
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Prolog.
James Willson miał 17 lat i umierał. Odkąd rok temu wykryto u niego postępującego raka, każdy dzień stał się walką o kolejne jutro. Codzienność mieszkania w szpitalu była bardziej zabójcza niż sama choroba. Mimo to chłopak starał się żyć na ile tylko pozwalało mu ciało. Wstawał, mył się, wychodził do małego parku przed szpitalem, obserwował innych ludzi i bawił się z dziećmi. A potem wracał do białych ścian z okratowanym oknem i wąskim łóżkiem i czytał. Książki zabierały w inny świat, dawały nowe życie. Z każdą następną stroną coraz bardziej uciekał od rzeczywistości. A jednak litery sprawiały mu ból. Kolejna historia o mężnym księciu na białym rumaku, który mężnie pokonuje złego smoka i ratuje piękną białogłową..kolejne życie, którego on nawet nie ma szansy przeżyć.
W oknie pokoju słońce chyliło się leniwie ku zachodowi. Wiał letni wiatr, jednocześnie ciepły i orzeźwiający. james usiadł na parapecie i obserwował bawiące się dzieci. Czuł się zmęczony, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, jakby biegał cały dzień. Jeszcze pamiętał to uczucie, chociaż szybko zacierało się w jego pamięci. Spojrzał na swoje ręce. Kiedyś były to ręce muzyka i sportowca-mocne barki, silne przedramiona, szczupłe dłonie, wąskie i długie palce-idealne do rzucania piłką i grania na fortepianie. Tęsknił za jednym i drugim. Każdy większy wysiłek fizyczny kończył się kilkoma dniami w łóżku, w czasie których nie miał nawet siły wstać. Żadnego instrumentu muzycznego szpital nie posiadał, więc nie mógł nawet grać. Chłopka westchnął płytko i podszedł do łóżka. Wziął kolejną książkę, którą dostał od jednej z pielęgniarek, położył się i zaczął czytać. Pierwsza strona wciągała jak otchłań i po chwili chłopak nawet nie poczuł, że jego głowa opada na poduszkę.
Rozdział 1
Leciał. Umysł miał lekki i wolny, a pod ramionami czuł ostre podmuchy powietrza, skóra paliła od zimnego wiatru. Był ptakiem, był wiatrem, był wszystkim, był wolny. A potem wszystko spowiła czarna kurtyna.
Gdy się obudził przed oczami wciąż miał obraz ze snu. Nie otwierając oczu wyciągnął się, przetoczył dwa razy i zamarł. Taki manewr na łóżku niechybnie skończył by się upadkiem. A teraz pod plecami wciąż czuł dziwną strukturę, jednocześnie przyjemnie miękką i zimną. Po chwili jego umysł zaczął również rejestrować inne dźwięki i zapachy stanowczo niepasujące do szpitalnej ciszy. Gdzieś nad jego głową śpiewał ptak, czuł woń ziemi i ziół. Powoli otworzył oczy i natychmiast je zamknął oślepiony delikatnym światłem padającym mu na twarz. Ponownie rozwarł powieki i usiadł. Tym na czym leżał okazał się pokaźny dywan z mchu i paproci. Rozejrzał się dookoła. W Okół niego panowała cisza od czasu do czasu zmącona jedynie cichym trelem słowików i szumem drzew na wietrze. W powietrzu coraz wyraźniej rozpoznawał pojedyncze zapachy . Odetchnął pełną piersią i zdziwiony opuścił głowę przyglądając się swojemu ciału. Wszechobecny, uporczywy ból od dawna nie pozwalał praktycznie na nic. Zadrżał. Na ciele wciąż miał jedynie ubrania w których spał– szary podkoszulek, dresowe spodnie i skarpetki. Wiatr powiał mocniej mierzwiąc mu włosy i szarpiąc lekko ubraniami. Peter rozejrzał się uważniej. Bez wątpienia był w lesie, ale co on tu robił?
-znowu śnię-powiedział do siebie cicho a las odpowiedział mu echem jego własnych słów.
Wcześniej zdarzało mu się już śnić spisane historie, ale nigdy nie były takie… realne? Tak, to chyba dobre słowo, pomyślał. Obrócił się i zamarł. Zewsząd otaczała go niezmierzona puszcza– Rośliny wszelkich rozmiarów i gatunków. Słońce prześwitujące pomiędzy koronami wiekowych sosen padało na podłoże spowite polami jagód i borówek, gdzieniegdzie poprzetykane plamami soczyście zielonego mchu. Coraz wyraźniejsze odgłosy przyrody dobiegały do jego uszu. Słyszał nawołujące się małe ptaszki a w oddali charakterystyczny krzycz czapli, a może żurawia? nigdy wcześniej nie słyszał podobnego dźwięku, ale wyobraźnia podpowiadała mi coraz to nowe rozwiązania. Dosłownie pięć metrów przed nim przebiegł olbrzymi zając, który czując jego spojrzenie zamarł i tylko jego długie uszy pilnie obracały się niczym dwa małe radary. Zanim Peter zdążył chociaż drgnąć, zwierzę w kilku długich podskokach dało nura w krzaki. Upojony tym pięknym widokiem chłopak ruszył przed siebie wciąż święcie przeświadczony o tym, że to wszystko mu się tylko śni. Idąc przez tą scenerię rodem z bajki dla dzieci nie zauważał upływającego czasu. Słońce zdążyło na dobre wstać, prześlizgnąć się przez zenit i zacząć już łagodnie opadać ku linii horyzontu ukrytego za drzewami. Nagle bardzo gwałtownie zaczęło robić się zimno. Peter stanął i obrócił się kilka razy dookoła. Nie wiedział gdzie jest, wciąż przekonany o tym, że śpi postanowił po prostu sprawić, że się obudzi. Uszczypnął się kilka razy w rękę, w brzuch, potem w ucho …i nic.
-boże, ale to głupie-mruknął do siebie zastanawiając się co zrobić. Las powoli spowijał wieczorny mrok, zimna mgła otaczała jego stopy, wiatr, który zerwał się gwałtownie, szarpał wszystkim co napotkał . Cienie wydłużały się, tworząc fantazyjne kształty. nagle z oddali dobiegł przeciągły, zimny skowyt, któremu chwilę potem odpowiedziało kilka innych. Peter zadrżał. W żadnej z przeczytanych historii wycie nie było dobrym znakiem. Ruszył przed siebie nerwowym truchtem co rusz zmieniając kierunek. Noc zapadała nieubłaganie. Czuł Jak serce zaczyna niebezpiecznie kołatać się w klatce, niczym uwięziony ptak. Skowyty dobiegały teraz zewsząd, zdradzając zbliżających się właścicieli wydawanych dźwięków. Chłopak niewiele myśląc dopadł najbliższego drzewa, którego rozłożyste gałęzie pozwalały wdrapać się na szczyt korony. Chwycił najniższy konar w zasięgu wzroku, podskoczył i podciągnął się wyżej. Ukryty w bezpiecznym listowiu spojrzał w dół. Wycie zmieniło się w monotonny warkot, powietrze wręcz wibrowało dziką furią. Nie minęło nawet kilka uderzeń serca, gdy na małą polanę na której przed chwilą stał James wpadło stado zwierząt. Olbrzymie monstra wyglądem przypominające krzyżówkę wilka z niedźwiedziem, biegały w kółko, warczały i wyły a ich ślepia wielkości piłki do baseball’a błyskały dziko w ciemności. James z trudem zdusił okrzyk zaskoczenia. Nieopatrznie szarpnął się w próbie ucieczki na wyższe partie drzewa, gdy ręką strącił puste ptasie gniazdo. Mały domek z cichym szelestem spadł na trawę u podstawy pnia, a kilkanaście par wściekłych oczu spojrzało prosto na chłopaka. Rozległo się wycie . Zwierzęta zaczęły okrążać drzewo, powarkiwać i opierać się łapami o pień.
Nie dorwą mnie tutaj, psy przecież nie wejdą na drzewo, pomyślał James. Jednakże nie przewidział innego obrotu sprawy. Nagle rozległo się wycie, na które zdawałoby się pękały bębenki w uszach, a wszystkie wilki umknęły spłoszone na obrzeża polany. W mroku nagle rozległ się tupot łap. Księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlił całą scenerię. Z mgły wyłonił się kształt, na widok którego James poczuł pot gwałtownie oblewający jego ciało. Zwierzę miało co najmniej dwa metry w kłębie, futro czarne niczym smoła i pysk posrebrzony siwizną i poprzecinany bladymi bliznami. Wściekle czerwone oczy rzucały błyskawice na wszystkie strony, a z gardła bestii nieprzerwanie dobiegał ogłuszający warkot. Chłopak przełknął głośno ślinę. Zwierzę niczym byk zamachnęło się łapą, drapnęło ziemię i popędziło na spotkanie. Rozległ się ogłuszający huk i drzewo zadrżało w posadach. James poczuł jak jego mokre od potu palce ślizgają się po wilgotnej korze. Nastąpiło kolejne uderzenie. Chłopak trzymał się konaru ostatkiem sił, wisząc miał dobry widok na wygłodniałe paszcze i wściekłe oczy wpatrujące się w niego niczym w przysmak. Kolejny wstrząs. James poczuł jak jego dłonie ześlizgują się z gałęzi, w panice ostatkiem sił starał się chwycić cieńszych gałązek. Na próżno. Rozległo się makabryczne wycie a on wiedział już, że to koniec. Uderzył o ziemię a przed jego oczami mignął rozmazany srebrny błysk.
Spadająca gwiazda– pomyślał, ostatnie życzenie …a potem była już tylko ciemność.
***
Na twarzy czuł ciepło, jednocześnie przyjemne i drażniące. Powoli w miarę budzenia się zmysłów poczuł też intensywną woń mokrej ziemi i dymny zapach …ogniska? Tak, wesoły trzask drewna to potwierdzał. Mimo tego, że powieki ciążyły mu jak dwa kamienie, otworzył oczy. Przez chwilę zamazany obraz nie pozwalał mu na ustalenie gdzie jest, ani co w tym miejscu robi. Nie czuł bólu, tylko wszechobecne otępienie, jakby przedawkował leki przeciwbólowe.
– No tym razem to chyba naprawdę umarłem-mruknął do ciebie.
– Jeszcze nie, ale masz szansę– w mroku dotarł do niego kobiecy głos.
James drgnął gwałtownie na ten niespodziewany dźwięk. Szarpnął się próbując wstać i wtedy zorientował się, że nadgarstki i kostki ma ciasno związanie sznurem. W tej samej chwili dostrzegł zamazany ruch, a ułamek sekundy później na gardle poczuł metaliczne zimno i ostre ukłucie.
– Ej! Odczep się i rozwiąż mnie!- krzyknął próbując hardością zamaskować przerażenie.
– Gadaj coś za jeden– Mimo powierzchownej agresji, słychać było dziwną melodyjność, która nie występowała w żadnym ze znanych mu języków.
– Jak mnie to być może ci powiem– chłopak zadziornie szarpnął głową. Jedyną odpowiedzią był mocniejszy nacisk na jego gardle. Syknął gdy poczuł jak ostrze przebija skórę i po grdyce spływa wąska strużka krwi.
-Ej! Nie słyszałaś o tym, że nie robi się krzywdy bezbronnym podróżnym?– zapytał z wyrzutem
-Nie, i nie słyszałam żeby bezbronni podróżni błąkali się nocą po puszczy-tym razem w głosie kobiety słychać było nieskrywany sarkazm.
– Tak ja też. Możesz mnie rozwiązać? Przecież cię nie zagryzę– james szarpnął sznury, przez które zaczynał drętwieć.
Przez chwilę nastąpiła cisza, po czym poczuł jak powrozy rozluźniają się, a w dłoniach i stopach wraz z mrowieniem powraca czucie. Chłopak zmrużył oczy. Po chwili z mroku wyłoniła się kobieca sylwetka. Zdjęła kaptur, a ognisko oświetliło jej postać. Szeroko otwarte usta chłopaka wyrażały niemy podziw. Wyobrażał sobie… w sumie sam nie wiedział co. Ale na pewno nie to co widział przed oczami. Kobieta a właściwie dziewczyna na oko miała około dwudziestu lat. Długie nogi obciągnięte były wąskimi spodniami ze skóry, nosiła buty z ciemnej skóry zapinane na srebrne klamerki i sięgające prawie kolan. Górną część ciała dziwnej osobniczki okrywał ciasno skrojony gorset spod którego wystawała biała, płócienna koszula z kołnierzem. Uda, pas, klatkę piersiową i rękawy poprzecinane były wąskimi pasami ciemnej skóry do której przytroczona była broń wszelkiej maści i typu-od dwóch mieczy, których rękojeści wystawały dziewczynie z nad barków aż po rząd orionów dumne skrzących się w podwójnych rzędach przecinających pierś. A potem jego wzrok zawędrował wyżej. Światło ogniska pozwalało dojrzeć tylko profil nieznajomej. Długa, smukła szyja, kończąca się wdzięczną, lekko trójkątną głową. Bujne, mahoniowe, sięgające pasa włosy okalały drobne rysy twarzy. Wdzięczne usta, zbyt idealne jak na człowieka i oczy-otoczone grubymi rzęsami wielkie, czarne studnie, w których utopiłby się niejeden mężczyzna. A potem dziewczyna obróciła głowę. Lewa strona twarzy przecięta była wąską blizną zaczynającą się nad łukiem brwiowym, przechodząca przez oko i policzek, kończąc się na dolnej wardze trwale przytwierdzając do jej twarzy ironiczny grymas. James zamarł. Gdy jego mózg wciąż przetwarzał informacje dziewczyna zbliżyła się do niego. Jakaś część jego świadomości zarejestrowała, że jej ruchy są jednocześnie wyważone jak i nerwowo dzikie, jak u dużego kota. Poruszała się z niewymuszoną gracją, jednocześnie czujna i pewna siebie, niczym drapieżnik na polowaniu. Spojrzała na niego przekrzywiając głowę jak zaciekawiony ptak a jej usta wygięły się w parodię uśmiechu, co jeszcze bardziej uwydatniło skazę na twarzy.
– Na co się tak gapisz?– zapytała po chwili milczenia, gdy James wciąż zbierał się w sobie
– Jesteś pię…bardzo ła..nieważne– wykrztusił po chwili z niemałym trudem, plątając się niezgrabnie w próbach opisu swoich wrażeń, po czym w tej samej chwili zrozumiał, że podobną bezczelność mógłby przypłacić gardłem. Jednakże dziewczyna jedynie roześmiała się chłodno i podeszła bliżej. Blask ognia tańczył w jej pięknych włosach i odbijał się cieniem w oczach.
-Tsaaaa, nic tak nie dodaje uroku jak szrama na pysku-jej śmiech był jednocześnie zimny jak grudniowy mróz i urokliwy niczym śpiew słowika o poranku. –pochlebstwa z reguły prowadzą do nikąd, jednakże gratuluję trzeźwego myślenia w sytuacji kryzysowej-dodała po chwili.
James wstał powoli i ostrożnie przeciągnął się. Poczuł piekący ból w barku, a gdy się pochylił zobaczył płócienny bandaż usztywniający ramię. Spojrzał na dziewczynę pytająco.
– Może nie wyglądam, ale sadystką nie jestem. To zwykłe zwichnięcie, ale nieleczone potrafi być uciążliwe-nieznajoma wzruszyła ramionami.
Obszedł dokładnie okolice polany na której się znajdowali. Las szumiał cicho i spokojnie, jakby nucił własną kołysankę.
– Gdzie…? Co się stało..?-zapytał niepewnie, próbując sobie przypomnieć wydarzenia po upadku z drzewa.
-miałeś szczęście spotkać górskie wilki-dziewczyna beznamiętnie wyciągnęła z pochwy jeden z mieczy, z tylnej kieszeni wyciągnęła szmatkę i zaczęła energicznie czyścić klingę. W złotym świetle zalśnił szkarłat niezaschniętej jeszcze krwi.
– Ty…co?– james próbował zrozumieć. Nie potrafił
-zawsze jesteś taki wygadany? Tak, ja. Tak, poharatałam je trochę, uciekły i raczej nie wrócą-czarnowłosa nie zaprzestając wykonywanej czynności usiadła skrzyżnie przy ognisku. Po chwili wahania chłopak usiadł naprzeciwko.
-jak masz na imię?– zapytał przerywając nieprzyjemną ciszę
– Lithe.
– Skąd jesteś?
– A czy to nie ja powinnam zadawać ci pytania? Technicznie rzecz biorąc wciąż jesteś moim więźniem i w każdej chwili mogę ci poderżnąć gardło.
Znów zapadło milczenie przerywane jedynie rytmicznymi odgłosami szmatki przesuwającej się wzdłuż klingi.
– Jak masz na imię?– Lithe spojrzała na niego kątem oka.
– James.
– Dziwne imię, nigdy go nie słyszałam… skąd jesteś?
– Z Nowego Yorku, urodzony w Californii – james zafascynowany przyglądał się jasno oświetlonej broni. Misterna a jednocześnie mocna rękojeść przechodziła w wąską podwójną klingę.
– Nigdy nie słyszałam o takich miejscach-dziewczyna zmarszczyła brwi, blizna na jej twarzy nadała jej upiorny wyraz twarzy a chłopak mimowolnie wzdrygnął się.-pochodzisz z poza Równin?
– Z poza czego?– james zaczynał się zastanawiać co tu się dzieje. Z każdą godziną coraz bardziej uświadamiał się w fakcie, że to tylko jakiś zbyt świadomy sen, z którego nie może się zbudzić.
– Z poza Wielkich Równin. Przecież to jedyny wolny obszar aż do Białego Morza. Skąd ty się człowieku urwałeś?– lithe patrzyła na niego z niedowierzaniem połączonym z nieufnością. Chłopak zauważył, że jej dłoń drgnęła w kierunku prostej mizerykordii leżącej na trawie obok niej.
-nigdy o nich nie słyszałem. Za to nowy York i Waszyngton to dość znane miasta na całym świecie..nieważne, ja i tak zapewne śpię, więc nawet nie chce mi się tego tłumaczyć– James machnął lekceważąco ręką. Jednocześnie kątem oka z lekkim zdenerwowaniem obserwował jak jej ręka mimowolnie zaciska się na rękojeści noża.
-zawsze mogę ci poderżnąć gardło, wtedy sprawdzimy czy naprawdę śpisz-dziewczyna uśmiechnęła się upiornie.
-co ty wymyśliłaś z tym podrzynaniem?– James spojrzał na nią spode łba. wzruszyła ramionami i wstała. Otrzepała spodnie i spojrzała na niego pytająco
– Idziesz, czy wolisz poczekać aż wrócą?
– Idę, już idę.
**
Szli. Godziny mijały a oni wciąż przemierzali kolejne kilometry lasów i pól. Słońce chyliło się ku zachodowi rzucając długie, drgające cienie. James czuł, że nogi zaraz odmówią mu posłuszeństwa, pot lał się strugami po plecach i twarzy a oddech palił płuca i z każdym kolejnym krokiem wdech sprawiał mu coraz więcej trudu. Obejrzał się. Lithe szła tuż za nim wciąż rześka, czujna i nie zdradzająca żadnych oznak zmęczenia.
– Gdzie my w sumie idziemy?– chłopak czuł, że każe słowo kaleczy jego gardło
– Musimy dostać się do pewnego miejsca, w którym zdarza mi się mieszkać– Lithe nie odwracając się rzuciła James’owi bukłak z wodą.
– To znaczy?
– Zobaczysz.
– Urzekła mnie twoja historia, jest taka pełna szczegółów i emocjonujących opisów– James zaczynał był naprawdę zmęczony
– Oj, czyżby dzieciaczek się zmęczył? Zawsze możesz wrócić do mamusi– głos dziewczyny był jadowicie słodki a jednak pozbawiony emocji.
– Nie mam mamy.
Lithe zatrzymała się gwałtownie, i spojrzała na niego. Na chwilę zapadła cisza, stali mierząc się wzrokiem.
– Tu się zatrzymamy-powiedziała po chwili wahania i rzuciła swoje rzeczy na ziemię. Usiadła na ziemi przeciągając się jak kot.
– Bądź tak miły i idź po gałęzie i chrust-powiedziała rozkładając się wygodnie na trawie
– Dlaczego ja?
– Bo kobietom nie wypada. Poza tym co z ciebie za facet, że każesz kobiecie nosić drewno?
James westchnął zrezygnowany. Wolnym krokiem ruszył w stronę drzew. Zagłębił się w las zbierając mniejsze gałęzie, chrust i kawałki suchego mchu. Wrócił do obozowiska i z nieukrywanym zafascynowaniem obserwował jak Lithe sprawnie układa i rozpala ognisko przy użyciu dwóch dziwnych, czarnych kamieni, które wyglądały jak dwa olbrzymie żuki.
– Hmm, przydałoby się coś do jedzenia..zaraz wrócę.-sprawnym ruchem wyciągnęła z juków łuk, naciągnęła cięciwę a do kołczanu wsadziła kilka strzał o czarnych grotach i zielono-brązowych lotkach.
James usiadł przy ognisku co chwila dokładając chrust i przesuwając kijkiem poszczególne polana. Mrok znowu zapadał nad lasem, a lithe wciąż nie było widać. Zaczął się niepokoić. Nerwowo skubał źdźbła trawy, szukając zajęcia dla rąk i umysłu. Na chwilę zanurzył się w mglistych wspomnieniach, próbując wmówić sobie, że to wciąż tylko sen. Za plecami usłyszał trzask gałązek i ciche kroki. Krzyknął obracając się gwałtownie w poszukiwaniu dźwięku.
– Nie płacz, to tylko ja.
– Bardzo zabawne.
Dziewczyna weszła w krąg światła trzymając za uszy dwa stworzenia, które o dziwo były podobne do..
– Króliki– powiedział.
– Jakiś ty spostrzegawczy – Lithe prychnęła pogardliwe po czym zabrała się za oprawianie kolacji. James z ledwo skrywanym obrzydzeniem(był przecież mężczyzną, nie wypadało mu okazywać słabości na widok krwi) jak dziewczyna sprawnie wypatroszyła i oskórowała zwierzaki. mięso przywiązała do zaimprowizowanego rożna. Po dłuższej chwili cała polana wypełniona była intensywnym zapachem pieczystego. Zaburczało mu w brzuchu. Nie zdawał sobie dotąd sprawy z faktu, jaki jest głodny. Gdy tylko gryzonie nadawały się do spożycia rzucił się na swoją porcję pochłaniając ją łapczywie i szybko, nie zwracając nawet uwagi na to, że gorące mięso parzy mu wargi i język. Ogarnęło go przeraźliwe zmęczenie. Ziewnął głęboko i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu wygodnego miejsca do spania. Spojrzał pytająco na dziewczynę
– Idź spać, ja trzymam pierwszą wartę. Obudzę cię za parę godzin– Lithe rozsiadła się między dwoma korzeniami starego drzewa i oparła głowę o pień– przed nami długa droga.
– Dobranoc– powiedział ziewając.
– Niech ci się śnią gwiazdy na niebie.
– Lepiej nie.
– Co?
– Nie, nic.
Głowa ciążyła mu na karku. Zanim uciekł w objęcia snu przez chwilę obserwował jeszcze jak światło księżyca nadaje jej sylwetce delikatności, jak pojedyncze połyski prześwitują przez drzewa i mienią się kolorami szarości i białego w jej włosach …a potem zasnął.
a teraz szybko zapisz nazwisko tego pana w pierwszej linijce wielką literą i napisz porządnie "odkąd" w drugim zdaniu. potem zapisz wszystkie dialogi wielką literą i powstawiaj spacje po i przed każdym myślinikiem. szybko, zanim przyjdą źli ludzie i zjedzą cię za koszmarne formatowanie!
Tytuł w cudzysłowie, a pierwszy wyraz pisany z małej litery? Nie czytałem tekstu, ale nie widzę uzasadnenia dla takiej fanaberii. Albo ekstrawagancji. Moim zdaniem, od razu, "na wejściu", kładącej tekst.
Powiadasz źli ludzie ^^. To tak, TEKST DO POPRAWKI KOSMETYCZNEJ.
To na tyle.
poprawek dokonałam :) ktoś się wypowie względem treści, a nie kosmetyki?
To nie jest kosmetyka, tylko gramatyka. A takze poprawna edycja tekstu, co podkreśli Vyzart. A pierwszy wyraz tytulu piszemy ( z zasady ) dużą literą! Zwrot " prolog+ rozdziąl pierwszy" proponuję umieścić w nawiasie - będzie chyba lepiej.
Czytam.
Dokonałaś, by pozostać przy Twoim określeniu, części kosmetyki.
To, co nazwałaś kosmetyką, jest bardzo istotnym składnikiem procesu oceny tekstu przez czytelników. Nawet tych mało zorientowanych w sprawach redakcji, typografii... Fatalna forma plus błędy takie, jak braki spacji bardzo, naprawdę bardzo utrudniają czytanie --- a czasami nawet zrozumienie. Tak więc nie oburzaj się, nie grymaś, tylko porządkuj tekst do końca, bo jeszcze zostało wiele do poprawienia.
Ależ ja się nie oburzam-konstruktywna krytyka jest zawsze mile widziana, przecież nie o to chodzi, żeby sobie wzajemnie słodzić, skoro coś jest nie tak jak trzeba. Następny tekst będzie lepiej zredagowany, obiecuję :)
Hmm ... Mnóstwo pracy przy poprawie edycji tekstu, koniecznej z powodów, ktore wylozyl powyżej AdamKB, literacka opoka tej internetowej domeny. Przeczytałem, bo napisałem komentarz, więc wypadało doczytać do końca.
Co mozna powiedzieć? To jest historia typu" zabili go, a on uciekl". Prolog jest niewiarygodny. Chłopak, umierający na raka, swobodnie dobie spaceruje, zero cięzkich i intensywnych zabiegów, ma czas na czytanie i wyjście przed szpital. Przejście ze snu do innej reczywistości - to samo. Dalej jest sztampa ( dw miecze na plecach, dziwne zwierzęta etc.) Jedno mnie zaciekawiło - co to za broń, ktorą określasz jako " orion / y"? Nie mogę tego z niczym skojarzyć.
Chyba do kompletnego przerobienia, z wcześniejszym przemyśleniem fabuły i szczegółów.
Pozdrowienia.
2/6
Dobrze, zobaczymy... Spacje, przecinki, duże litery i tak dalej...
Gdzie podziały się przecinki? Wbrew temu, co sądzi spora grupa ludzi, nie są jakąś dziwną fanaberią, ale naprawdę się je czyta.
Orion to, jak sądzę (chociaż nie doczytałem), twór Sapkowskiego, coś na wzór shurikena. Trafiłem?
Cóż mogę powiedzieć, trudno oceniać treść, kiedy forma leży pod pięcioma metrami mułu... Ale pierwszy fragment wzbudził we mnie nawet pozytywne odczucia, nie na tyle silne jednak, by kontynuować.
Na temat kosmetyki gramatyki- kilka razy masz imiona małymi literami, a raz nawet James zmienił się w Petera, by po kilku zdaniach ponownie być Jamesem. Trochę literówek, kropek, spacji i przecinków nadaje się po poprawy.
Treść- takie sobie czytadło. Dla uprzyjemnienia wolnego czasu. Wiekopomnym dziełem to nie jest, ale też nie odstrasza i nie prosi, żeby rzucić je do ognia. A to już plus.
Korzystasz ze schematu- nagłe przeniesienie dzieciaka w cudowny świat i tam kupa przygód. Takich utworów jest duuużo. Miło mi jednak, że nie silisz się na oryginalność za wszelką cenę i nie tworzysz filozoficzno- egzystencjalnego bełkotu. Za to również plus.
W sumie- miło się czytało. Prosiłbym na przyszłość o uważniejszą korektę tekstu przed wklejeniem. Życzę powodzenia i kiedy pokażesz ciąg dalszy, na pewno do niego zajrzę. Ode mnie 3+
Nie dodam nic nowego. Nadal są pewne błędy, literówki i inne zgrzyty. Można było przeczytać bez przemożnej ochoty odejścia sprzed monitora, więc nie jest źle.
Jeżeli ukarze się kolejna część to może przeczytam.