
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wciąż czekam… Dni i noce, tygodnie i miesiące, zlewają się w jeden leniwie płynący strumień, z którego z rzadka tylko wyławiam coś, co jest w stanie zainteresować moją oszołomioną psychikę. Nie odczuwam bólu ani strachu, gdyż mam niezachwianą pewność, że przyjdzie. I to już wkrótce. Wie, że jest moim przeznaczeniem, tak jak ja jestem jej przeznaczeniem. Nauczyłem się już czekać i nauczyłem się, że po każdym oczekiwaniu następuje nagroda. Tym słodsza. Potrzebuję tylko cierpliwości… Czekam więc…
Świat nie był już taki jak dawniej. Zmiana była subtelna. Albo może tylko wyostrzyła się moja percepcja? Nie wiem, gdyż z nikim o tym nie rozmawiałem. W ogóle bardzo mało rozmawiałem z ludźmi. Nie miałem im nic do powiedzenia. Oni mi też nie. W każdym razie ten nowy świat był jeszcze gorszy od poprzedniego, gdyż zostało mi ukazane, jaki mógłby być piękny, lecz nie pokazano, co zrobić, aby taki się stał. A świat był nieprzyjazny – zazdrośnie strzegł swojej tajemnicy.
W moich myślach była tylko ona. Morella…
Do pracy chodziłem z rozpędu i wykonywałem ją automatycznie, mówiąc sobie, że tak trzeba. Na szczęście byłem dobry w obracaniu papierami wartościowymi i wyuczone nawyki jak najbardziej mi do tego wystarczały. Poza tym, pomimo nieukończonej jeszcze trzydziestki, miałem spory autorytet, tak że nikt nie miał do mnie żadnych zastrzeżeń. A nawet gdyby miał, to nic mnie to nie obchodziło.
Przestałem zaś chodzić na sobotnie wypady do barów z kumplami. To znaczy, poszedłem dwa czy trzy razy, lecz nie sprawiło mi to żadnej przyjemności, jak zresztą wszystko wokoło, tak więc zaniechałem tego. Telefonowali: George, Mike, Colin, a czasem i inni. Niekiedy nawet przychodzili i zostawali na krócej lub dłużej. Nie miałem nic przeciwko temu, ale też nie sprawiało mi to przyjemności.
Czekałem, kiedy znowu ją spotkam. Mijały tygodnie. Chodziłem na wszystkie przyjęcia, spotkania towarzyskie, imprezy, bankiety i balangi organizowane w gronie znajomych z imprezy u George'a; a było ich kilka. Najczęściej siadałem w jakimś spokojnym miejscu ze szklaneczką whisky lub ginu w dłoni i szukałem jej wzrokiem, w głębokim przekonaniu, że prędzej czy później na nią wpadnę. Na próżno jednak.
Wszystko działo się jak na zwolnionym, niemym filmie. Obok mnie, poza mną. Otaczający mnie świat był tak nierealny, jakby był tylko dekoracją wynajętą do sztuki dramatycznej dziejącej się wewnątrz mnie. Realny był tylko jej obraz w moich myślach. Realny aż do bólu, bo nieuchwytny.
Kilka razy zamierzałem zapytać o nią George'a, lecz było to zbyt osobiste, nie chciałem go do tego mieszać. To w końcu nie była jego sprawa, a Ona była tylko moja! I tak wiedziałem, że na pewno jeszcze ją spotkam. Sama mi to powiedziała. Obiecała mi to. I byłem pewien, że nie kłamała.
Minęły niepotrzebne Święta i nudny Sylwester. Mokra zima już wkrótce miała oddać pole niczym się od niej nie różniącej wiośnie.
Któregoś deszczowego popołudnia poszedłem po pracy do Galerii Narodowej. Lubiłem od czasu do czasu tam wstępować, by poprzechadzać się po jej wielkich salach i popatrzeć na wiszące tam płótna, w szczególności malarzy średniowiecznych. W swoisty sposób fascynował mnie tamten okres, jego mrok, niepowtarzalny klimat, monumentalna architektura. Dawno już przyznałem się przed samym sobą, że jestem w pewien sposób nawiedzony, oczywiście bez żadnych nadnaturalnych podtekstów. Interesowały mnie mroczne kultury średniowieczne i barbarzyńskie, lubiłem nawiedzone filmy i klimatyczną muzykę. I uwielbiałem noc. Wtedy zdarza się większość interesujących rzeczy w życiu człowieka i wtedy wszystko odbiera się z podwójną mocą.
Niespiesznie przechadzałem się po salach galerii, gdy nagle coś mnie zaniepokoiło. Zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, usłyszałem za plecami głos, który mnie zelektryzował:
– Cześć, Nick!
Morella! Powiedziała to tak, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi i widzieli się dopiero co poprzedniego dnia. No cóż, w końcu ja też czułem się tak, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. My b y l i ś m y starymi przyjaciółmi. Odwróciłem się gwałtownie. Stała przede mną, uśmiechając się promiennie. Dałbym się zabić za jej uśmiech!
– Cześć, Morry! – powiedziałem, siląc się na beztroski ton (skąd przyszło mi do głowy to zdrobnienie?).
Roześmiała się dźwięcznie, aż echo poniosło się po muzealnej sali. Szybko zasłoniła usta ręką. Było w tym geście coś tak dziewczęcego, że nie mogłem też się nie uśmiechnąć.
– Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać. Nikt mnie tak jeszcze nie nazwał. Jak to wymyśliłeś?
Śmiejąc się, wzruszyłem ramionami, co miało oznaczać, że nie wiem.
– Nie podoba ci się?
– Ależ skąd! Jest cudowne!
Była jakaś podekscytowana.
– Dawno tu jesteś? Może wybralibyśmy się gdzieś na kawę lub drinka? – spytałem.
– Dopiero przyszłam. Ale chodźmy – rzuciła radośnie. Była taka naturalna i spontaniczna.
Nie było późno, lecz niebo było zachmurzone i wcześnie zaczynało się ściemniać. Znałem przyjemny bar w pobliżu, na Soho i tam właśnie poszliśmy. Zamówiliśmy drinki.
– Czemu wcześniej się ze mną nie skontaktowałaś? – zapytałem.
Spojrzała na mnie jak na przygłupa.
– Bo nie miałam twojego telefonu, ani adresu i nie wiedziałam jak się nazywasz. To chyba wystarczający powód? A poza tym…, to ty powinieneś odezwać się pierwszy.
„Ja jednak jestem idiotą, zdecydowanie i bezdyskusyjnie".
Zaczęła się śmiać:
– Nie zamierzam pytać, dlaczego tego nie zrobiłeś.
Mogłem się tylko głupio uśmiechać.
– Nazywam się Nicolas Lamont – powiedziałem po chwili, przybierając sztucznie oficjalny ton.
Zmarszczyła brwi, jakby nad czymś się zastanawiając.
– Mój ojciec pochodzi z Francji – pospieszyłem z wyjaśnieniem – ale to stare dzieje. Zdążyliśmy się już tu zadomowić przez kilka pokoleń.
– Rozumiem. Teraz moja kolej. Morella del Vizcaino.
– To hiszpańskie nazwisko? – zdziwiłem się, na nowo próbując umiejscowić jej ledwie słyszalny akcent.
– Jak najbardziej. Jestem, co prawda Francuzką, tak jak mój ojciec, ale jego korzenie sięgają Kastylii. Moja matka pochodziła z Polski – dodała.
Następne zaskoczenie.
– To po niej odziedziczyłaś tę porażającą urodę?
– Niewątpliwie – uśmiechnęła się.
– Czyli łączy nas Francja – powiedziałem.
– I odrobinę Anglia – uzupełniła.
– A tak, zapomniałem o starej, dobrej Anglii.
Śmialiśmy się oboje.
Rozmawialiśmy, sącząc kolejne drinki. Dowiedziałem się, że przyjechała na Wyspy, aby studiować historię sztuki w Cambridge, a po skończeniu studiów postanowiła zostać tu na jakiś czas, pracowała w małej galerii w dzielnicy Chelsea i wynajmowała mieszkanie na West Endzie. Powiedziała mi też o tym, że jej rodzice zginęli kilka lat temu w katastrofie lotniczej. Ja opowiadałem jej o swoim dzieciństwie w Brighton, o studiach, o pracy. Czułem, że mogę opowiedzieć jej o całym swoim życiu, a i ona robiła wrażenie bardzo swobodnej i szczerej. Okazało się, że ma ze mną wiele wspólnego – fascynuje ją średniowieczna sztuka i architektura, uwielbia noc i nastrojowe filmy; odniosłem więc wrażenie, że podobnie jak ja jest odrobinę nawiedzona – oczywiście w podobnie pozytywny i nieszkodliwy sposób. Byliśmy sobie tacy bliscy. Rozumieliśmy się bez słów. Jak bardzo jej pragnąłem! I wydawało mi się, że w jej oczach też widzę pożądanie. Nie, nie wydawało mi się – ona pożerała mnie wzrokiem. Jej oczy hipnotyzowały mnie, rozpinając nade mną pajęczą sieć swego czaru. Były niczym kryształowe kule, w których wnętrzu, gdybym chciał, mógłbym ujrzeć zamierzchłą przeszłość i niezmierzoną przyszłość; przywodziły na myśl ukryte w leśnej gęstwinie stawy, w których przegląda się bezgwiezdna noc, zapraszające do zanurzenia się w ich atramentowej głębi.
W pewnym momencie, niemal bez udziału świadomej woli, postanowiłem pójść na całość:
– Może przeniesiemy się do mnie? – zaproponowałem.
Na chwilę spoważniała, a jej oczy przybrały nieodgadniony wyraz. Zaraz jednak znowu się rozpromieniła:
– Dobrze – powiedziała po prostu i wstała.
Tak mnie tym zaskoczyła, że gwałtownie się podnosząc, omal nie przewróciłem stolika i stojących na nim szklanek.
Mój samochód stał nieopodal, lecz wypiłem już tyle, że nie powinienem jechać, a byłem jednocześnie na tyle trzeźwy, by mieć tego świadomość. Wezwaliśmy taksówkę i pół godziny później byliśmy u mnie.
Moje podniecenie sięgało zenitu. Ona też niemal płonęła. Boże, jaka była piękna! Jej dotyk elektryzował, a wzrok obiecywał zmysłom ekstazę przekraczającą ludzkie pojęcie.
Całowałem jej wiśniowe usta, jej łabędzią szyję i delikatne stópki, cudownie miękkie półkule jej piersi, sutki niczym pączki róży. Pieściłem jej drżące uda, jej aksamitny brzuch i ogniste łono. Na całym ciele czułem jedwab jej dłoni i wilgoć jej pocałunków. Zatraciłem się w niej całkowicie – bez reszty i bez nadziei na ratunek. A chciałem wciąż więcej, więcej i więcej!
Miłość z nią była jak wyprawa do krańca galaktyki, jak podróż przez najbardziej mroczne zakamarki nieba i przez najdziksze piekielne rozkosze. Wiedziałem, że nigdy się od niej nie uwolnię. I tego właśnie pragnąłem – nie uwolnić się od niej już nigdy, być z nią aż do końca czasu. I było to jedyne pragnienie. Nic innego nie istniało. Morella…!
Była jak czarna pantera. Poruszała się tak samo miękko i sprężyście, a jednocześnie miała w sobie siłę, o jaką nie podejrzewałbym na pozór tak delikatnej i kruchej istoty. Siłę zarówno fizyczną, jak i psychiczną. Była istnym wulkanem energii. W jej bezkresnych oczach czaiła się pierwotna dzikość i drapieżność, ale była w nich też niezwykła mądrość i jakaś mroczna, niezgłębiona tajemnica. Wydawało mi się, że znam ją przez całe życie, a nawet dłużej – że poznałem ją w poprzednich wcieleniach, w życiu przed życiem, w czasie przed czasem. Byłem pewien, że byliśmy sobie przeznaczeni od zarania dziejów, jeszcze zanim Wielki Wybuch zaczął z wszechobecnego chaosu kształtować zręby znanego nam Wszechświata.
Zasnąłem w jej ramionach, czy może raczej to ona zasnęła w moich… Nie jestem pewien… Nie to jest istotne. Spałem, czując dotyk jej ciała i ciepło jej oddechu. Śniłem o niej niepokojące sny, w których przychodziła do mnie w blasku księżyca, mówiła dziwne słowa i dotykała mnie, a ja odczuwałem wszechogarniającą rozkosz. Nawet we śnie czułem odurzający aromat egzotycznych kwiatów i wonnych korzeni, którym przesycone były jej włosy.
Lecz gdy obudziłem się rano, nie było jej przy mnie. Zastanowiłem się nagle, czy te wszystkie wydarzenia nie były li tylko pięknym, bardzo realistycznym snem. Ciągle jednak czułem ten zniewalający zapach i wiedziałem, że ta niezwykła noc nie mogła być snem.
Wstałem z łóżka i zakręciło mi się w głowie. Musiałem oprzeć się o ścianę i wziąć kilka głębokich oddechów. Czułem się osłabiony. Uśmiechnąłem się do siebie. Nie myślałem, że aż tak się tej nocy wyczerpałem! Widocznie nie byłem w aż tak dobrej formie, jak mi się wydawało. Poza tym, na zmęczenie nałożyły się ogromne emocje i szaleństwo uczuć.
Zawołałem ją.
Cisza.
Sprawdziłem w kuchni, w łazience i w pozostałych dwóch pokojach. Nie było jej. Poszła sobie. Wymknęła się cicho, gdy spałem! Byłem zaskoczony i rozczarowany, ale nie wpadałem w rozpacz, gdyż byłem pewien, że wróci jeszcze tego dnia lub najpóźniej nazajutrz. Nadal nie znałem jej adresu, ani numeru telefonu. Na szczęście ona znała mój.
Położyłem się znowu, zadowolony, że jest sobota i nie muszę iść do pracy. Byłem naprawdę zmęczony. Ale byłem też wściekle szczęśliwy.
Zero fantastyki, ale literacko lepsze od jedynki.
Dużo poetyki; gatunkowo to romans, ale czemu nie? Czasami może być i taka tematyka. Ważne, że gładko napisane.
Ocenę zbiorczą dam ci pod ostatnią częścią. teraz tylko napiszę, że czytało się dobrze.