
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Silniki ruszyły. Srebrzystoszare niebo przesłoniły kłęby czarnego jak morska głębia dymu. Zgrzytliwy pisk przeszył wszystkich. Wyrwał z drzemki nawet robotników odpoczywających na najniższych pokładach. Otrzeźwił bywalców salonu. Otrzeźwił odrobinę, o dwie kolejki wstecz.
Atol Kolonii ruszył przez Bezkresne Morze. Nie miał już czego szukać na tej rafie, niegdyś rozległym łańcuchu górskim. Napełniono ładownie. Zdobyto wszystkie wraki – najcenniejszy surowiec – drewno z czasów zieleni, gdy wielki błękit nie pochłonął jeszcze królestw.
Piszczałki huknęły parą. Atol „Strzała" ruszył w daleką drogę. Niósł nadzieję tysiącom istnień. Niósł tysiące ku jedynemu lądowi, ku legendarnemu Oku Zmierzchu.
***
Osuszona butelka świsnęła tuż nad głową rudowłosego strażnika. Znudzony zastałą sytuacją, stanął na środku saloonu. Nie wsłuchując się w sprośne przyśpiewki potarł, szeleszczącą od paru dób, brodę. Nieśpiesznie sięgnął do kabury. Wokół panował chaos. Pod oknem mechanicy przegrywali żołd w karty. Szkło i drzazgi tańczyły w powietrzu, odgłos burdy zagłuszał wesołą melodię wygrywaną na rozstrojonym pianinie. Na całe szczęście nie było tu tancerek, które mogłyby pogubić rytm i unieść spódnice w złym momencie.
Strażnik odpiął mały, skórzany pasek od kabury. Chichot dam do towarzystwa zderzył się ze złorzeczeniem ogranej w karty nawigatorki. W rogu wiedźma wywróżyła niziołkowi coś wspaniałego, niewątpliwie świetlaną przyszłość… Musiała się pomylić. Maluch podrywając się z miejsca zatrzymał głową wirujący kufel. Może wróżba dotyczyła dostrzeżenia setek gwiazd, lub tego, że trafi go tylko jeden kufel?
Strażnik zacisnął zęby i postawił nogę na leżącym tuż obok ciele pijanego w sztok ogra. Wyciągnął rewolwer powoli wsparł się na kolanie. Mechanicy kończyli partię. Wyciągając papierosa zastanowił się czy w tym dymie uda mu się go odpalić. Pstryk! Udało się. To ohydztwo było ostatnie. Trzask naciąganego korka nie przebił się przez wrzaski stałych bywalców. Wystrzał ostudził większość. Strażnik bezgłośnie zaklął chowając rewolwer. Strumień wyzwisk nieprzerwanie wylewał się z ust nawigatorki. Drugi wystrzał. Uciszyła się.
– Zawrzeć mordy! – piskliwy głos dobiegał tuż zza nóg strażnika – Natychmiast!
Łysy barman odrzucił ścierę na blat.
– Liath, uspokój podwładnego, bo znowu ktoś mu z gęby cegiełki powybija…
Liath MaAnderik, strażnik, bez słów wpatrywał się w rozżarzoną końcówkę papierosa. Milczeli. Powoli wypuścił dym i przewrócił ogra na plecy.
– Dziękuję ci Fux… – Nie spojrzał na pęczniejącego z dumy niziołka. – Ale następnym razem poczekaj z użyciem broni. – Duma z mruknięciem opuściła Tinothiego Fuxa.
Strażnik wyrzucił peta i roztarł go podkutym obcasem. Ostrogi zagrały na deskach. Wydawał się uosobieniem spokoju. Mechanicy poczuli ulgę.
– Zawrzeć mordy! – ryknął Liath – Mechanicy mieliście być na swoich stanowiskach już pół godziny temu! Felia, – zwrócił się do nawigatorki – na mostku już na ciebie czekają! – Kobieta wybiegła zawstydzona. – Do roboty! Płyniemy! – Wyciągnął rewolwer z kabury i porozumiewawczo mrugnął do niziołka.
– Nie! – barman nie mógł przekrzyczeć opuszczającego saloon tłumu.
Liath wystrzelił. Przyśpieszyli.
Gdy drzwi zatrzasnęły się za ostatnim z klientów Liath wiedział, że ma co najwyżej pięć sekund. Pięć sekund spokoju. Pięć sekund odpoczynku dla wysłużonych desek: mebli, parkietu i stropu. Akurat pięć sekund by uspokoiły się trunki w zmatowiałych butelkach, pięć sekund by szkło przestało drżeć. Liath stracił swoje pięć sekund na zadumę. Lustra zadrżały, zawiasy jęknęły – kolejna zmiana obsługi technicznej atolu kończyła zmianę. Tłum wlał się do środka zmywając wątłą iluzję spokoju. Strażnik uśmiechnął się do barmana.
– Jest u siebie? – Mrugnął pocierając zarost.
Barman był już zbyt zajęty rozlewaniem trunków by odpowiedzieć. Pokiwał głową.
– A gdzie mogłaby być? – Tin zacmokał klepiąc Liatha porozumiewawczo. – Hę?
MaAnderik z trudem powstrzymał się by nie sięgnąć do kabury.
– U pastora, często grają w brydża. – Wysoko uniósł brwi.
Całkiem niedaleko wybuchł gejzer spienionego alkoholu. Tin nie przestawał klepać biodra strażnika.
– U pastora, tak?
– Bierz to łapsko… – Liath wycedził przez zęby. – Czas wolny.
Najwyższy czas opuścić lokal, przynajmniej parter – pomyślał uradowany. Zostawiając podwładnego na pastwę „walczącego ze stresem" i topiącego przeciwnika zwanego poczuciem obowiązku tłumu, Liath wbiegł po wyślizganych schodach na piętro. Poprawił kapelusz i z powagą ruszył wąskim korytarzem. Wytarty dywan tylko częściowo tłumił odgłos jego kroków. Nawet gdyby pochłaniał wszystkie dźwięki Liliana wiedziałaby, że on nadchodzi.
W oczach Liatha pojawił się radosny błysk. Płonął z niecierpliwości. Już niedługo miał zatańczyć z iskierką Liliany. Strażnicy również potrzebują chwili relaksu.
***
Przyjemnie ciepła woda bezgłośnie spływała po złotych brzegach wanny napełniając Liatha niczym nieskrępowaną błogością. Minął tydzień odkąd strażnikowi udało się tak odprężyć. Z pozoru błahe, a faktycznie niedoceniane, obowiązki przytłaczały go od świtu do zmierzchu, a czasem i od zmierzchu do świtu. Zapach olejków mieszał mu trochę w głowie, głośno nabrał powietrza odchylając się tył. Najpierw na łopatkach, a później na całych plecach poczuł inne, zdecydowanie delikatniejsze, szlachetniejsze ciepło. W pojęciu Liatha przyjemność kąpieli nie mogła być zarezerwowana dla jednej osoby.
Skromna kabina zakołysała się burząc grację płomieni świec. Czarne smugi rozpłynęły się w delikatnych szalach przewieszonych przez papierowy parawan. Zwiewne stroje zafalowały. Część z nich dołączyła do ścielących się na deskach pobratymców, którzy leżeli tam już wcześniej i to bynajmniej nie z winy sztormu, a raczej z zasługi… kogoś innego.
– To silny sztorm, chyba muszę wracać… – Liath spiął się, a wanna na krótką chwilę przemieniła się w miniaturowe, wzburzone morze.
Liliana zatrzymała mężczyznę jednym, delikatnym dotknięciem.
– To zwykły sztorm, nic nadzwyczajnego. – Uśmiechnęła się wtulając we włosy strażnika.
– Zdecydowanie masz rację… – zaśmiał się, gdy potarła jego kilkudniowy zarost.
Zacmokała potępiająco, ale nie wypowiedziała ani słowa.
Mężczyzna wzbraniał się przed każdą ingerencją w serce swej męskości. Początkowo natarczywe, przez co nieskuteczne, prośby tancerki o to by poświęcił więcej uwagi sobie – zadbał o siebie – nic nie dawały. Liliana musiała mieć bardzo mądre koleżanki, co było wątpliwe, lub pozyskać tajniki najsilniejszej ze wszystkich sztuk wojennych od swoich przodków. Niema sugestia potrafiła zdziałać więcej od słów. Strażnik codziennie zmieniał koszule, pił okazjonalnie, a kąpał się jak najczęściej – nawet, gdy nie łączyło się to z błogimi „chwilami relaksu".
Ściany zatrzeszczały smętnie, jakby od niechcenia, oznajmiały, iż sztorm przybiera na sile.
Liath odpędził natrętne ogniki poczucia obowiązku, raz po raz pojawiające się w jego świadomości. Skupił wzrok na zdobionej tykwie z wonnymi olejkami. Stała na stoliku przy wannie. Świece oświetlały skomplikowane zdobienia oraz łobuzerski, dziecięcy uśmiech na twarzy mężczyzny.
– Liliano… – zaczął tłumiąc rozbawienie – Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale sama wiesz jakie historie krążą po atolu, po każdym statku, każdym pokładzie i przęśle…
Kobieta mruknęła dyplomatycznie.
– Zawsze mówiono o tobie, że… Nie! Nic z tych rzeczy! – Liath w porę dostrzegł złowrogi błysk w oczach kobiety.
Dzięki gwiazdom za lustra! Pomyślał wpatrując się w ich wspólne odbicie, para powoli zmiękczała obraz. Odczekał chwilę i kontynuował gładząc palcem łydkę Liliany.
– Mówią, że w twoich żyłach płynie krew elfów. Masz takie delikatne rysy, lekko skośne oczy… Jesteś piękna.
Zachmurzyła się.
– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że jestem piękna właśnie z takiego powodu? – Sięgnęła po tykwę.
– Nie łap mnie za słówka! To tylko plotki. – Liath poczerwieniałby, gdyby nie rozgrzał się wcześniej. – Trochę tu za gorąco… – wymruczał.
– Liath, nic mi nie wiadomo, żebym była pół, ćwierć, czy w jeszcze mniejszym stopniu elfką. – Zatrzepotała rzęsami. Uwielbiał to.
Uwielbiał również jej niewykorzystaną inteligencję. Była prostą tancerką, lecz w rozmowie często wytykała mu jego błędu, luki w założeniach, niedorzeczności podejrzeń. Byłaby o wiele lepszym pomocnikiem niż Tin. I tak było, była prawdziwą partnerką strażnika Liatha MaAnderika.
– Dwa kamyki za twoje myśli… – szepnęła mu do ucha.
– Myślę o elfach… Minęło już ponad trzydzieści lat odkąd straciliśmy ląd, a nigdy żadnego nie spotkałem. Nie znam nikogo kto je spotkał… Czyżby nie przeżyły?
– Zdajesz sobie sprawę, że nie wszystkie opowieści to prawda. Może Ci, którzy pamiętają tamte czasy zmyślili elfów? – Liliana wlała kilka kropel olejku do wody.
– A krasnoludy? Widziałaś je przecież. – Mężczyzna obserwował czerwony obłok rozchodzący się, i niknący z każdym calem, w wodzie.
– Ci barbarzyńcy z Kohorty?
– Po prostu lubią się bić, zresztą… – MaAnderik powstrzymał się by nie powiedzieć „jak każdy", choć od pewnego czasu czuł coraz mniejszą ochotę na „odrobinę sportu". – …jak wszyscy z Kohorty. Mieszkańcy tamtych atoli inaczej patrzą na niektóre sprawy.
– I hodują płonące zwierzęta? – Liliana powtórzyła jedną z buduarowych plotek.
– Nie, te zwierzęta potrafią się bardzo rozgrzać. Nie płonąć! – Strażnik z entuzjazmem obrócił się do tancerki. Fala z pluskiem zmoczyła większość ubrań i ręczników. – Dzięki nim mogą pływać po mroźnych wodach i nie potrzebują tyle drewna… Opału…
Kochankowie mimowolnie spojrzeli na małe palenisko. Liliana, nawet przy pomocy Liatha, nie mogła pozwolić sobie na luksus ogrzewania się drewnem. Rybi olej nie pachniał najlepiej, ale…
– A pachną lepiej? – Kobieta przechyliła głowę opierając ją o krawędź wanny.
– Nie wiem… – Liath zbliżył się do kobiety. – Ale obiecuję ci, że naszą noc poślubną spędzimy przy prawdziwym kominku. – Musnął wargami gładką stopę Liliany, a każdy pocałunek niósł za sobą kolejne. Coraz wyżej… I wyżej.
– Przecież jestem starsza od ciebie… – stłumiła śmiech.
– Czym jest pięć lat? – wymruczał trochę niezrozumiale. Całował.
– Ale jesteś młodszy… – Słowa Liliany utonęły w drogim, perlistym śmiechu.
Łomotanie do drzwi rozmyło magiczną atmosferę. Woda jakby oziębła w kilka chwil, a olejki straciły zapach.
– Liath! Jesteś tam? – nerwowy głos dobiegający zza drzwi nie sugerował niczego dobrego.
– Kto? – strażnik warknął.
– Panie MaAnderik, jest pan tam? – Tin poprawił się w mgnieniu oka. Niepotrzebnie.
– Nie, Fux, KTO mnie wzywa? – Liath przeprosił Lilianę uśmiechem.
– To ja, ja mam prywatną sprawę…
Strażnik poczuł wielką ochotę by sięgnąć do kabury i nastraszyć niziołka. Przecież tyle razy tłumaczył mu pojęcie „wolnego czasu". Służba po służbie. Nie opanował się, sięgnął! Na szczęście pas i dwie kabury wisiały na czarnej poręczy krzesła. Zamknął oczy. Policzył do dziesięciu. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć…
Siła uderzeń dzwonów alarmowych wzburzyła wodę w wannie. Liath machinalnie wyskoczył, porwał kapelusz i dwoma susami dopadł do okna. Jednym zamachem otwarł na oścież szerokie okiennice. Morska bryza podziałała trzeźwiąco, rześkie powietrze objęło całe jego ciało. Musiał nie zauważyć końca sztormu. Większość ciemnych chmur zniknęła z bladego nieba. Dzwonienie nie ustawało. Wyjrzał w dół, po ulicy, stworzonej z wielu połączonych pokładów, przechadzali się ludzie. Wyglądali na równie zaskoczonych co on, ale alarm, dla części z nich, nie był jednym źródłem poruszenia. Liath zatrzymał wzrok na grupie starszych kobiet. One również wpatrywały się w niego. Trochę niżej niż w oczy. Niż w samą twarz.
– Panie MaAnderik? – Nie słyszał głosu Tina Fuxa.
Nagle pojął. Nasunął kapelusz na głowę i wykrzywił twarz w szczerym, szelmowskim uśmiechu. Kobiety zachichotały. Liath zdziwił się, przecież okno nie mogło być tak… Szelest papierowego wachlarza Liliany uświadomił mu, że mogło. Bez trudu mieścił się w oknie, od połowy ud do czubka kapelusza.
– Witam panie! – zawołał szczerząc zęby. Z trzaskiem zamknął okiennice.
– Dzięki gwiazdom, że odziedziczyłaś ten wachlarz po babce. – MaAnderik dopiero teraz mógł wyrazić swoje skrępowanie i wdzięczność.
– Zawsze potrafił zasłonić to co trzeba. – Liliana zablokowała okiennice. Stukając złożonym już wachlarzem o wnętrze dłoni, przypomniała: – Ktoś na ciebie czeka.
– Liath! Eee… Panie MaAnderik! – Niziołek z trudem przekrzykiwał dzwony.
Mężczyzna westchnął ciężko i sięgnął po spodnie.
***
– I to jest ta twoja prywatna sprawa? – Liath nie krył oburzenia. Nie dał ponieść się emocjom, ale też nie głaskał niziołka po główce.
Zimne powietrze ostudziło go na tyle, by mógł już po kilku minutach pozbyć się gniewu, a po kolejnych kilkunastu pragnąć tylko jednego: suchego, ciepłego wnętrza. Wiedział, że jeszcze chwila „niezwykle urokliwego" spaceru po deskach atolu, a rozchoruje się – w najlepszym wypadku złapie lekki katar. Nienawidził kataru, równie mocno jak nienawidzili strażnika złapani przez niego przestępcy. Maszerując pocierał ostry zarost, tik nerwowy, lub sposób na zachowanie spokoju. „Lepsze to niż zapinanie i odpinanie mankietów przez Tina, właśnie, Tin?".
– Słucha mnie pan? – Niziołek zamrugał.
Przystanęli. Liath potrzebował chwilki by się skupić. Minęła.
– Tak… – skłamał machinalnie. Wpatrywał się w działającego z równą świadomością golema: przypominającą człowieka maszynę wykorzystywaną do rozładunku barek, obrony, a przede wszystkim budowy. Trójka łysych inżynierów nadzorowała pracę maszyny, jeden z nich był niziołkiem, drugi człowiekiem, a trzeci, o dziwo, ogrem.
– Piękny obrazek propagandowy. Wolność, równość i braterstwo! – tubalny głos zadudnił tuż nad głowami strażnika i jego małego pomocnika – Tylko czy ten grubas w kitlu rzeczywiście ma choć kroplę oleju we łbie? Ogr inżynier?
– Fersung? – Człowiek zasalutował stukając ostrogami.
Ogr odpowiedział skinieniem głowy. Pasiasta koszula bosmana opinała, niemalże stalowe, mięśnie. Przewyższał Liatha o prawie pół metra.
– Możesz mi wytłumaczyć czemu uruchomiono alarm? – Liath zapytał kładąc dłoń na ramieniu Fuxa – Byłbym zapomniał, to mój pomocnik, Tinothy Fux.
Niziołek dumnie wypiął pierś mrucząc ciche „miło mi!".
– Strzała! – Fersung wyszczerzył złoto-białą szachownicę uśmiechu. Wcześniej nie zauważył Tina. Wyciągnął dłoń i potrząsnął całym niziołkiem. – Co do alarmu… Podobno doszła do nas wiadomość od atolu Kohorty. – Bosman wyszeptał konspiracyjnie.
– Jak to? O czym? – MaAnderik nie pamiętał by kiedykolwiek zareagowano na spotkanie w taki sposób.
– Zaraz mają to ogłosić, ale… – Fersung mówił tak cicho, że skrzeczące na sąsiednim pokładzie mewy prawie zagłuszały jego słowa. – Mieli spotkanie z okrętem Kompanii!
– Kompanii? – Oczy Tina powiększyły się i zawilgotniały.
– Fux, nie słuchaj. – Liath rzucił twardo – To polecenie. – Spojrzał Fersungowi w oczy. – Walczyli?
– Nie wiem… Nie mogę znieść myśli, że te plugastwa znów kręcą się po tych wodach. – Ogr pogładziła błyszczącą, szeroką bliznę na potężnym przedramieniu. – Niech trzymają się dna, a najlepiej niech sczezną…
– Nie pokazali się odkąd byłem małym chłopcem… – Przed oczami strażnika przemknął obraz dzikich morskich bestii, poruszających się, gnijących ciał. – Uratowałeś mnie wtedy…
Fersung poklepał Liatha po ramieniu.
– To była inwestycja, jesteś dobrym strażnikiem. – Wspomnienie ataku widmowych fregat Kompanii i tak zawisło nad rozmówcami.
– Nie sądzisz, że ich tu przywleką?
Fersung spróbował zaśmiać się pogodnie. Jeszcze raz poklepał Liatha po plecach, potem odszedł. Zniknął w tłumie rozentuzjazmowanych poławiaczy.
– Zaprzeczył, prawda? – Tin doskonale wiedział, że nie może wyjawić innym tego co usłyszał.
– Nie jestem taki pewien… – Strażnik miał już dość krzyku mew, brzdęku dzwonów, gwaru rybaków i plusku fal. Ostatniego nigdzie nie mógł się pozbyć, ale znał miejsce, gdzie reszcie trudno będzie go dopaść. – Czeka nas trochę papierkowej roboty. – oznajmił skręcając w stronę strażnicy.
Przy drukarni Tin zdobył gazetę, ale dopiero przy budce golibrody odważył się zapytać:
– To dostanę jutro wolne? – Z rozbrajającym uśmiechem podał gazetę Liathowi.
– Chcesz mnie tym przekupić?
Niziołek uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Zobaczymy. – MaAnderik złapał rulon.
Szli dalej w milczeniu. Strażnica była tuż, tuż. Między burtami, tuż nad powierzchnią morza. Tuż, tuż.
***
Liath polerował odznakę strażnika, a Tin porządkował swoje biurko. Na niskim stoliku spiętrzały się stare gazety i notatki niziołka na temat kodeksu panującego na wszystkich atolach Kolonii. Niegdyś istniały trzy: „Strzelec", „Błyskawica" oraz „Wicher". Podczas ataku Kompanii „Strzelec" został niemal doszczętnie zniszczony. Z dumnego łucznika pozostała tylko „Strzała", z wielkiej populacji przetrwali nieliczni. Po wielu ciężkich latach garstka zdołała odbudować swą siłę, ale nazwa nigdy nie została zmieniona.
– „Strzelec wypuścił strzałę, a ta mknie po dziś dzień." – Tin z hukiem zamknął zakurzony kodeks.
Liath zachmurzył się.
– Ocieka patosem, ale mówi prawdę. – Wrócił do polerowania. – Musimy dziś wyjść na patrol… Są rozkazy?
Pomocnik rozejrzał się pośpiesznie, ale przełożony ściskał już w dłoniach odpowiednie dokumenty.
– Chwila… Chwila… – mruczał wertując kartki – O! – Przez twarz strażnika przebiegł uśmiech. – Fersung miał rację, jutro czeka nas spotkanie z Kohortą, ale… Mamy pilnować porządku.
– Świetnie! – Tin płonął z ekscytacji, rwał się do pracy.
– Zapomniałeś o urlopie.
Niziołek zamrugał kilkakrotnie, wyprostował się i oznajmił stanowczo:
– Przełoży się!
– Dobrze… – Liath uważnie ważył słowa. – Ale musisz pomóc mi uporządkować zarekwirowane przedmioty. – Puknął obcasem w pokaźną, dębową skrzynię. – Nazbierało się tego trochę.
Wspólnie przesunęli kufer na środek pomieszczenia. Skrzypiał niemiłosiernie. Strażnik sam przekręcił ogromny klucz w zamku. Mechanizm zazgrzytał, aż ciarki przeszły im po plecach. Unosząc wieko nie wydali z siebie żadnego odgłosu, i człowiek, i niziołek, starali zachowywać się jak najciszej, choć nie mieli ku temu racjonalnego powodu. Ich oczom ukazało się kłębowisko broni, używek oraz przedmiotów niewiadomego pochodzenia, a co dopiero zastosowania. Pomocnik wypatrzył uśmiechniętą lalkę leżącą między sakiewką pełną kości i parą rdzewiejących rewolwerów.
– Lala? – sięgnął po zabawkę.
– To nie zabawka. – Liath mruknął wpatrzony w złośliwy uśmieszek i długie szpile wbite w szmaciane serce. – To narzędzie do rzucania klątw.
– Poważnie?
– Tak sądzę… – Strażnik usiadł w fotelu. – Sądzę również, że dasz sobie radę sam z tym bałaganem. – Wyłożył nogi na biurko. – Ale pamiętaj: niczego sobie nie przywłaszczaj. – Nasunął kapelusz na oczy.
Chwila drzemki. Był przekonany, że w skrzyni nie było nic niebezpiecznego, a przynajmniej nic niebezpiecznego czym Tin potrafiłby się posłużyć.
***
– W mordę! – Skrzekliwy pisk i złowrogie ciepło wyrwały strażnika z drzemki.
Otworzył oczy. Roztańczone płomienie natychmiast wskoczyły do jego świadomości. Płonął, a konkretniej: płonęły jego buty i biurko. Tin biegał po pomieszczeniu ściskając w dłoniach czarną kulę.
– Co się dzieje? – Liath zerwał się z miejsca gasząc buty kurtką. Zrzucił papiery z biurka. Wykładziną zdławił ogień.
– Tooo…. – niziołek zajęczał. Szkarłatny jęzor śmignął tuż obok strażnika. – Too…
Starsze od atolu przekleństwo poszybowało wprost do ucha Fuxa. Liath nie kontrolował swych słów. Z czarnego kamienia wciąż ze świstem tryskały płomienie. Jęzor za jęzorem. Macka za macką.
– Odłóż to! Wypuść! – Tin natychmiast wykonał polecenie, kula trzasnęła o deski, a niziołek skrył się za biurkiem.
Płomienie wciąż szukały celu. Spłonęły listy gończe, obraz z pasterką… Strzelały iskry, kamień nie miał już celów. Nie w swoim zasięgu. Niebezpieczeństwo wygasło.
– Coś ty narobił? – Liath potrząsnął podwładnym. Strażnik zapomniał o krasnoludzkiej runie spopielenia, którą, ponad rok wcześniej, skonfiskował podczas spotkania z Kohortą. Nie potrafił jej uruchomić, przed wyrzuceniem w odmęty morza powstrzymał go rozkaz zdania przedmiotu do głównej strażnicy. W mniej więcej tym samym czasie pojawił się Tin. I sprawa jakoś się rozeszła.
– Znalazłem to i chciałem przełożyć na odpowiedni stos… – Niziołek powiódł wzrokiem po spopielonych stertach. – Zauważyłem, że kamień jest ciepły. Starłem kurz i zobaczyłem…
– Co zobaczyłeś?
– Żar w środku. – Przełknął ślinę. – Przetarłem jeszcze kilka razy i buchnęły iskry… – Przymknął oczy.
– Tinothy Fuxie, oficjalnie… – Liath wstał, nie wiedział jak powinien postąpić. Miarka się przebrała, ale to on nie ostrzegł pomocnika. – …zostajesz…
Dźwięk dzwonów rozdarł ciszę. Ogromna macka rozpłatała drzwi i okna oblepiając wyrwę śluzem. Katatoniczny skrzek pozbawił mieszkańców słuchu na kilka chwil. Czuli smród, odór z samego dna mórz. To musiała być Kompania!
– Tin! Pozostajesz na służbie, jeżeli przeżyjemy dostaniesz celującą ocenę… – Liath zerwał ze ściany torbę i pas z nabojami. – I naganną za zabawę z niebezpiecznymi przedmiotami!
– Ale… – Niziołek wyciągnął piersiówkę.
– Ale? Pozostaniesz pomocnikiem. – Krzyki z górnego pokładu dotarły do strażnicy. – Co to? – Liath dostrzegł piersiówkę. – Rum?
– Tak. – Niziołek przyssał się do flaszki.
– Daj trochę. – Liath pociągnął parę dobrych łyków. – A teraz łap broń!
Wybiegli walczyć.
***
Woda kotłowała się od mieszaniny bladych rąk i nóg napęczniałych topielców. Wiele z nich porastały przedziwne, żywe narośla chciwie wypuszczające małe macki lub miarowo nadymające się gąbki. Stwory upiornie skrobiąc paznokciami o burty atolu próbowały dostać się na pokłady. Mgła gęstniała z każdą chwilą.
– Nie patrz na nich Tin. – wykrzyknął Liath gdy pędzili na główny pokład. Stamtąd dobiegał skrzek lewiatana. – Na razie mają tylko odwrócić naszą uwagę… Nadciąga widmowa fregata!
– Co? – Niziołek w biegu ładował rewolwer.
Strażnik nie powtórzył. Biegli szlamistym śladem macek. Przebite ściany i powalone słupy były tylko kroplą mocy lewiatana. Stwór musiał być kiedyś smokiem morskim, był, zanim opadł na dno. Ryk prawie powalił obrońców biegnących do głównego pokładu, byli coraz bliżej. Mgła zgęstniała na tyle, że Liath ledwo dostrzegał rewolwer trzymany w wyprostowanej ręce. Punktowe światło lamp stało się zupełnie niewyraźne. Musieli zwolnić.
– Czy to już dopłynęło? – Tin silił się na odwagę.
Jak w odpowiedzi rozległy się głuche wystrzały z samotnych armat. Odgłosy walki ucichły, tupot nóg i skrzypienie pokładu zastąpiły wrzaski i ryki. Gdzieś w oddali przewracał się maszt.
– Odsuńmy się od burty. – Liath wycedził powoli przysuwając się do ściany budynku.
Coś chrobotało o burtę. Coraz głośniej i głośniej. Cisza, mlaszczące tupnięcie. We mgle pojawiła się pierwsza czarna sylwetka. Zbliżała się, z poszarpanych dziur w ciele strumieniami wylewała się woda… z szlamem. Słyszeli to, nim zobaczyli. Kolejne mlaszczące tupnięcia.
Tysiące lodowatych igiełek strachu przeszyło ciała człowieka i niziołka. Z mgły, jakby wysuwając się spod całunu, wyłonił się pierwszy topielec. Napęczniały, pokryty szlamem. Niegdyś piękna, smukła kobieta wytatuowana na barku nieszczęsnego marynarza zmieniła się w rozdętą maszkarę, z której twarzy wyciekał czarny śluz. Oślizgły węgorz wijąc się wypadł z szerokich rozciągniętych ust. Mała dziewczynka pisnęła tuż za plecami strażnika. „Czemu te dzieciaki są takie ciekawskie?".
– Schowajcie się gdzieś! Ale już! Zamknijcie drzwi i okna! – polecił dostrzegając błękitne, przerażone oko w szparze między okiennicami. – JUŻ!
– T-tak… – wychlipała dziewczynka.
Stwór się zbliżał.
– Natychmiast! – Liath warknął.
Oko zniknęło.
Tin drżącymi dłońmi celował w stwora. Kolejny oślizg, istota przypominająca węgorza wysunęła się z rozdarcia na brzuchu. Za nią dwie kolejne. Fux dygocąc napiął kurek. Powoli naciskał spust.
– Nie! – Liath złapał podwładnego za nadgarstek, ten szczęśliwie opanował się w porę. – Nie strzelaj. Gdy go tu zabijemy… Eee… -Powoli odsunęli się od topielca. Gnijący marynarz ospale wymachiwał kończynami. We mgle pojawiło się jeszcze więcej ciemnych sylwetek. – Gdy go tu zniszczymy to te dzieci będą jeszcze bardziej zagrożone.
– Racja. – Tin zgodził się opuszczając broń. Śliskie ramiona szarpnęły rękaw strażnika.
– Odciągnijmy go trochę….
– Ale tylko trochę. – Niziołek pociągnął kolejny łyk z manierki, zyskał parę procent odwagi.
Ożywieniec ślepo podążał za nimi. Świst wiatru zagrał między rufami, nikłe światła przygasły. Odór rozkładających się ciał był nie do zniesienia. Dziwne, że wiatr nie rozegnał go choćby na chwilę. Za to mgła jakby osłabła, światła lamp stały się wyraźniejsze. Całkiem niedaleko nieszczęśnik wpadł do spienionej toni. Urywane krzyki były przestrogą, by…
– Uważaj! – Tin złapał MaAnderika w ostatniej chwili.
Zaskoczony człowiek odskoczył w tył. W miejscu gdzie powinien być pokład ziała głębia. Mężczyzna uniósł wzrok, przecież wyraźnie widział blask lampy sztormowej. Światło biło ze swojego miejsca. A nie mogło tam być… Ta część statku już dawno płynęła w kierunku dna.
– To jakieś czary. – wymruczał.
Świetlista kula zamigotała i przeleciała między niziołkiem, a człowiekiem. Wyruszyła by zwodzić innych.
– Muuargh! – Topielec rzucił się do ataku. Wszystkie jego ruchy były spowolnione jakby wciąż dryfował w wodzie. Liath odskoczył w bok i dwoma szybkimi strzałami przestrzelił kolana stwora. Przeciwnik upadł z mlaskiem obryzgując szlamem wszystko wokół.
– Teraz w łeb! – Strażnik wbił obcas w miękką czaszkę, ostrogi zagrały na kości. – Wreszcie trafi tam gdzie jego miejsca… – Istota poruszyła rękami. – A przynajmniej nikogo nie zaatakuje.
– Musimy znaleźć inną drogę na główny pokład! – Tin rozejrzał się panicznie.
Wiele topielców przeszło przez burtę. Zbyt wiele.
Z powalonego ciała wypełzły dziesiątki wężowatych stworów. Kąsały zaciekle. Próbowały owinąć się wokół nóg strażnika oraz niziołka. Chciały wpełznąć wyżej. Tin zepchnął ciało z pokładu. Zbyt zajęci rozgniataniem łbów oślizgów nie usłyszeli plusków. Fioletowy blask zabarwił mgłę.
– Ruszmy się stąd! – Liath spostrzegł drabinę. – Tam! – Wyczuwał coś naprawdę niedobrego. – Musimy dostać się wyżej.
Ślizgając się po dogorywających paskudztwach dobiegli do szczebli.
– Wskakuj! – MaAnderik podsadził niziołka.
Sina poświata nabierała na sile tuż przy krawędzi zerwanego pokładu. Przypomniał sobie…
Nadchodziły one… Niegdyś go zabiły… Prawie…
Spod rozszarpanych desek buchnęło mocne, jaskrawe światło. W kilku susach na pokładzie pojawiły się dwie bestie z najgłębszych odmętów morza. Nad rekinią paszczą dyndała kula rozjaśniająca żerowiska monstrów. Ostra, rozpięta od czubka łba do krańca długiego ogona, płetwa najeżyła się kolcami, gdy stwory rzuciły się do ataku. Trzy pary, połączonych błonami łap, nie ślizgały się po pokładzie. Były do tego stworzone… Atakowały od razu. Bez wytchnienia, czy litości. Atakowały bezbronnego Liatha. Stał wpatrzony w bestie, przeszłość wróciła po niego. Atakowały.
– Liath! – Krzyk niziołka uratował go w ostatniej chwili.
Złapał belki drabiny i podciągnął się wysoko, gdy bestia odgryzała jej dolną część. Druga jednym susem przeskoczyła na sąsiednią burtę, łapiąc się jej ostrymi szponami. Wgramoliła się niezgrabnie…
Strażnik gnał już przejściem w stronę wyższego pokładu. Uciekli łakomej bestii. Gdyby ta wcześniej nie posiliła się pokonanym topielcem – mieliby jeszcze większe kłopoty.
– Dzięki Tin… – Liath pokrzepił towarzysza uśmiechem. Maluch niestety nie miał takiego daru. Pucułowata, przerażona twarz jeszcze bardziej przygnębiła człowieka.
Weszli po kolejnej drabinie, wiatr niósł odgłosy walki z głównego pokładu. Stanęli. Liath szarpnął Fuxa. Obrócił go ku sobie.
– Tin… Słuchaj mnie uważnie… – Strażnik silił się na spokój. Od początku wiedział, że nie może wysłać podwładnego do Liliany, że sam nie może do niej iść. Miał obowiązek, powinność. Przełknął ślinę. – Musisz odnaleźć… Fersunga i powiedzieć mu, że są też na naszym statku. – Nie wiedział czy jego polecenie ma sens. – A potem się ukryj! – Złamał wszystkie procedury. Do walki byli zobowiązani wszyscy. – Rozumiesz? – ryknął – Rozumiesz?
– Tak! – Niziołek zasalutował. – Ale się nie ukryję!
– Musisz…
– Liliana to przetrwa, to pewne. – Tym razem Tinowi udało się uśmiechnąć, był pewny swych słów, poza tym: potrafił świetnie kłamać.
– My też. – wydukał Liath. Tylko to przyszło mu do głowy, cały ich świat się walił, tonął… To nie był czas na poetyckie uniesienia, czy ckliwości. Bał się o przyjaciół, gdyby stracił ich wszystkich. Lilianę, Fuxa oraz Fersunga…
– Do zobaczenia! – Tin zasalutował, zawahał się i pociągnął suchy łyk z flaszki. Pustej flaszki. Pognał wąskim przejściem.
Liath spojrzał na majaczące w oddali widmowe żagle fregaty. Zacisnął pięści, nie pozwoli im wygrać, nie tym razem.
***
Obła macka padła na pokład, a z nią dziesiątki. Dziesiątki obrońców. Dziesiątki przeciwników.
Liath poczuł się jak w piekle wpadając na główny pokład. Powietrze cuchnęło zgnilizną i siarką. Drobiny prochu i krople krwi zastąpiły deszcz… Potworny, wężowaty pysk lewiatana triumfalnie wznosił się nad strzaskanym mostkiem. Z łba sterczały setki, zmieniających kształt i położenie, wypustek. Łapczywie łapały powietrze, z wielu ciekła przypominająca szlam krew. Zaryczał dostrzegając wysuwający się spod mostka lwi łeb, jedno z dział systemu obronnego S.Z.T.O.R.M..
– Dlaczego dopiero teraz? – zawołał Liath strzelając do nadbiegających, niezwykle żwawych topielców.
– Walcz! – ryknął ktoś z boku. Ktoś z setek walczących o przetrwanie.
W rozbłysku dział strażnik dostrzegł, że na innych pokładach również toczą się walki.
Opróżnił bębenki. Chowając się za masztem naładował rewolwery. S.Z.T.O.R.M. znów wypalił. Lewiatan odsunął od mostka, młócące pokład macki znieruchomiały. Utonęły we mgle. Strażnik wyskoczył zza zasłony gotowy oddać kolejne strzały, wypalił. Trafienie za trafieniem. Inni radzili sobie równie dobrze, ale topielców przybywało z każdą chwilą. Wystrzelił wszystkie naboje, gdy na deski powalił go napęczniały trup. Ostry zarost zatarł o oderwaną rękę golema. Liath cudem utrzymał świadomość. Przewrócił się na plecy i kopnięciem nadział topielca na złamany szyld biura pocztowego. Działa znów wystrzeliły. Coraz większy chaos wkradał się do walki, już nikt nie wykrzykiwał rozkazów. Mężczyzna odepchnął kolejnego stwora i skoczył w kierunku najbliższej zasłony. Chciał przeładować broń, ale kryjówka była już zajęta.
– Łapcie! – krzyknął rzucając torbę z nabojami piątce strzelców.
Ładowali strzelby. Drżące ręce marnowały wiele ładunków. Nie tylko przez strach, ale i z zimna.
Ciepła krew chlusnęła na kark Liatha, nie obrócił się. Sine światło oznajmiał kto wkroczył do walki. Martwy blask był istnymi fanfarami Kompanii.
Kule systemu obronnego oderwały jedną z wielkich macek lewiatana. Runęła na pokład odcinając mężczyźnie drogę odwrotu. MaAnderik musiał odszukać przyjaciół, musiał również walczyć. Porwał z ziemi zakrwawioną szablę. Cudem odciął łeb morskiej bestii atakującej niziołka. Mikrus ułamek sekundy później skończył ładować broń i odwdzięczył się. Głowa olbrzymiego ożywieńca oderwała się od reszty ciała i poszybowała za burtę. Twór upadł na pokład, na inne ciała. Strażnik pognał dalej, całkiem niedaleko grupa golemów rozrywała morskie bestie na kawałki. Widział, że to tylko kwestia czasu. Potrzebowali wsparcia, przeciwników było zbyt wielu. W tłumie mignęło coś znajomego. Długie włosy. Liath z trudem wyrąbywał sobie drogę. S.Z.T.O.R.M. nie wystrzelił jeszcze ponownie.
– Felia! – ryknął Liath – Felia!
Kobieta spojrzała na niego, kluczem monterskim odpędzała natrętnego ognika.
– Czego? – Ognik zgasł. Wreszcie.
– Gdzie Fersung? – zawołał strażnik.
– Pobiegł osłaniać inżynierów do działa „Wolność". – Nawigatorka starła krew z bladej twarzy. – Kompania uszkodziła S.Z.T.O.R.M. na samym początku walki… Gdybyśmy mieli kilka minut wszystko wyglądałoby inaczej!
Powietrze rozdarł zimny skrzek.
– Topielce? – Liath spojrzał w niebo. Coś przecinało chmury.
– Nie… Lewiatan zaatakował pierwszy. – Nawigatorka również zadarła głowę. – Szukaj jej, do diabła.
– Co? – Strażnik zamarł. Czy wszyscy wiedzieli o Lilianie?
I wtedy świat runął.
Atol zatrząsł się, a boczne pokłady, skrywające działo „Wolność" zapadły się w toń. Powietrzem wstrząsnął odgłos zgniatania tysiąca gazet, tysiąca twardych jak dębowe bale gazet. Przyjaciel, przyjaciele MaAnderika tonęli, byli tam… I pomyśleć, że z daleka ich cierpienie wyglądało majestatycznie…
Wrzask Felii przypomniał Liathowi, że cierpienie jest tuż obok. Kobieta umilkła przegryziona na pół, skąpana w posoce bestia pożywiała się jeszcze ciepłą esencją życia. W oczach strażnika zapłonął gniew, uniósł szablę. Chciał rozpłatać łeb stwora, pomścić nawigatorkę, pomścić innych. Świsnęło. Z nieba runęły wielkie orły. Skrzecząc pikowały w kierunku pokładu. Z ich grzbietów krasnoludy i nieliczni ludzie ciskali płonące pociski w stronę bestii. Te uciekały skażone żarem.
Liath wzniósł się w powietrze, przez ułamek sekundy radował się, że uniosły go szpony wyczekiwanego wsparcia… Prawda była boleśniejsza niż uścisk wywijającej nim oślizgłej macki… Kolonia już przegrała. Kohorta nie miała najmniejszych szans. Pociski zaraz się skończą… Bestii było zbyt wiele… Gdyby tylko mieli te kilka minut, o których wspomniała Felia. Uniósł się w niebo dostrzegając ogrom zniszczeń, ze „Strzały" nie pozostał nawet grot. Główny pokład chwiał się niebezpiecznie na wzburzonym morzu. Reszta pokładów tonęła. Filigranowy, zdobny wachlarz Liliany przeleciał przed oczami Liatha MaAnderika. Uśmiechnął się do twarzy swych przyjaciół; ukochanej, obrońcy i pomocnika. Później była już tylko ciemność.
***
– W mordę! – Skrzekliwy pisk i złowrogie ciepło wyrwały strażnika z pustki. Z czerni. Z drzemki. Blady jak topielec, zlany zimnym potem, otworzył oczy. Roztańczone płomienie natychmiast wskoczyły do jego świadomości. Kohorta? Nie, on przeżył to już wcześniej. Tylko jak to możliwe? Zgasił płomienie. Biurko i buty były bezpieczne… Jeszcze przez tę chwilę.
Nagle zrozumiał.
Atak Kompanii jeszcze się nie wydarzył, zupełnie tak jak kiedyś…
Nagle zrozumiał wszystko.
– Tin! Puszczaj to! Nie ma czasu! – Ryknął zrywając się z miejsca.
Płomienie tryskały z kamienia runicznego.
Niziołek upuścił skałę, wylądował za biurkiem. Tak jak poprzednio. Nie mieli czasu.
– Tin! Potrzebujemy kilku minut! – Liath wyskoczył przed biurko. – Ładuj broń, ładuj torby!
– Że co? – Pomocnik był w szoku.
– Rób nie gadaj!
Liath ostrożnie podszedł do syczącego kamienia. Płomienie zdawały się go wyczuwać. Z każdą chwilą coraz więcej ognistych macek szarpało jego nogi, jedna świsnęła tuż za uchem. Zerwał ze ściany obraz pastereczki i zasłaniając się nim jak tarczą zbliżył się do runy.
Nie było innego wyjścia.
Złapał rozżarzony kamień, dokładnie gdy potworna macka rozdarła drzwi. Cisnął runę prosto w jeden z cylindrycznych otworów. Trafił. Swąd spalonego mięsa odurzył wszystkich, płomienie rozbiegły się po masywnym, obłym ramieniu lewiatana. Liath padł na osmalone deski.
– Zyskaliśmy kilka minut…. – wystękał zdając sobie sprawę, że swąd, który poczuł nie dochodził z ciała monstrum, nie w głównej mierze. Rozległ się brzdęk dzwonów.
– Liath! – Tin ukląkł przy nim. – Liath!
– Daj mi minutkę, zaraz trzeba będzie walczyć… – chwilę przed utratą przytomności strażnik Liath MaAnderik pochwalił się w myślach za pomysłowość. Choć bardzo chciał, nie mógł przetrzeć palcami kilkudniowego zarostu. Dziwiło go tylko dlaczego po raz drugi w jego życiu mógł dwukrotnie przeżyć dramatyczne wydarzenia.
Po raz pierwszy, gdy kilkanaście lat wcześniej pobiegł korytarzem w złą stronę i dopadły go bestie z głębin. Kiedy się ocknął wybrał inaczej… Natrafił na ogra Fersunga. Dzięki niemu przeżył.
Po raz drugi, właśnie dziś, podczas drzemki… Był pewny, że udało mu się uratować przyjaciół, ale czy on przeżyje? Przynajmniej spłacił dług wobec bosmana…
Zamknął oczy i… stracił przytomność.
KONIEC
Powyższe opowiadanie otwiera zbiór opowiadań ze świata "Dzikiego Morza".
Wciągające opowiadanie akcji. Tyle z pochwał.
Warsztat wymaga pracy, pracy i pracy. Chropowate opisy, czasami nie byłem pewny kto co robi, co mówi i do kogo.
Prosiłbym też trochę więcej wyjaśnień na temat tego świata i statku (?) na którym dzieje się akcja. Niektórzy przeginają z opisywaniem szczegółów technicznych, Ty poszedłeś w drugą skrajność- nie ma prawie nic, na czym mogłaby się zawiesić wyobraźnia.
Chwilami w scenach i opisach, szczególnie tej pierwszej - w knajpie, oraz sceny walki, panuje kompletny chaos.
Życzę poprawy umiejętności pisarskich, bo wyobraźnię masz fajną i miło by się poczytało coś twojego, bardziej uporządkowanego.
Na razie 3
Otrzeźwił bywalców salonu. Otrzeźwił odrobinę, o dwie kolejki wstecz.
Czyli otrzeżwił bywalców i odrobinę?
Nie miał już czego szukać na tej rafie, niegdyś rozległym łańcuchu górskim.
Eee, ale co rafa może mieć wspólnego z łańcuchem górskim?
Mnie niestety tekst znudził, mimo że niby jakaś akcja się tu dzieje. Robi wrażenie pisanego "na długość". Dużo lania wody, mało konkretu.
www.portal.herbatkauheleny.pl