskazywał niebo. W górze przesuwały się postrzępione chmury, leniwie manipulujące swym kształtem, który tylko wyobraźnia mogła ogarnąć. Były fascynujące zarazem, jak i wprawiające w znużenie. Zupełnie jak życie, pomyślał. Przez chwilę na jego twarzy pojawił się cień rezygnacji i ogromnego zmęczenia, jednak w ułamku sekundy skrył się za nieprzebytym murem opanowania.

Co tak długo?!, pomyślał. Coraz trudniej było mu zachować spokój. Bał się przyznać przed samym sobą, że martwi go długa nieobecność Her.

– Cholerna kupa światła. – powiedział półgębkiem i wstał. Przesuwając oczyma po martwym krajobrazie, dostrzegł na horyzoncie skupisko czarnych iglic. Do złudzenia przypominało mury obronne jakiegoś miasta.

-Filerimos? – roześmiał się nerwowo. – Widzę rzeczy, których dawno nie ma. Czy jest ze mną aż tak źle?

– Nie zdziwiłabym się.

Usłyszawszy głęboki, dźwięczny głos, mężczyzna odwrócił się. Stała przed nim osoba cała złożona z materii światła, lekko pulsującej z każdym kolejnym ruchem.

Po chwili namysłu odezwał się.

– Więc dlaczego zachodzisz od tyłu szaleńca? Myślałem, że twa niezrównana inteligencja nie pozwoli ci na tak nieostrożny ruch?

Westchnęła. Przeszywający dźwięk wbił się w powietrze, które pozwoliło mu roznieść się w przestrzeni.

– Szaleniec świadomy swej ułomności jest w większym stopniu niebezpieczny dla siebie samego niż dla otoczenia, nie uważasz?

– Nieważne. – odrzekł, wzruszając ramionami. – Myślę, droga Her, że czasami za dużo filozofujesz.

– Ty wręcz przeciwnie i stąd zapewne przerażająco cykliczne wykorzystywanie twoich uzdolnień. – jej ton zabarwiony był nutką niepokoju. – Czy zbyt rzadko przypominam ci o cenie, jaką za nie płacisz?

Przypominała często. Bardzo często, pomyślał. Czasem odnosił wrażenie, że nie zasługuje na taką troskę ze strony Her. Była Eonem, istotą, która czuwa nad równowagą. Jej forma bytu uderzająco różniła się od człowieczej – musiała przybrać stan czystej energii, gdyż ciało z krwi i kości nie byłoby w stanie pomieścić tak dużego potencjału mocy.

I co najdziwniejsze, ta kuriozalna istota czuwa nad tak marnym robakiem, jak ja.

– Wiesz, że ciągłe uleczanie nawet błahych ran w końcu cię zabije.

Wiem. Cóż za paradoks.

– Wiesz, że tracisz świadomość tego, kim jesteś.

Wiem.

– Nawet nie znasz własnego imienia!

Spojrzał na Her. Emanowała blaskiem i czymś, czego jemu zawsze brakowało…

– Czy twoje życie jest aż tak nędzne, że doprowadziło cię do takiego stanu?

… rozsądkiem.

Nastała cisza.

– Powiedz mi, szczerze. Czy tak bardzo pragniesz śmierci?

Nie odpowiedział. Nie na głos.

 

 

***

Deszcz siekł o szyby komnaty. Młody arystokrata, opierając twarz na rękach, wpatrywał się w blask dogasającej świecy. Miał ochotę zasnąć, jednak wiedział, że musi czuwać. W ciągu trzech miesięcy przeżył cztery próby morderstwa. Ktoś w bardzo desperacki sposób pragnął się go pozbyć, a on nie miał zamiaru kończyć życia ze sztyletem w gardle.

Gdzieś w oddali rozległy się kroki. Niedługo się zacznie, pomyślał z rezygnacją, która skutecznie odgoniła senność.

Po chwili usłyszał skrzypnięcie zawiasów w starych, dębowych drzwiach. Stał w nich mężczyzna ubrany w drogi i lśniący czernią surdut. Do pasa przypięte miał pochwy na noże, jednak to nie one stanowiły o jego groźnym wyglądzie. Prawdziwy lęk wzbudzały przerażająco przenikliwe oczy, których biel wzdrygała nawet najodważniejszym wojownikiem.

– Sai Devour… nie doceniasz tego, że pozwalam ci żyć. – rzekł, z kurtuazyjną pogardą patrząc na syna.

– Nic nowego, prawda?

– Tak bardzo chcesz obudzić się w piekle?

– Budzę się w nim co ranek. – powiedział Sai. – Sam Pan Ciemności nie powstydziłby się tak uroczo nieprawej rezydencji.

Na ustach pana Devour pojawił się kąśliwy grymas. Uśmiechał się.

Cholera, pomyślał młodzieniec. Każda jego próba wyprowadzenia ojca z równowagi kończyła się klęską. A nawet sukcesem tego powściągliwego durnia, odezwał się w głowie rozgoryczony głos.

– Dlatego nie może ona być zaśmiecona, gdy Zło Wcielone zechce nas odwiedzić. Wymagają tego dobre maniery, nieprawdaż synu? – powiedział starszy mężczyzna z radością i wyszedł, łaskawie pozwalając drzwiom, by zamknęły się pod lekkim pchnięciem jego umysłu.

Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Sai stał, trzęsąc się ze zirytowania. Świeca, którą rzucił w okno, leżała już zapewne na mokrym bruku. Przez rozbitą szybę wpadały do pokoju lodowate krople deszczu, mocząc zakurzony czerwony dywan.

Młodzieniec doskonale zdawał sobie sprawę, że osoba, która przed momentem tak bardzo rozjuszyła go swoim opanowaniem, była jego śmiertelnym wrogiem. Nie łudził się, że jakiekolwiek więzy krwi będą w stanie powstrzymać jego ojca przed upragnionym pozbyciem się bezwartościowego syna. Dziedzic bez tak bardzo pożądanej przez Perila Devour magii był nikim. Był w jego oczach kimś poniżej poziomu najnędzniejszej nawet służki, jeśli posiada ona choć odrobinę potencjału.

Przeszywający blask błyskawicy wyrwał go z zastoju.

– Czas zacząć działać. – szepnął do siebie i założywszy czarną pelerynę, wyskoczył przez okno. – Nie dam się zarżnąć jak inni głupcy z mojej rodziny.

Wylądował na mokrych dachówkach i gdyby nie lata praktyki, w okamgnieniu spadłby z wysokości dziesięciu metrów. Nocne ucieczki zawsze pomagały mu ochłonąć ze zbędnych emocji. Dzięki nim zresztą opanował do perfekcji umiejętność maskowania swojej obecności. Wykorzystując ją, często podsłuchiwał rozmowy typów, którzy podobnie jak on życie rozpoczynali w ciemnościach.

Dlatego wiedział, gdzie pokierować swe kroki tej nocy.

Zeskakując z ostatniego balkonu na ulicę, nałożył na głowę kaptur. Rozejrzawszy się ostrożnie, poszedł wąską uliczką w stronę obrzeży miasta. W powietrzu unosiła się woń czerwonego wina. Sai odetchnął głęboko, wiedząc, jakie zapachy czekają go w slumsach.

Wsłuchując się w stukanie swoich butów, spojrzał w niebo. Deszcz nie padał już od jakichś piętnastu minut i niebo było teraz czyste i bezgwiezdne. Dobrze, pomyślał, im mniej światła, tym lepiej.

Skręciwszy w przesmyk pełen drewnianych baraków, wszedł do jednego z nich. Jego konstrukcja była wątpliwego bezpieczeństwa, jednak nie dał po sobie poznać niepokoju. Nigdy wcześniej deski karczmy nie spadły mu na głowę, czego nie życzył sobie również tej nocy. Podszedł do spróchniałej lady i równie spróchniałego faceta.

– Czego? – warknął starzec.

– Szukam Wiedźmy.

– Wielu jej szukało. – odrzekł niechętnym tonem.

Sai wyjął z kieszeni sakiewkę wypełnioną monetami. Położył ją na ladzie, wyczekując odpowiedniej reakcji karczmarza. Ten odchrząknął znacząco i, zgarnąwszy złoto, skinieniem głowy rozkazał mu podążać za nim.

Tylnym wyjściem wyszli na dwór. Gdy starzec otworzył drewnianą klapę i zniknął pod ziemią, Sai zawahał się. Czy na pewno wie co robi? Mimo erudycji i stosów przeczytanych książek był wciąż tylko marnym uczonym, którym kierują impulsy. Zero wiedzy praktycznej, za to multum odwagi, a raczej jej odmiany zwanej głupotą…

– Idziesz?! Nie lubię, jak ktoś marnuje mój czas!

Chyba że ma sakwy wypełnione złotem, pomyślał w duchu i zszedł za przewodnikiem.

Znalazł się w obszernym pomieszczeniu pełnym dziwnych przedmiotów. Na ścianach wisiały dywany haftowane egzotycznymi wzorami i kolorami. Nie pachniało stęchlizną, jak w barze, lecz dziwną mieszaniną ziół i alkoholu.

– Wiedziałam, że kiedyś się zjawisz, Sai’u Devour. – usłyszał. Dopiero teraz dostrzegł osobliwą kobietę siedzącą wygodnie w obdrapanym fotelu.

Przeszedł go dreszcz. Intrygujące było to, skąd zna jego nazwisko, jednak powstrzymał się przed zadawaniem pytań. Nie po to tu przyszedł.

– W taki razie wiesz też, co mnie sprowadza. – powiedział, patrząc w jej udręczone oczy przeszywającym spojrzeniem.

Kobieta chwilę później spuściła wzrok. Oczywiście, pomyślał. W końcu uczył się od najlepszych.

– Czy jesteś pewien swej decyzji? – rzekła z westchnieniem. – Nadgniłe jest twe serce, a ile cierpienia jeszcze czeka, by doprowadzić je do ruiny.

– Nie zmienisz moich zamiarów takimi bredniami. – starał się, by jego głos zabrzmiał silnie, jednak słychać było pewne drżenie. – Mam dobre intencje, mimo wszystko..

– Czyżby?

Po chwili namysłu Wiedźma podniosła się z legowiska. Chwiejnym krokiem podeszła do niskiej szafki, z której wyjęła słój wielkości głowy. Jarzył się on oślepiającym światłem.

Zwróciwszy się do Sai’a, spytała.

– Czy wiesz, czym jest ta energia?

W odpowiedzi młody arystokrata wzruszył ramionami.

– To Eon. – rzekła kobieta. – Stworzenie tak potężne w swej mocy, że nawet twój ojciec, wielki przecież mag, nie zdołałby wyprowadzić ciosu obronnego w obliczu niewielkiej chociaż ilości… tego.

Sai zmarszczył brwi.

– Tej kupy światła? Niemożliwe, żebym nigdy o czymś takim nie słyszał.

– Eony to pradawne istoty. Dawno temu wycofały się do ukrycia. Ta oto tutaj… cóż, zniewolenie jej zajęło mi całe życie.

Całe życie? Nie był pewien, ile lat liczyła kobieta i chyba nie chciał wiedzieć.

– Bardzo długo. – powiedziała Wiedźma, patrząc w jego oczy.

Nie był tym razem w stanie odwzajemnić spojrzenia. Było coś przerażającego w tej kobiecie, która jeszcze przed chwilą wydawała się zwykłą starą jędzą.

– A teraz, skoro wiesz, czego chcesz…

Sai cofnął się, gdy otworzyła słój. Cała pewność siebie, która tak uparcie trzymała się go tej nocy, ulotniła się w jednym momencie.

– Czekaj, wytłumacz mi! A niech cię, kobieto, ogłuchłaś?!

Kobieta zaśmiała się, kiedy zawartość słoika zaczęła wypełzać na zewnątrz. Młody Devour stał sparaliżowany jakąś niewidzialną siłą, gdy jasna, pół materialna substancja subtelnie oplotła jego nogi, wspinając się po nich ku twarzy zlanej zimnym potem.

Nie czuł nic poza pulsowaniem ciemności i biciem serca.

Nie, dwóch serc.

 

***

Obudził się i z ulgą stwierdził, że znów leży pod wysokim monolitem. Czuł na sobie skupioną uwagę Her.

– Sai Devour. – stwierdził.

– Słucham? – odezwała się głębokim jak zawsze głosem.

– Sai Devour. – powtórzył. – Tak się nazywałem.

– Nazywałem?

Spojrzał na nią.

– Zanim zostałem mordercą.

 

***

Spojrzał na swoje dzieło. Bebechy ojca lśniące krwią.

Tak, to była sztuka.

– Widzisz, ojcze… – szepnął. – … zło odwiedziło cię wcześniej, niż się spodziewałeś.

Cisza.

Mężczyzna, którego zwano niegdyś Sai Devour, zaniósł się szaleńczym śmiechem. Wychodząc powoli z rodzinnej rezydencji, dotykał delikatnie chłodnej cegły. Gdy znalazł się na zewnątrz, ostatni raz spojrzał na budynek.

– Ktokolwiek cię zbudował… dobra robota. – stwierdził i zacisnął wyciągniętą dłoń w pięść

Nagle cegły się skruszyły, konstrukcja zawaliła. Wszystko tak się kończy, pomyślał jakby ze wzruszeniem. Wszystko.

Przemierzając ostatni raz ulice miasta nie zdobył się nawet na podziw wobec zabudowy. Nic nie było ważne, w końcu i tak niedługo zniknie z pamięci i powierzchni ziemi. Przekroczywszy bramę miejską, odwrócił się i dziwnie ludzkim głosem powiedział.

– Żegnaj, Filerimos, przyjacielu samotności.

Chwilę później, gdy zakapturzona postać poczęła dążyć ku nieznanemu i nieodpartemu celowi, miasto leżało w gruzach topiących się w złotym piasku.

 

***

– Stałem się tym, czego przez wiele lat nienawidziłem. – powiedział znużonym głosem.

– Mówiłeś, że Wiedźma miała Eona? – rzekła Her. – Że cię opętał?

– Nie, nie opętał. Popchnął do działania, które pragnęło przestać być tylko zamysłem. Człowiek nawet nie jest świadomy, co kryje się z mrocznych zakamarkach jego duszy..

– Czy… gdzie on teraz jest?

Mężczyzna zamknął oczy.

– We mnie.

– To szaleństwo! – sprzeciwiła się Her. – Zapanowałby nad tobą.

– W jakimś sensie panuje. Są momenty, gdy, tak jak teraz, mam świadomość tego kim jestem, a raczej kim byłem. To, że krążę po wioskach i leczę ludzi pomaga mi zachować cząstkę siebie. Jednak bywa… – w ton jego głosu wdarła się nutka strachu. – …bywa, że przejmuje kontrolę. Jedyne co pamiętam z takich chwil, to pogoń za jakimś mężczyzną w czerni. Och, Her, on pała do niego czystą nienawiścią, pragnie go dorwać i rozedrzeć na strzępy, tak jak ja to zrobiłem ze swoim ojcem.

Isota unikała wzroku mężczyzny.

– Her, co się stało?

Spojrzała z westchnieniem w mlecznoniebieskie oczy.

– Nie domyślasz się, mój drogi? Nie domyślasz się, na kogo poluje cząstka ciebie?

– Ja… – nagle ze zdumieniem otworzył usta.

Ach tak.

– Bogowie! Czy to możliwe? Her, czy on mnie dopadnie? Czy JA dopadnię SAMEGO SIEBIE? – pytanie w jego oczach naznaczone było przerażeniem.

Nie musiała odpowiadać. Już to robił, uleczając ciągle swe ciało za namową wewnętznego głosu, a tym samym odbierając sobie resztki witalności. Człowieczej witalności.

– Czy to już koniec? – wyszeptał.

– Tak myślę.

Wszystko stało się białe od jasności. Jaskrawość nicości przeniknęła wszystko, co znał.

Pozwolił, by zawładnęło nim to, co od dawna panowało jego umysłem, duszą i ciałem.

Silniejszy zawsze wygrywa, prawda?

 

Koniec

Komentarze

Cóż, przeczytałem całość i mam mieszane uczucia. Styl jest niczego sobie, błędy jakoś specjalnie nie raziły mnie w oczy, co znaczy, że nie mogło być ich zbyt wiele. Mimo wszystko, coś nie do końca mi zagrało. Fabuła wydaje mi się nie tyle pocięta, co niekompletna - jeżeli taki był zamiar, to rozumiem, że chodziło o szersze pole dla własnej interprteacji? Brakuje mi jakiś motywacji dla działań bohatera, a także dla jego rozmowy z "żeńskim" eonem. Motyw zemsty na ojcu jest zrozumiały, ale mimo wszystko brakuje mi tu czegoś.
Najważniejsze jednak jest to, że tekst czytało się całkiem przyjemnie - byłem ciekaw jak to wszystko się skończy. Warsztat masz niczego sobie, choć znalazłem kilka rzeczy, do których musiałem się przyczepić:
Klana mogą być poorane bliznami, a zaorać można pole - nie jestem pewien, czy zastosowane przez Ciebie użycie, jest w pełni poprawne.
Były zarazem fascynujące, jak i... - tak chyba będzie poprawniej, ale to tylko moje odczucie.
Czy jesteś pewnien swej decyzji? - literówka, pewien
I jeszcze na koniec pytanko, jak wyobrażasz sobie mleczno-białe oczy? Pytam z czystej ciekawości, podszytej typowo męskim ograniczeniem, jeśli chodzi o znajomość kolorów :)

Nie bierz wszystkiego, co napisałem do siebie, bo zazwyczaj czytam inny rodzaj fantasy, więc nie bardzo się orientuje w tego typu opowiadaniach. Nie mniej, jak już je przeczytałem, to chciałem dorzucić coś od siebie :)
Pozdrawiam

W tekście czasem coś zgrzytnie, poza tym uważam że nie zmarnowałem czasu.
To teraz wyliczę co rzuciło mi się w oczy.

<mlecznoniebieskie - to byłyby takie które zaszły zaćmą (o takie ci chodziło?). Lepsze określenie to blado niebieskie, jasno niebieskie, intensywnie błękitne itp.

<"(...)Były fascynujące zarazem, jak i wprawiające w znużenie.(...)" - mógłbym podać kilka takich zdań. Jeżeli zdanie jest krótkie i zawiera przecinek o innej funkcji niż wyliczanie pomyśl czy nie dałoby się tego napisać bez przecinka np.
„Były zarazem fascynujące jak i wprawiające w znużenie."

<"(...)- Widzisz, ojcze... - szepnął. - ... zło odwiedziło cię wcześniej, niż się spodziewałeś.(...)" - wielokropki w tym przypadku są całkiem zbędne. Wiem że chciałaś zaznaczyć przerwę w toku mówienia.
„- Widzisz ojcze - przerwał na moment szept - zło odwiedziło cię wcześniej niż się spodziewałeś."
Albo tak.
„- Widzisz ojcze... zło odwiedziło cię wcześniej niż się spodziewałeś - szeptał."
Takie wielokropki jakie użyłaś, mogłabyś użyć do zaznaczenia nagłego zdarzenia np.
„- Elfy! Zostaliśmy zaatako... - strzała trafiła go prosto w oko - ...wani. - bezwładne cielsko orka zwaliło się na ziemię."

Mam nadzieję że pokazanie niektórych błędów pozwoli ci na ich unikanie w przyszłości.
Zaznaczam, nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Jestem tylko przeciętnym czytelnikiem.
Pozdrawiam, życzę powodzenia i weny.

Dziękuję wam za ocenę i rady :) Co do koloru oczu, miał przywodzić na myśl ślepotę, ale już rozumiem, że nie wybrałam dobrego określenia. Fabuła rzeczywiście jest trochę "ograniczona", chciałam zostawić miejsce na domysły i takie tam, może dlatego, że gdy sama czytam, mam tendencję do wybiegania poza lekturę i kreślenia w wyobraźni róznych alternatyw etc. Mimo wszystko trochę jej brakuję, ale cóż, mam nadzieję, że z każdym następnym opowiadaniem będzie pod tym względem coraj lepiej!

Z całą życzliwością do autorki i moich przedmówców, powyższe dziełko napisane jest chropowato, mętnie i zawiło. W opisach jest dużo niepotrzebnych słów i ozdobników, dzięki którym niewiele z tych opisów rozumiem i gubię się który przymiotnik należy do którego rzeczownika. Przykład pierwszy z brzegu:
"Błądził zmysłami po zalanej krwawym światłem ziemi. Jej jałowość przywodziła na myśl zaatakowany wirusem organizm, który bezwiednie penetrowany, nie potrafi odnaleźć w sobie chęci przeżycia. Czarne w swej rozpaczy pojedyncze krzewy zdobiły brunatną połać gorącego mułu i piasku, którym słoneczne promienie nadawały zdradliwie złoty połysk. Wydawałoby się, że nie ma tam nikogo, a jednak przed umysłem stojącego bez ruchu mężczyzny przesuwał się obraz zakapturzonej postaci dążącej ku nieznanemu i nieodpartemu celowi. Podążał za nią, mimo że jego ciało niczym skała zjednoczone było z podłożem."
Być może Tobie, autorko, wydaje się to kunsztowną perełką, ale mnie prawie skutecznie zniechęciło do dalszego czytania.
Postaw sobie zadanie napisania tego samego jeszcze raz, używając możliwie jak najmniej słów. Przymiotniki dając tylko tam, gdzie to naprawdę konieczne. Ręczę, że będziesz miała więcej komentarzy.
Błąd masz w zapisie myśli bohatera. Trzeba je jakoś odznaczyć w ciągu słów, nie można tak sobie: "Ciekawe, pomyślał, patrząc oczyma wypełnionymi niezbadaną głębią". Po 'ciekawie' powinien być jakiś myślnik, abo co, a nie przecinek. Później, w następnych myślach tak samo.
Treść- niegłupia, tyle że ginie pod zbędnym słowotokiem.

Dziękuję za krytykę - to są moje pierwsze kroki, więc tym bardziej ją sobie cenię :)

A, jeszcze dialog ojca z synem. Dopiero z kontekstu, czytając dalej, załapałem do którego z nich należy która kwestia. Mogłabyś zaznaczyć przy pierwszej wypowiedzi, kto to mówi. Byłoby łatwiej. Np:

"- Sai Devour… nie doceniasz tego, że pozwalam ci żyć. – rzekł uzbrojony przybysz, z kurtuazyjną pogardą patrząc na syna."

Zaś słowa "kurtuazyjna pogarda" to dobry przykład dziwnych ozdobników utrudniających czytanie.

@TomaszMaj - z jednym bym się do końca nie zgodził. W wielu książkach myśli bohaterów są w przekazywany w taki właśnie sposób, że na końcu zdania, po przecinku, stoi słowo "pomyślał". Według mnie nie jest to żaden błąd, choć dodatkowe oddzielenie, bądź też podkreślenie faktu, że była to myśl, a nie wypowiedź, byłoby jak najbardziej wskazane. Jest to jeden z kilku sposobów zaznaczenia, że mamy do czynienia z myślą, bądź monologiem wewnętrznym, a żaden z nich, stosowany poprawnie, nie jest złym środkiem na wyłuszczenie zamiaru autora.

Tekst jest patetyczny i przeegzaltowany. Na litość boską, nie pisz tak więcej! Jeśli chodzi o "miejsce na domysły", to zostawiłaś go niestety tyle, że dałabym głowę, że po prostu nie miałaś lepszego pomysłu na tekst.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka