
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
UWAGA! Do pełnego zrozumienia opowiadania wskazana jest znajomość universum świata gry komputerowej Thief.
Bogowie, ale mnie bolała głowa…
Otworzyłem oczy i zamrugałem ze zdumieniem, widząc nad sobą granatowe, przykryte gdzieniegdzie ołowianymi chmurami niebo. Nie przypominałem sobie, bym znajdował się na powietrzu, co więcej, byłem wręcz pewny że znajdowałem się w sieni własnej kamienicy, do której wracałem wprost z pracy jako bankowy urzędnik, stęskniony za widokiem mojej pięknej Nishiki i malutkiej Sereeny, półrocznej córeczki. Czyżbym zemdlał? Nigdy mi się to nie zdarzało…
Próbowałem unieść głowę, jednak nie było to proste – Czułem ogromny opór, jakby moja potylica była przyklejona do kocich łbów, na których leżałem. Szarpnąłem mocno – bezskutecznie. Szarpnąłem drugi raz, rozległ się suchy trzask i w końcu mogłem się unieść na ramiona, a stamtąd na równe nogi.
Rozglądałem się z głupią miną, widząc tuż obok siebie wielki mur oraz szereg rozsypujących się budynków. Stanowczo NIE była to sień mojej kamienicy. Stanowczo nie była to moja dzielnica. I stanowczo wolałbym być w łóżku z moją żoną. Rozmyślając w ten sposób, spojrzałem na ziemię…A widząc przyklejony do ziemi płat, który jeszcze chwilę przedtem tkwił z tyłu mojej głowy, zacząłem przeraźliwie wrzeszczeć ze strachu.
Moje ręce! To nie były wypielęgnowane dłonie przyzwyczajone do wertowania papierów w Pierwszym Banku, tylko kościste, obdarte z mięsa szpony. Nie miałem na sobie ubrania, nie mówiąc już o podbrzuszu! Patrzyłem z przerażeniem na pooraną szponami, rozpływającą się klatkę piersiową, czerwony słup kręgosłupa i obrzydliwe, żółte kości w miejscu ud. A gdy na dodatek z jednej z dziur na piersi wychynął żuk, machając przyjaźnie czułkami, zacząłem wrzeszczeć jeszcze głośniej.
-Pierwszy widok zawsze rusza, co? – usłyszałem za plecami czyjś głos. Odwróciłem się i stanąłem oko w oko z najokropniejszą paskudą jaką kiedykolwiek widziałem. Przede mną stał żywy trup, otoczony muchami. Kołysał się lekko, wpatrując się we mnie przekrwionym okiem, podczas gdy drugie, wykrzywione, utkwiło niewidzące spojrzenie w nocnym niebie. Żuchwę miał nagą, a w miejscu nosa tkwiła ciemna, przyozdobiona zasuszonym mięsem dziura. Zacząłem krzyczeć jeszcze głośniej i odskoczyłem do tyłu, uderzając z mlaskiem plecami w mur:
-Aaaaa! Pomocy! Tu jest zombie! – Usiłowałem wdrapać się na oślizgłą ścianę, nogi jednak odmówiły posłuszeństwa, wywaliłem się więc na ziemię. Stwór zarechotał:
-A ty kim niby jesteś? Biedronką trzykropką? Spójrz na siebie!
Patrzyłem z przerażeniem na maszkarę, dysząc jak miech przy piecu:
-Ty…Ty…To niemożliwe…Nie zabijaj potworze!
-Jak mogę cię zabić, skoro już nie żyjesz? – Wzruszył ramionami nieumarły, co spowodowało chrzęst i złośliwe bzyczenie owadów – Zawsze muszę witać nowoprzybyłych, cholera! I zawsze nie mogą przyjąć do wiadomości że nie są już piękni, młodzi i rumiani.
-Co…Co ty mówisz? Jak mogę nie żyć? Przecież…
-Słyszysz co do ciebie mówię? Jesteś trup, zimniak, martwiak, nieumarły, truchło. Ktoś cię zaciukał, a sądząc po wielkiej dziurze którą masz z tyłu głowy, nie zrobił to czymś mniejszym od łopaty.
-Ale…Ja wracałem do domu…Do żony i dziecka!
-Twój pech. Jakieś cztery miesiące temu ktoś przerzucił twoje ciało przez mur, ale obudzono cię dopiero teraz. Musisz zrozumieć…
-Zaraz zaraz…Cztery miesiące temu?!
Stwór podrapał się po łysej czaszce kikutem dłoni
-No tak jakoś by było. W każdym bądź razie, zanim mi obcesowo przerwałeś, Oko przeprasza za taką zwłokę…Zwłokę, hehe, dobre, niech skonam! SKONAM! Hahahaha, jeszcze lepsze! No więc, ekhm, rozumiesz, dużo obowiązków i w ogóle, ma nadzieję spotkać się z tobą osobiście. A na razie ja muszę wprowadzić cię w szczegóły i ogólne panujące tu zasady. Jesteś za Murem, a tutaj….
Gadał i gadał, a ja zacząłem sobie zdawać sprawę co się stało. Czarna sylwetka skryta w moich drzwiach, błysk i ciemność. Ot, zabito mnie i cała filozofia. Ktoś stał w progu mojego domu, choć klucz miała tylko Nishika, i przywalił mi w łeb jakimś narzędziem. Pomyślałem smętnie o moim ogromnym ubezpieczeniu, żonie i jeszcze raz ubezpieczeniu.
Suka…
-…Bo wiesz, kiedyś to było jakieś osiedle, ale ja też jestem zamiejscowy, choć poznałem niedawno lokalniaków, bardzo porządni ale już chyba w rozsypce. Tu były jakieś walki o nasze Oko, po których on uznał że urządzi się na stałe…
Jak ona mogła? Po tym wszystkim co dla niej zrobiłem, po setkach godzin papierkowej roboty, po wyrzeczeniach, po spotkaniach z jej matką będącą chyba z łoża jakiegoś trolla, po opiekowaniu się bachorem…JAK ONA MOGŁA?!
-…Trzeba tylko uważać na ryjce, bo one są głupie i terytorialne. Pająki są w porządku, duchy również, poznasz też hauntów, nikt tak jak ci goście nie gra w krykieta…
Na pewno zaplanowała akcję. Kto wie, może nie sama tylko ze swoim gachem. Byłaby do tego zdolna, ta wredna, puszczalska, zachłanna…
-Co jest chłopie? Zasnąłeś?
Potrząsnąłem głową i popatrzyłem na swojego nie-nazbyt-żywego rozmówcę:
-Wygląda na to że zostanę tu na zawsze. Nie mam dokąd pójść…I nawet chyba nie chcę
Zombie zatrząsł głową, co spowodowało klekot jego żuchwy
-No i klawo! Mówię ci, przyzwyczaisz się do naszej spokojnej dzielnicy. Poznasz wszystkich, pójdziemy pogadać z Okiem, oprowadzę cię po co ciekawszych obiektach. Jak cię zwą? Ja jestem Bob, ale tutaj mówią mi…Hm…Chyba po prostu Bob. Pomógłbym ci wstać, ale rozumiesz – wskazał na kikut. Uśmiechnąłem się smutno i uniosłem na równe nogi:
-Jestem Jeremy. Miło cię poznać Bob…
-Witaj w naszej wielkiej spokojnej rodzinie, Jeremy. Witaj w dzielnicy „Zamurze"…
Ruszyliśmy główną ulicą, mijając po drodze innych nieumarłych, którzy witali się z Bobem i patrzyli na mnie z uprzejmą ciekawością. Kilku grzecznie spytało się o przyczynę śmierci, a po usłyszeniu smutnej historii o małżonce pochrząkiwało ze zrozumieniem i obdarzało spojrzeniem „Nie-Bój-Żaby-Jesteśmy-Z-Tobą". Z chwili na chwilę dojrzewałem coraz więcej pozytywów z zaistniałej sytuacji.
-Wiesz co, Bob? Zawsze czytałem że nieumarli są nienawistnymi, plugawymi istotami których celem jest mordowanie wszystkiego co się porusza, że nie mają duszy i tak dalej, a tymczasem…
-A tymczasem wielu z tych których teraz spotkałeś jest bardziej ludzkich od tych za Murem?– roześmiał się upiornie mój towarzysz – Tak, przyjacielu, to wszystko plotki rozsiewane przez żywych. Wystarczy że nie jesteś różowiutki jak brzoskwinka, już rozplątują się języki.
Kiwnąłem głowa ze zrozumieniem:
-Jasne, ale plotki nie biorą się z niczego.
-Oczywiście że nie! Ale o tym opowie ci już Oko. On zawsze wtajemnicza nowoprzybyłych.
-Jaki Oko? Co to za jeden?
-Spokojnie bracie! Poznasz go…Hm, dziś może nie, bo Rodrick urządza partyjkę w brydża…Jutro z rana zaprowadzę cię do niego.
-Kim on jest? To jakiś wódz?
-Gdzie tam wódz – Bob wzruszył obwisłymi ramionami – Powiedzmy, że zależało mu na towarzystwie i rodzinie. Ale o tym dowiesz się niebawem…O! Yanick! A kuku! Niespodzianka!
Zatrzymaliśmy się na małym placyku, na którym stało dwóch rozsypujących się zombich oraz eteryczny duch, rozprawiając głośno i co chwilę wybuchając głośnym śmiechem. Bob przedstawił mi małżeństwo, Martę i Antony'ego Williamsów („Zginęli razem w wypadku konnym, ale dziękujmy za to bogom! Marta robi najlepszą szczurzą zapiekankę w całej dzielnicy, o czym przekonasz się już niedługo na kulinarnym konkursie w Katedrze! Antony, pilnuj jej bo ktoś ci ten skarb wykradnie, ha ha ha…") oraz ducha Yanicka, właściciela ulubionego lokalu Boba. Na wpół przezroczysty jegomość w kabacie hameryckiego kapłana skłonił się przede mną grzecznie:
-Widzę, że Pan nowy. Bob – Zwrócił się do mojego towarzysza – Wpadasz dziś do knajpy ze swoim znajomym, prawda?
-Się wie, założyłem się z Rodrickiem że ogram go do naga w karty.
-Widzimy się więc wieczorem, panowie. No, muszę lecieć, do zobaczenia zatem. Panie Jeremy, Marto, Antony, Bob…-Mówiąc to, zdematerializował się z cichym pyknięciem. Nie miałem czasu się dziwić, gdyż Bob pociągnął mnie za rękę (urywając palec, psiakrew!) dalej, pytlując jak najęty:
-Bycie martwym to bardzo fajna sprawa – Nie musisz spać, jesz kiedy masz na to ochotę, a kiedy się nudzisz, możesz się po prostu wyłączyć na tydzień czy dwa. Ale przekonasz się, tu nie da się nudzić – Non stop ktoś coś urządza, a to happening, a to posiadówka, a to święto czy festyn. A jeśli już to komuś, o dziwo, zbrzydnie, idzie do pałacu rozpusty. Tam zawsze jest coś ciekawego do roboty.
-Przepraszam cię, do czego?
-Ach, głupiec ze mnie – Bob pacnął się kikutem w czoło co spowodowało że z dziury w czerepie wypadło kilka jasnych, wijących się czerwi – Lokalny żargon, rozumiesz, Oko się wkurza kiedy tak nazywamy jego katedrę. To tam, na wzgórzu.
Istotnie, nad rozsypującymi się strzechami widniał strzelisty gmach wielkiego kościoła. Ogromne witraże rozjaśnione były światłem, które oświetlało i tak już jasne dzięki latarniom ulice.
-Hm…Imponujące.
-Żebyś wiedział! Oko zawsze ma sporo pomysłów na spędzanie wolnego czasu, a imprezy w katedrze uchodzą za najlepsze. Jak już mówiłem, rano tam pójdziemy. A teraz, jako że jeszcze nie ubiegałeś się o mieszkanie, pójdziemy do mnie – musisz przygotować się do wieczornego wypadu.
To mówiąc, skierował się w stronę Rubin Street, co z trudem odczytałem z zarośniętej tabliczki. Mijało nas wielu zombiech w różnych stadiach rozkładu, nie budzili jednak mojego wstrętu – Trudno się brzydzić, skoro samemu ma się w czerepie olbrzymi otwór ozdobiony zeschniętą papką mózgową oraz brak połowy miękkich tkanek, prawda?
Bob mieszkał w małym pomieszczeniu z nadgniłą podłogą i resztkami rozwalonych mebli. Dowiedziałem się jednak iż „Nie jest to potrzebne! Wpadam tu tylko by odsapnąć! Klawo jest być martwym!". Stanął przede mną i krytycznie pokiwał głową:
-Musisz jakoś wyglądać! Masz! – Mówiąc to, znienacka wyciągnął z szyi parę czerwi oraz żywych much i strzepnął je na mnie. Odskoczyłem zdumiony:
-Oszalałeś?! Po co mi to?
-Żółtodziób. Muchy oznaczają prestiż, rozumiesz? Gdzie pracowałeś za Murem?
-W Pierwszym Banku.
-No to pomyśl, że muchy to garnitur który wkładałeś do roboty czy na przyjęcia.
-No dobrze– zgodziłem się, patrząc jak owady siadają na mnie i składają skrzydełka – A ty gdzie pracowałeś, Bob?
Zombie dumnie wypiął nadgniłą pierś:
-Ja, mój Panie, byłem przedsiębiorcą pogrzebowym. Ale nie czas na to. Idziemy do „Zmurszałej Budy"!
„Zmurszała Buda" była knajpą prowadzoną przez poznanego już ducha, Yanicka. Pomieszczenie było jasno oświetlone, duże i suche, wewnątrz znajdowały się stare stoliki, a za barem stała niezbyt świeża barmanka. Głośne rozmowy przy stolikach i salwy śmiechu co chwila rozbrzmiewały w całym lokalu. Gdy weszliśmy, wielu z chrzęstem obróciło głowy, kiwnęło Bobowi a ku mnie uniosło gliniane kufle. Przy stoliku w rogu sali siedział właściciel, eteryczny Yanick, jakiś bardzo stary zombie oraz olbrzymi szkielet w czerwonym uniformie Młotowców. Gdy przeciskaliśmy się między stolikami, Bob nawijał szeptem:
-Ten zombie to Waylon, oczy ma niby zasłonięte kataraktami, ale bydlak dojrzy od razu czy kantujesz w kartach. Yanicka już poznałeś, a haunt pod ścianą to Rodrick. Bardzo miły, jednak gdy się napije, wkradają się gadki narodowościowe.
-Dzięki za ostrzeżenie – zamruczałem, stając przy stoliku. Bob wylewnie przywitał się z siedzącymi („A gdzie Alan? Ach, problem z nogami, łapię. No cóż, przyprowadziłem więc czwartego do brydża"). Haunt, siedząc smętnie nad kuflem, kiwnął mi głową, a zombie wysunął wysuszoną dłoń. Zasiedliśmy przy blacie, na znak Yanicka przywędrowało do mnie piwo („Pij pij! Jak się wyleje na ciebie, i tak wchłoniesz przez rany!"), ktoś wyciągnął karty i zaczęliśmy grać. Kufle opróżniały się i wypełniały, co chwilę ktoś podchodził do Yanicka, a ja zacząłem, w przerwach między rozdaniami, wsłuchiwać się w rozmowy towarzyszy z uprzejmą miną typu „Ach tak?". Był alkohol, szybko więc do rozmów wdarła się filozofia i polityka.
-Powiem wam – rzekł Waylon, wydłubując coś wijącego się z resztki ucha – że przestały mnie bawić te gierki z żywymi. Dlaczego by się w końcu nie ujawnić, zażądać koedukacji czy ogólnie obustronnego szacunku? Czy Oko cieszy się, gdy można jeszcze bardziej zniechęcić sobą żyjących?
-Och, Waylon – Odparł Bob, przytrzymując resztką ręki talię – Zapominasz o głównej zasadzie ludzkiej – To co nieznane, tęp lub nie próbuj poznać. Jakim sensem byłby powrót do utartych schematów, rodzin, pracy czy rządów? Żadnym, i Oko to wie. Wywołując strach wśród żywych, zapewniamy sobie spokój.
Rodrick, który z każdym piwem stawał się coraz bardziej markotny i posępny, walnął nagle kuflem w blat z taką siłą, że odłamki rozprysły się na boki, wbijając w nasze miękkie ciała.
-A tak! – Wrzasnął do Waylona – A właśnie tak ma być że ich straszymy! Wleźliby nam na łby gdybyśmy wyszli za Mur i dążyli do przyjaźni! Zgnietliby nas, wyczuwając przewagę, wiedząc że nie bylibyśmy zdolni do bezsensownej agresji i przemocy w imię niczego! Dlatego powiadam wam, trzymać ich z daleka i słuchać w tych sprawach Oka!
-Ależ tak, Rodrick, znamy dobrze twoje zdanie na ten temat – odparł spokojnie Bob, pociągając haust z kufla – Utrzymać niezależne państewko, przepędzać z dzielnicy żywych gdy tylko jakiś będzie na tyle głupi lub ciekawski by wejść do środka. Liga Walki Z Żywymi, na pohybel ciepłej krwi i oddechowi. Zapomniał wół jak cielęciem był?
Ogromny szkielet trząsł się z wściekłości, a w jego oczodołach zapaliły się ogniki. Byłem przerażony, ale widocznie takie napady były dość częste i w konsekwencji nieszkodliwe, gdyż współtowarzysze nawet nie unieśli znad kart oczu.
-Każdy musi wiedzieć, gdzie jego miejsce!- wysapał Rodrick – Gdy byłem za życia w Zakonie…
-O! Byłeś u Młotów? – Zapytałem uprzejmie, choć tylko debil nie zauważyłby insygniów na jego wypłowiałym kabacie.
-No – Odparł wielki szkielet, a ogniki w oczodołach momentalnie zgasły – Ale nic nie pamiętam.
I na tym zakończyła się ta dziwna rozmowa. Skończyliśmy grać późno w nocy, a gdy wynosiliśmy pijanego haunta, lokal był jeszcze pełen.
Rano wraz z Bobem ruszyliśmy do Katedry. Z bliska budynek imponował jeszcze bardziej, nie mówiąc już o tym co działo się w środku. Odbywał się tam właśnie wspomniany dzień wcześniej konkurs kulinarny, szerokie ławy w nawie głównej ozdobione były różnorakimi potrawami, głównie ze szczurów, które można było próbować, a opinią dzielić się z kucharzem. Na końcu nawy, nad postumentem, tkwił Oko. Klejnot. Kamień. Moja żona miała podobny nad kominkiem. Dzień wcześniej jednak, widząc pomstujący na żywych i wymiotujący do rynsztoku szkielet, obiecałem sobie nie dziwić się niczemu.
-Witaj…Jeremy, tak? Jestem Oko i moim obowiązkiem jest opowiedzenie ci o paru zasadach tutaj panujących, których powinieneś przestrzegać – Odparł miłym głosem klejnot, przekrzykując trochę panujący w pomieszczeniu gwar i okrzyki zachwytu nad kulinarnymi eksperymentami. Dowiedziałem się, że ilekroć w dzielnicy pojawi się żywy, każdy ma obywatelski obowiązek przepędzić delikwenta z powrotem na zewnątrz, a także iż „z racji aparycji opuszczanie dzielnicy byłoby niewskazane". Poza tym jednak Oko upewnił mnie w przekonaniu że „miejsce to jest rajem na ziemi" oraz „jestem mile widziany o każdej porze dnia i nocy w Katedrze". Bardzo uprzejme, muszę rzec.
Do wieczora kręciliśmy się z Bobem po dzielnicy, odwiedzając lokalne atrakcje. Trwały przygotowania do karnawału z okazji „Przybycia Oka", wokół pracowano więc bez wytchnienia i ozdabiano ulice lampionami oraz girlandami. Bob zachwycał się paroma pannami, jednak ja nie przyzwyczaiłem się jeszcze na tyle, by podzielać jego zdanie na temat rozpływających się, rozpadających ciał podpierających niektóre latarnie. Wieczorem mieliśmy znowu wpaść do „Zmurszałej Budy", jednak po drodze usłyszałem w głowie głos Oka – Przejęty i podniecony:
-Uwaga wszyscy mieszkańcy! Żywy intruz w południowej części dzielnicy! Powtarzam, intruz! Proszę uprzejmie o ukrycie wszelkich dowodów, zajęcie stanowisk oraz rozpoczęcie standardowej procedury wypędzania! Dziękuję za uwagę."
Przystanąłem zdumiony i rozejrzałem się – Wszyscy zniknęli w okolicznych zaułkach, zdjęto dekoracje, latarnie pogasły wraz ze światłami w oknach domów i Katedry. Zrobiło się ciemno i posępnie. Spojrzałem na Boba. Ze świstem wciągnał resztkami nosa powietrze:
-Cholera, to nasz sektor…Dobra Jeremy, pokażemy ci teraz jak się tutaj obchodzi z żywymi. Rób dokładnie to co ja… Mówiąc to, wykrzywił karykaturalnie ciało, zrobił przerażający grymas na pozbawionej mięsa twarzy oraz zaczął powłóczyć nogami, wydając jednocześnie świszczące odgłosy z gnijącej krtani. Patrzyłem na niego z rozbawieniem:
-Daj spokój, wyglądasz jak idiota.
Przestał się na chwilę wygłupiać i spojrzał na mnie urażony:
-To standardowa procedura. No dalej, rób to co ja!
-Nie będę robił z siebie błazna – odparłem, zakładając ręce na piersi. Bob westchnął:
-Jeremy, zrozum, to jedyny działający na ludzką podświadomość sposób – Ukazanie im obrzydliwego, czyhającego na ich życie zepsutego chodzącego ciała. To prośba Oka do wszystkich mieszkańców i powinieneś ją respektować, z samego szacunku dla gospodarza.
-Może masz rację – odparłem zrezygnowany i stanąłem w lekkim rozkroku.
-Wykrzyw się, opuść ręce, powłócz nogami
-Tak?
-Tak. Gulgocz.
-CO?
-Gulgocz.
-ghhhhhrrrrrr…
-Super! Dobra, patrolujemy ulicę, do tamtego domu. Jak go zobaczysz, idź na niego powoli, wysuń ręce i wyj.
Chodziliśmy tak parę minut, a ja czułem się jak kompletny głupek. Szczęściem, czasem mijali nas inni, zachowujący się podobnie, ulżyło mi więc. W pewnym momencie Bob opuścił dłonie:
-To na nic. Chyba opuścił już południowy sektor. Postoimy chwilę i poczekamy na instrukcje od Oka
-eee…Bob? Tam, obok domu, ktoś siedzi w cieniu.
-Gdzie? O zaraza! Gulgocz! Wyj!
Z wrzaskiem ruszyliśmy na intruza. Człowiek, młody mężczyzna w czarnej złodziejskiej opończy (Widywałem już takich…W końcu pracowałem w banku i czasem wyprowadzano ich z budynku pod strażą) wyskoczył z zarośli, a na nasz widok jego oczy rozszerzyły się ze strachu. Zakwilił jak dziecko i odwrócił się na pięcie, jednak z drugiej strony nadchodziła już Marta i Antony Williamsowie, drąc się jak potępieńcy. Złodziej rozglądał się w panice na boki, nie mogąc zdecydować jak się wywinąć. W końcu wybrał inną, dość dziwną drogę.
Zemdlał.
Gdy upadł na ziemię, przystanęliśmy. Bob podrapał się w głowę z głupią miną:
-Ładna historia…Tego jeszcze nie było.
Z zaułków wychodzili ostrożnie mieszkańcy – Duchy, zombie, paru hauntów. Antony Williams pochylił się nad leżącym nieszczęśnikiem i poklepał go wykrzywioną dłonią po policzku
-Hej, kolego…Żyjesz?
Mężczyzna był blady jak trup, żył jednak na pewno. Bob odwrócił się w stronę powiększającego się tłumu i krzyknął:
-Niech ktoś pobiegnie do Katedry i spyta się Oka, co robić z takim fantem.
-Ja polecę! – odparł jeden z duchów i z pyknięciem zniknął. Tłumek zafalował i zaszumiał.
Staliśmy tak z minutkę, gdy usłyszałem głos Oka w głowie:
-Proszę, by żywego przenieść w okolicę muru, położyć przy miejscu w którym dostał się do środka i postawić przy nim strażnika obserwującego go z ukrycia. Gdy się ocknie i zapragnie, w co jednak wątpię, powrócić do eksploracji ruin, standardowa procedura.
-Za miękki jest na standardową procedurę – celnie zauważył jeden z hauntów. Tłumek chóralnie rozbrzmiał śmiechem. Widocznie każdy z nas słyszał instrukcje Oka.
-Właśnie zgłosiłeś się na ochotnika w pilnowaniu żywego, Henry – Odparł Oko pozornie przerażającym, dudniącym głosem. Wszyscy zarechotali jeszcze głośniej. "Ochotniczy" haunt zaszczękał zębami
-Masz szczęście bratku, że tkwisz na swoim postumencie i posiadasz najlepsze boisko na błoniach, masz szczęście – powiedział w eter, śmiejąc się i podchodząc do leżącego na ziemi człowieka
Bob dotknął mojego ramienia.
-Chodź, nic tu już po nas – powiedział z uśmiechem – Mam nadzieję, że Yanick trzyma dla nas wolny stolik. Idziemy?
Spojrzałem na mojego towarzysza, potem na powracających do swoich obowiązków, rozmawiających swobodnie nieżywych mieszkańców dzielnicy, a potem na wielki jak dąb żywy szkielet, niosący ostrożnie na plecach nieprzytomnego złodzieja.
-Idziemy, Bob.
Ruszyliśmy, a ja uśmiechałem się. W końcu czułem się żywy. Tutaj, za Murem…
Co to ma wspólnego z Thiefem, poza lokacją, to nie wiem. Nie podoba mi się przerabianie tej genialnej gry na jakąś komedyjkę.
Nie przypominałem sobie, bym znajdował się na powietrzu, co więcej, byłem wręcz pewny że znajdowałem się w sieni własnej kamienicy, do której wracałem wprost z pracy jako bankowy urzędnik, stęskniony za widokiem mojej pięknej Nishiki i malutkiej Sereeny, półrocznej córeczki. - Przeredaguj to zdanie, żeby było wiadomo o co w nim chodzi. Bo w takiej formie kiepsko wygląda.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
W jednym muszę się zgodzić: Thief jest grą genialną!
Jestem sygnaturką i czuję się niepotrzebna.
Nie znam tej gry, ale opowiadanko podobało mi się. Lekko i z humorem.
Jakbyś się wysilił i dopisał realia opowiadania- coś o tej dzielnicy, wyjaśnienie, dlaczego facet ożył i o Oku, nie musiałbyś odsyłać do gry i twój tekst mógłby zaistnieć samodzielnie.
Ode mnie 4+
TomaszMaj 2011-12-25 11:51
Nie znam tej gry, ale opowiadanko podobało mi się. Lekko i z humorem.
Tomasz, właśnie dlatego Ci się podobało. Bo nie znasz gry. Jako samodzielny tekst faktycznie nie jest źle, ale wiązanie tego z universum Thiefa, to sromotna porażka...
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
The Haunted Catedral
Tu masz filmik z misji, o której pisze Autor. Polecam obejrzeć w nocy, przy zgaszonym świetle, na dobrych głośnikach.
Wtedy najlepiej czuć ten klimat.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.