- Opowiadanie: vyzart - "Jak dobre wino" - wersja finalna

"Jak dobre wino" - wersja finalna

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Jak dobre wino" - wersja finalna

Przemysłowy dystrykt spłonął dawno temu. Pochłonęła go powolna, płomienna pieśń, poprzedzona sonatą tłuczonego wybuchami szkła. Potem scherzo zwęglanych powoli cegieł, zakończone rondem wykrzywianej gorącem stali. Tej groteskowej symfonii przewodził obłąkany starzec, wymachując zdalnym zapalnikiem, jak najprzedniejszą batutą. Ognisty koncert pochłonął swojego dyrygenta i teraz nikt już nawet nie pamiętał jego imienia. W pamięci nie przetrwał też obraz, emanujących metalicznym majestatem, hal fabryk sprzed pożaru. Na kartach historii zostały tylko na wpół zawalone dachy i zniszczone ściany.

 

Z biegiem lat pomiędzy zgliszcza zaczęło stopniowo powracać życie. Najpierw w osmolonych alejkach zagościły popiskiwania gryzoni. Później pojawił się błysk tępych noży morderców i pożółkłych zębów złodziejaszków, stopniowo zamieniając spalony dystrykt w przestępczy azyl.

 

Czasem, na rozświetlonych jedynie księżycowym blaskiem ulicach, gościł też pewien mężczyzna. Wyglądem zdecydowanie różnił się od przeciętnego bywalca dzielnicy – szary prochowiec, narzucony na okrywającą szczupłe ramiona marynarkę, zakrywał perfekcyjnie białą koszulę i nienagannie zawiązany krawat. Zupełnie jakby zabłądził po drodze z ekskluzywnego przyjęcia.

Podeszwy mocnych, skórzanych butów stukały miarowo w popękane betonowe płyty czegoś, co jakiś czas temu można było nazwać chodnikiem. Długie, nisko związane, grafitowe włosy unosiły się w rytm kroków i częściowo zakrywały rzędy czarnych linii, oplatających kark mozaiką skomplikowanych wzorów.

 

Mężczyzna nie należał do żadnego z przestępczych syndykatów. Nie ukrywał się też przed długą ręką sprawiedliwości. Do opuszczonej dzielnicy fabrycznej przychodził tylko by dokonać krwawego mordu.

 

Długowłosy nie postrzegał jednak siebie przez pryzmat zabójcy. To, że uśmiechał się na samą myśl o rozczłonkowaniu pierwszej napotkanej osoby, naturalnie nie było objawem zaburzeń psychicznych ani broń boże psychopatii. Z mordowaniem było trochę jak z dobrym winem – zbyt wiele zatruwa umysł, ale przecież czasem można pozwolić sobie na odrobinę przyjemności.

 

Gdyby jakiś przechodzień spojrzał teraz na twarz mężczyzny, na pewno odwróciłby głowę i przyśpieszył kroku. Pokraczny uśmiech i błysk szaleństwa w czarnych jak smoła oczach rozeszłyby się zimnym dreszczem po plecach nawet najtwardszych mieszkańców dzielnicy.

 

Na ulicy nie było jednak nikogo poza nim. Szedł samotnie pośród brudnych ścian, wsłuchując się w muzykalne popiskiwania zlęknionych szczurów i rytm własnego serca.

 

Wtedy właśnie, zupełnie bez ostrzeżenia, pieczęć na karku szarpnęła ostrym bólem, a Oczy otworzyły się, wypełniając umysł wizją śmierci. Obraz wlewał się do świadomości mężczyzny czernią cuchnącego zaułka i błyskiem dwóch białych punktów w ciemności. Postać młodej kobiety z każdą chwilą nabierała wyrazistości, aż w końcu niemalże czuł zapach jej krwi. W uszach zadźwięczało mu rozpaczliwe wołanie o pomoc, stłumione uściskiem silnej dłoni. Ułamek sekundy później wszystko ucichło. Wizja dobiegła końca, pozostawiając tylko skrawek przerażonej kobiecej twarzy, gdzieś na granicy pola widzenia. Oczy, pokazawszy to co chciały, ponownie zapadły w sen, chowając się za kliszą czarnych tęczówek. Twarz ich właściciela wykrzywił radosny uśmiech. Nawet nie zauważył, kiedy jego przyśpieszony krok zmienił się w bieg.

 

***

Rosły mężczyzna wzdrygnął się i dopiął najwyższy guzik kurtki. Nigdy nie przepadał za marcową pogodą, ale tej nocy było wyjątkowo zimno. Zaciągnął się papierosem i przypatrywał przez chwilę białemu dymowi, niknącemu powoli na tle ciemnego nieba. Rzucony na ziemię niedopałek rozdeptał obcasem, po czym zgrabnym ruchem wyjął z kieszeni biało-czerwony kartonik. Po krótkiej inspekcji przeklął w duchu – paczka była pusta.

 

To był zły dzień.

 

Z nikłą nadzieją rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś na kim mógłby wyładować frustrację, ale w oddali widać było tylko potłuczone lampy uliczne i szklane odłamki na ziemi. Brak jakichkolwiek oznak życia wcale go nie dziwił. Rzadko kto był na tyle głupi, żeby chodzić ulicami spalonego dystryktu w środku nocy, a ci którzy nie grzeszyli wystarczającą ilością instynktu samozachowawczego, najczęściej kończyli w kostnicy bez sporej ilości organów. O tej porze wszystkie małe złodziejaszki, wraz z płotkami od dilerki, zaszywały się w swych kryjówkach i modliły o jak najszybsze nadejście poranka. Noc należała tu do ludzi o wiele bardziej niebezpiecznych.

 

Mężczyzna westchnął i rozmasował palcami skronie. Wciąż zastanawiał się, dlaczego on – prawa ręka samego Gladiusa – musi niańczyć bękarta szefa i stać na straży, kiedy dzieciak gwałcił w zaułku jakąś bogu ducha winną kobietę? Robota „ochroniarza przyszłej głowy rodziny", z każdą chwilą wydawała się coraz bardziej gówniana. Była też właściwie niepotrzebna. Nawet gdyby z każdego kąta nie spoglądało na młodego czujne oko ochroniarza, i tak nikt by go nie ruszył – całe miasto trzęsło portkami na sam dźwięk nazwiska jego ojca. Jeśli ktoś chociaż drasnąłby dziedzica rodu, musiałby liczyć się z tym, że śmierć to najprzyjemniejsza z rzeczy jakie na niego czekały.

 

Pan Gladius był w gruncie rzeczy znanym i poważanym biznesmenem, który regularnie obciążał datkami kościelną tacę i angażował się w szeroko pojętą działalność charytatywną. Był również szefem miejscowego półświatku i skutecznie kontrolował przepływ wszystkich towarów, z którymi przeciętny człowiek wolałby nie mieć do czynienia. Krążyły o nim różne dziwne plotki – większość zresztą nie bezpodstawnie. Starzec miał bowiem bardzo specyficzne poczucie humoru. Poza tym kochał filmy gangsterskie, dlatego też wszyscy, mający zastrzeżenia do charakteru prowadzonej przez niego działalności, kończyli na dnie jeziora w betonowych butach i z bardzo szerokim uśmiechem na twarzy.

 

Mężczyzna jeszcze raz rozejrzał się uważnie dookoła. Wiedział, że nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował nawet się do niego zbliżyć, ale mimo wszystko należało mieć się na baczności. Na wypadek gdyby pojawił się ktoś, kogo zmysły nie były do końca zdrowe. Doświadczenie nauczyło go, że na świecie jest zdecydowanie zbyt wielu ludzi, dla których samotna walka z mafią to idealny sposób na piękną śmierć.

 

Ochroniarz westchnął. Noce takie jak ta przypominały dobre wino na kiepskim bankiecie. Nawet najlepszy trunek smakuje obrzydliwie, jeśli trzeba pić go w gównianym towarzystwie.

 

Podrapał się po podbródku i ziewnął. Poczuł lekkie szarpnięcie w karku i ze zdumieniem stwierdził, że ziemia zaczyna przybliżać się z zawrotną prędkością. Chciał zamortyzować upadek rękoma, ale te nie posłuchały rozkazu. Boleśnie trzasnął czołem w chodnik i przyrzekł sobie, że zrobi coś bardzo niemiłego temu, kto był za to odpowiedzialny. Kiedy spojrzał w bok, z poziomu gleby, zobaczył ciało człowieka w czarnej kurtce, bezwładnie leżące w kałuży krwi. Minęło trochę czasu zanim zdał sobie sprawę, że to jego ciało.

 

Tak, to naprawdę był zły dzień.

 

 

Ciemna sylwetka wyłoniła się z mroku i obrzuciła zwłoki krytycznym spojrzeniem. Zabójca zatrzymał wzrok na karku ochroniarza – cięcie było gładkie, a ostrze trafiło idealnie między kręgi. Morderca uśmiechnął się lekko. Zdecydowanie musiał dodać ten trik do swojego stałego repertuaru.

 

Czerwona ciecz stopniowo otulała ciało zmarłego. Powoli spływała po krawężniku, barwiąc jaskrawą czerwienią pordzewiałą studzienkę kanalizacyjną. Kilka kropel wpadło do środka przez otwór w kratce, burząc spokój nocnych mieszkańców ścieków i znikło w napierającej masie brudnej wody.

 

***

Simon Gladius spoglądał triumfalnie na leżącą przed nim kobietę. Zwijała się z bólu. Nic dziwnego, czubek jego buta wbijał się właśnie w jej podbrzusze. Grymas bolesnego przerażenia, wykrzywiający piękną twarz sprawiał mu niesamowitą satysfakcję. Z pełnym zadowolenia uśmiechem przyglądał się, jak kobieta ostatkiem sił próbuje odczołgać się w głąb alejki. Kiedy tylko zdołała unieść na rękach obolały tułów, Simon przygniótł ją do ziemi uderzeniem ciężkiego, wojskowego buta.

 

Czuł się panem sytuacji. Każdy ruch był starannie przemyślany, tak aby sprawić ofierze jak najwięcej bólu i upokorzenia. Nie zamierzał jednak jej zabijać – przynajmniej nie od razu. Chciał powoli doprowadzić ją na szczyt rozpaczy, żeby w końcu sama błagała o śmierć.

 

Z jego nocnymi wypadami do spalonej dzielnicy było trochę jak z dobrym winem. Najlepiej smakowały sączone powoli, tak aby móc rozkoszować się każdym łykiem.

 

Mógł oczywiście wybrać inne miejsce na swoje seanse po zmroku. Kilka razy nawet próbował. Wabił naiwne dziewczyny swoim nienagannym uśmiechem i drogim samochodem. Gładząc po policzku i delikatnie muskając wargi, obiecywał lekarstwo na całe zło tego świata, przyrzekał szczęście i spełnienie. Z jego ust sączył się słodki jad, który stopniowo zniewalał niewinne dusze i oplatał je jedwabistą pajęczyną niczym trujący pająk.

 

Szofer zamykał wtedy drzwi limuzyny za niczego nie podejrzewającymi kobietami, po czym siadał za kierownicą i wiózł je na spotkanie z ich własnym, prywatnym piekłem. Czasem był to las pełen karykaturalnie powykrzywianych konarów, innym razem obskurny pokój hotelowy – dla Simona Gladiusa ważny był ten specyficzny rodzaj atmosfery, kryjący się w przebitym ostrymi gałęziami obrazie księżyca i graffiti, pokrywającym obdarte z tynku ściany. Żadne miejsce nie dorównywało jednak pod tym względem spalonemu dystryktowi. Tu aż roiło się od krętych alejek i okien, śmiejących się szyderczo płatami potłuczonego szkła. Wszędzie dookoła czaiły się małe teatrzyki pełne mroku, które aż błagały by przemienić je w stylowe sale tortur. Każda brudna ściana dzielnicy zapraszała Simona, przynosząc na tacy pordzewiałych rusztowań spełnienie jego najbardziej pokrętnych fantazji.

 

Dzisiejszej nocy miał jeszcze więcej szczęścia niż zazwyczaj. Kręta alejka, wciśnięta niedbale między dwa czarne od sadzy budynki doskonale współgrała z obrazem, błąkającym się w umyśle młodego Gladiusa. Strumyczki brudnej cieczy, wyciekające ze stert śmieci rozrzuconych w niemalże artystycznym nieładzie. Unoszący się w powietrzu zapach rozkładu i księżycowa łuna, przelewająca się przez rozszarpane krawędzie dachów. Idealnie.

 

Simonowi udało się też znaleźć perfekcyjną aktorkę do swojego spektaklu. Piękna i młoda, zdawała się roztaczać aurę niebiańskiej światłości. Kiedy tylko ich spojrzenia spotkały się w klubie, wiedział że musi ją mieć. Usiadł przy niej, zapytał czy jest sama i postawił drinka. Przywdział najlepszy ze swoich uśmiechów, a tańczące w oczach iskierki pożądliwego szaleństwa zakrył ciemnymi okularami.

 

Nie pamiętał nawet o czym rozmawiali. Na pytania odpowiadał słodką, wyuczoną mechanicznością. Całą uwagę skupiał na jej doskonale długich nogach, biuście falującym łagodnie w rytm oddechu i burzy jasnych włosach, spływających wzdłuż pleców jak anielskie skrzydła.

 

Kiedy zgodziła się, by odwiózł ją do domu, myślał że serce wyskoczy mu z piersi. Był tak podekscytowany, że ledwo opanował drżenie rąk.

 

„Mała przejażdżka po mieście", jak to ładnie nazywał, była wymówką dosyć naciąganą, ale kobieta nie wyczuła w słodkich słowach żadnego podstępu. Wsiadła do samochodu nawet nie zwróciła uwagi na postrzępione dachy spalonych domów, zbliżające się z każdym obrotem opon limuzyny. Jej naiwność bardzo go podniecała, a kiedy siłą wciągnął ją do cuchnącej rozkładem alejki, myślał że oszaleje z rozkoszy.

 

Kopniaki, uderzenia i obelgi spadały na kobietę, niczym stado wygłodniałych kruków. Zasłaniała się rękoma, wierzgała, kilka razy próbowała nawet uciekać. Jednak każda próba oporu nagrodzona byłą tylko kolejną falą bólu. W końcu, zrezygnowana, skuliła się i objęła kolana obolałymi dłońmi. Przez zalepiającą oczy wilgoć, z przerażeniem obserwowała, jak delikatną twarz poznanego kilka godzin wcześniej mężczyzny wykrzywia coraz bardziej sadystyczny uśmiech.

 

Kiedy nie miała już siły nawet się odsunąć, pochylił się nad nią i pogładził dłonią po policzku. Delikatny dotyk wyrwał ją na chwilę z bolesnego otępienia. Podniosła głowę. Jej błagalne spojrzenie pełne było strachu, lecz gdzieś w rozszerzonych emocjami źrenicach błysnęła iskierka nadziei.

 

– Wypuszczę cię, jeśli tylko poprosisz. – Jego słodki głos wypełnił ciszę, a przerażający grymas, wykrzywiający do tej pory twarz, rozpłynął się jak we mgle.

 

Kobieta wytrwale chwyciła się resztek odpływającej świadomości i wydusiła zza porozcinanych warg najszczerszą prośbę, na jaką tylko była w stanie się zdobyć. W odpowiedzi poczuła tylko, jak opatulony stalą czubek buta miażdży jej szczękę, w akompaniamencie szyderczego śmiechu. Błagalny ton sprawiał mężczyźnie niewypowiedzianą przyjemność. Atmosferę rozkosznej intymności zakłócił jednak odgłos kroków i donośne „zostaw ją w spokoju, złoczyńco" zza pleców.

 

Uczucie potwornej irytacji rozeszło się po ciele Gladiusa jeżącym włosy dreszczem. Nie znosił, kiedy mu przerywano, zwłaszcza, jeśli robiono to w sposób tak idiotyczny. Jednym płynnym ruchem obrócił się na pięcie i cisnął ukrytym w rękawie nożem wprost w źródło głosu.

 

Stojący w wejściu do alejki mężczyzna nie zwrócił nawet uwagi na ostrze, które minęło jego szyję o grubość włosa. Powoli wsunął ręce do kieszeni prochowca i potraktował Simona ostrym spojrzeniem.

 

– Mały żart. Na rozluźnienie atmosfery. – Powiedział uśmiechając się wrogo – A teraz spieprzaj stąd, zanim przerobię cię na filety.

 

– Złoczyńco? Żart, na rozluźnienie atmosfery? – Kąciki ust młodego Gladiusa wykrzywiły się w pełen szyderstwa grymas – Jesteś tak żałosny, że aż mnie śmieszysz.

 

Ruch ręki Gladiusa był szybszy niż mrugnięcie. Z wyuczoną precyzją i oszczędnością ruchów odgarnął poły płaszcza, wyjmując z kabury swoją niezawodną czterdziestkę czwórkę. Dłoń złożyła się do strzału, ale zanim palce odnalazły spust, oczy zarejestrowały serię krótkich błysków, a nieznajomy mężczyzna stał tuż za nim.

 

Wtedy właśnie Simon pierwszy raz od wielu dni poczuł strach. Najprawdziwsze przerażenie, paraliżujące wyciągniętą rękę i wypełniające napięte mięśnie drżeniem. Poczuł delikatne dmuchnięcie w ucho i usłyszał szept nieznajomego.

 

– Za cienki jesteś w uszach na takie zagrywki. – Simon niemal widział przed oczami triumfalny wyraz twarzy mężczyzny – Masz pięć sekund, żeby wynieść się na drugi koniec miasta, zanim stracisz więcej niż palce.

 

Długowłosy klepnął Gladiusa w ramię i odwrócił się na pięcie. Młody zrozumiał wypowiedziane słowa dopiero po chwili. Jego twarz spłynęła nagle purpurą, oczy zwróciły się ku wyciągniętej jeszcze ręce, a w gardle uwięzła chrapliwa karykatura krzyku. Chłopak niemal stracił równowagę i z przerażeniem patrzył jak jego dłoń po prostu się rozpada. Palce odpadały kolejno, z taką łatwością, jakby do tej pory scalała je z dłonią tylko cieniutka warstwa kiepskiego kleju. Chwilę potem na ziemi wylądował pistolet – rozcięty na czworo i zredukowany do kilku kawałków złomu.

 

Mężczyzna nawet nie spojrzał na krwawe zjawisko dziejące się tuż za jego plecami. Nie interesowały go palce, drgające jeszcze na ziemi, ani sącząca się z dłoni czerwień. Pozwolił targanemu bolesnymi spazmami Simonowi wybiec z alejki i zniknąć w mroku.

 

Nie było sensu teraz go zabijać. W końcu już następnej nocy Simon zagra główną rolę we własnym krwawym przedstawieniu, które zakończy się paskudną i brutalną śmiercią.

 

Podszedł do dziewczyny, klęczącej teraz pokracznie na mokrym chodniku i pochylił się. Zdawała się zbyt przerażona i zszokowana, by cokolwiek zrobić. Wpatrywała się tylko w niego wzrokiem rannego zwierzęcia. Kiedy dotknął jej policzka, poczuł pod palcami drżenie.

 

Pełne strachu spojrzenie spotkało się z jego serdecznym uśmiechem.

 

– Posiadam pewną ciekawą zdolność. – Przerwał chwilę krępującej ciszy i przyklęknął tuż obok nieznajomej – Widzę przyszłość ludzi, głównie tych na których spojrzę. Nie całą oczywiście. Tylko maleńki kawałek, ich śmierć. Ty miałaś umrzeć tej nocy. Mniej więcej w tej chwili ten gość, który uciekł stąd z prędkością małego odrzutowca, powinien zacząć cię gwałcić, a potem zadźgać jakimś tępym nożem schowanym w tym jego fikuśnym płaszczu. Siedemnaście razy. Żyjesz jeszcze tylko przez zupełny przypadek. Nie zginęłaś, bo pojawiłem się i zniszczyłem przyszłość, w której byłaś tylko zimnym trupem w plastikowym worku. Tak, mogę robić takie rzeczy. Ale świat nie lubi tego typu numerów i będzie próbował sprowadzić wszystko na właściwy tor. Dlatego nie później niż jutro zginiesz w wypadku samochodowym. Jeśli jakimś cudem uda ci się go uniknąć, za trzy dni przygniecie cię belka, spadająca z rusztowania przy wieżowcu w centrum. Wiesz dlaczego ci to mówię?

 

Dał jej chwilę na przetrawienie ciągu informacji. W połowę i tak nie uwierzy, ale to nie miało w tej chwili żadnego znaczenia. Kiedy w końcu pokręciła delikatnie głową, mężczyzna wciągnął głośno powietrze i kontynuował spokojnie:

 

– Zupełnie bez powodu. Bo tak naprawdę jestem kompletnym czubkiem, psychopatą i mordercą. Dlatego w tej cuchnącej alejce tak naprawdę znajduje się pocięty trup. To była masakra, której ofiarą padła niewinna kobieta. Rozumiesz?

 

Zrozumiała.

 

Adrenalina wypełniła jej żyły, kiedy podrywała się z ziemi. Dziewczyna skupiła całą siłę woli na wykrzesaniu energii ze zmęczonych, obolałych mięśni. Całą sobą kurczowo trzymała się tej maleńkiej szansy, która tliła się jeszcze w duszy.

 

Na ucieczkę jednak było już o wiele za późno.

 

Nieznajomy ścisnął pewnie rękojeść noża i ciął. Powietrze przeszył krótki błysk. Najpierw jeden, potem trzy a w końcu siedem kolejnych.

 

Uciekająca dziewczyna poczuła, że traci równowagę. Odruchowo spojrzała w dół. Przez moment skołowany mózg nie mógł pojąć, dlaczego jej nogi wyprzedzają właśnie tułów i suną po nagle poczerwieniałej ziemi. Ręka, którą w pierwszym odruchu dziewczyna wyciągnęła w stronę własnych, rozmazanych karmazynową mgłą kończyn, wystrzeliła nagle do przodu i uderzyła w pordzewiały kontener, wykrzywiając się groteskowo.

 

Czas jakby stanął w miejscu, a załzawione oczy wypełniły się odbiciem setek zapętlonych myśli. Dziewczyna przyłapała się na tym, że nawet nie czuje już strachu, zupełnie tak jakby tej nocy całe jego pokłady doszczętnie się wypaliły. Nie mogła nawet krzyczeć, bo właśnie w tej chwili krótki błysk rozdzierał jej płuca na dwie części.

 

Śmierć przyszła niemal litościwie, przebijając ostrzem czaszkę na wysokości oczu, tak żeby dziewczyna nie mogła zobaczyć własnych organów, wysypujących się krwawą kaskadą z przeciętego brzucha.

 

Mężczyzna przestał ciąć, dopiero kiedy ofiara ostatecznie pożegnała się z życiem. Oddychał głęboko, łapczywie wciągając w nozdrza atmosferę krwawego mordu. Lustrując wijącą się przed nim czerwień poczuł, że makabryczna zbrodnia na bogu ducha winnej kobiecie była właśnie tym, czego potrzebował. Nieznajomy nie należał jednak do tych zdziczałych psycholi, miażdżących piękno swoim szkaradnym uśmiechem ani do zboczeńców, których podniecało mordowanie. On, poza pracą, traktował zabijanie jako hobby. Uważał, że jest coś oczyszczającego w cięciu ciepłych, miękkich tkanek na drobne kawałki i przypatrywaniu się tężejącym na chłodnym bruku kończynom. Zupełnie jak w piciu dobrze zaparzonej zielonej herbaty z glinianego kubka czy delektowaniu się drogim winem. Tylko jego oczy zdradzały iskrę czarnego szaleństwa, za każdym razem kiedy ostrze noża spotykało się z ciepłem ludzkiego ciała.

 

Z zamyślenia wyrwał go nagły impuls. W wejściu do tej cuchnącej krwią alejki wyczuł czyjąś obecność.

 

Nie myślał długo. Podniósł się i ze zwinnością drapieżnego kota rzucił na czającą się za nim sylwetkę. Nie miał czasu na zadawanie pytań. Ludzie, którzy nie uciekali przerażeni na widok makabrycznych morderstw byli na ogół bardzo groźni lub bardzo niezrównoważeni. Najbezpieczniej było się ich pozbyć. Szybko i sprawnie.

 

Odległość dzielącą go od postaci pokonał w ułamku sekundy, tak szybko że dla oczu zwykłego człowieka byłby tylko ledwo widoczną smugą

 

Ciął. Szybciej i bardziej agresywnie niż zwykle. Jakiś irracjonalny instynkt podpowiadał mu, że jeśli nie skończy wszystkiego jednym uderzeniem, okazji na następne już nie dostanie.

 

Stalowe ostrze wydało z siebie cichy pomruk, do złudzenia przypominający stłumiony ludzki krzyk i, wiedzione precyzyjnym ruchem ręki, zamieniło w linię metalicznego błysku. Nóż jednak nie dosięgnął swojej ofiary. Zamiast dźwięku rozcinanych tkanek, w powietrzu uniósł się ciężki skrzek uderzającego o siebie metalu.

 

***

Dwóch mężczyzn siedziało na krawężniku, tuż obok przegiętego słupa ulicznej latarni, zupełnie niedaleko od ociekającej krwią alejki. Pierwszy z nich popijał czarną herbatę z niewielkiego termosu, ukrytego do tej pory w wewnętrznej kieszeni prochowca. Wolną ręką poprawił wiążący włosy rzemyk, który najwyraźniej obluzował się podczas krwawej jatki. Drugi delikatnie kiwał się na boki i taksował otoczenie nieobecnym spojrzeniem pustych, jasnoszarych oczu. Obrzydliwie szaleńczy uśmiech, zdawał się być na stałe przyczepiony do jego bladej twarzy.

 

Morderca zmierzył niechętnym spojrzeniem swojego krawężnikowego kompana: niezdrowo jasna cera, prawie białe włosy, podkrążone oczy, pełne jałowego szaleństwa. No i jeszcze ten ciemny, pasiasty płaszcz obszyty białym futrem wzdłuż zamka. Nie trzeba było doktoratu z psychiatrii, aby stwierdzić, że ten niewątpliwie przemiły obywatel to kompletny czubek.

 

O tym białowłosym szaleńcu najwięcej mówiła jednak pieczęć – splatająca się ze sobą mozaika czarnych znaków, wyryta na piersi mężczyzny, dokładnie nad sercem. Coś, co na pierwszy rzut oka mogło wydawać się zwykłym tatuażem, naprawdę było zbiorem linii skleconych z samego mroku, wrzynającego się głęboko w ciało, niczym pokrętny pasożyt. Zabójca wiedział o tym doskonale. Na własnej skórze poznał to przytłaczające poczucie obcego bytu, panoszącego się bezczelnie po całej osnowie istnienia i żerującego na każdej słabości żywiciela. Sam w końcu nosił podobną pieczęć ciasno oplecioną wokół karku.

 

Upił łyk naparu i westchnął. Jeszcze kilka chwil temu napawał się mordem w alejce, z przyjemnym szaleństwem błyszczącym w oczach, a teraz? Siedział na krawężniku z albinoskim żywym trupem, który nie dość że paskudnie się uśmiechał, to jeszcze zwykłym kuchennym tasakiem powstrzymał cięcie jego ostrza. Najgorsze, że to nie była żadna wymagająca lat praktyki garda, ani potężne zaklęcie. Po prostu rzucili się na siebie jak pełne rządzy mordu zwierzęta, a ich bronie tylko przez przypadek spotkały na drodze do gardła przeciwnika.

 

Tragedia.

 

Chyba nic tak nie psuje dobrego nastroju i radości z porządnej masakry jak spotkanie kogoś, kto bezczelnie nie daje się pociąć.

 

– Nożooki, nie widziałeś gdzieś mojej ręki? – z zamyślenia wyrwał go charczący głos białowłosego. Dopiero teraz zauważył głęboką szramę na gardle albinosa. Ktoś musiał go bardzo nie lubić, zanim pieczęć zrobiła z niego nieumarłego.

 

– No tak, te ręce lubią się chować, prawda? Też ciągle szukam swoich. – Rzucił mężczyzna w marynarce, nawet nie licząc, że rozmówca zrozumie ironię. Nie wspominając o tym, że wszystkie kończyny białowłosego były na swoim miejscu, tylko ten zdawał się tego nie zauważać. Pan Hilary w wersji szalonego truposza. – Ale nie przejmuj się, coś na to poradzimy. Wyciągnij rękę przed siebie, nie tę tasakiem, drugą i podwiń rękaw. Właśnie tak. A teraz weź zamach i tnij z całej siły tym tępym cholerstwem, o właśnie tak, po skosie, tuż przy łokciu. Słyszałeś jak chrupnęło i jak krew trysnęła? To znak, że zaraz znajdziemy twoją rękę. O, patrz, widzisz to co się turla przy studzience? To chyba twoja zguba, prawda? Świeża i jeszcze ciepła.

 

Albinos podniósł toczącą się jeszcze po ziemi kończynę i obejrzał krytycznie ze wszystkich stron, po czym uśmiechnął się i przycisnął ją do piersi w niemal ojcowskim uścisku. Kiedy cieknąca po torsie krew zaczęła już zastygać, uniósł uciętą „zgubę" i przyłożył do broczącego kikuta. Kiedy tylko rozcięte tkanki się zetknęły, skóra wokół rany wybrzuszyła się, ukazując wyraźniej grające pod nią mięśnie. Wijące włókna zaczęły splatać się ze sobą i łączyć. Przed całkowitą regeneracją, można było dostrzec pomiędzy nimi znikający uszczerbek spajanej kości. Kiedy mięśnie uformowały zgrabną, twardą powierzchnię, natychmiast pokryły się warstwą skóry zlepionej tak doskonale, że nie widać było nawet najmniejszego śladu po niedanym cięciu. Cały proces trwał nie dłużej niż dwa, przyśpieszone pulsującą adrenaliną, uderzenia serca

 

Albinos wyciągnął przed siebie dłoń i zwinął kilkukrotnie palce w pięść. Kiedy usatysfakcjonowany stwierdził, że wszystko działa jak należy, posłał nożownikowi obłąkańczy uśmiech, mający chyba imitować wdzięczność.

 

– Tak szczerze to chciałem zabrać ci życie, Nożooki – powiedział szczerząc zęby, spiłowane do postaci ostrych trójkątów – Ale znalazłeś moją rękę, więc pozwolę ci je zatrzymać. Poza tym mój zmysł garncarza podpowiada mi, że jako kupka popiołu nie wyglądałbyś zbyt atrakcyjnie.

 

– Pewnie pożałuję, że spytałem, ale dlaczego właściwie „Nożooki"? – Czarnowłosy nie próbował nawet zrozumieć, co grzebanie w glinie może mieć wspólnego z popiołem.

 

Szaleniec przekrzywił głowę lekko na bok, a w jego szarych oczach mignęło zdumienie.

 

– Jak to dlaczego? Jesteś przecież nożem i wwiercają ci się w czaszkę te zabawne oczy, które uwielbiają życie. Nie rozumiem twojego niezrozumienia.

 

Nożownik westchnął. Z pewną niechęcią zmuszony był przyznać albinosowi rację. Kiedyś, podczas swojej pierwszej wizyty w Pandemonium, miał okazję skorzystać z Lustra. Zobaczył wtedy kształt własnej duszy – emanujący ostrym blaskiem sztylet, szczerzący zakrzywioną, pokrytą ząbkami klingę, który powłóczył osadzonym na skraju rękojeści okiem. Teraz natomiast uśmiechał się w duchu na myśl o tym, jak bardzo parszywe poczucie humoru musiał mieć Świat, jeśli najpierw obarczał kogoś darem widzenia dusz, a potem wykrzywiał umysł niczym nieskrępowanym szaleństwem.

 

– A więc co zamierzasz teraz zrobić, Złodzieju Życia – zapytał czarnowłosy, schowawszy wcześniej swój zaufany termos między poły prochowca.

 

Albinos wzdrygnął się prawie niezauważalnie, na dźwięk dawno niesłyszanego przydomka, po czym znacząco rozłożył ręce.

 

– Zapoluję jeszcze raz czy trzy a potem zniknę. Nie będę się kręcił po twoim terenie, nawet wokół własnej osi. Ta ziemia nie wyżywi dwóch łowców, a becność innych pieczęci doprowadza mój spokój do szału.

 

Nożownik pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam czuł, histeryczny niepokój swoich Oczu, które zalewały umysł wielogłośnym potokiem obelżywych myśli. Gdyby mogły, wyprułyby z jego ciała nitki własnej pieczęci, tylko po to żeby opleść i zmiażdżyć drugą.

 

Tak, bardzo nieprzyjemne uczucie. Gdyby miał być pod jego wpływem jeszcze przez jakiś czas, na pewno w końcu nie wytrzymałby i rzucił się albinosowi do gardła. Właśnie dlatego jedyne, co pozostało im obu to zdawkowe pożegnanie i pobożna modlitwa o to, aby Świat nigdy więcej nie skrzyżował ich dróg – modlitwa w którą żaden z nich tak naprawdę nie wierzył, Świat miał w końcu paskudne poczucie humoru.

 

***

Wznosząca się nieopodal starego rynku kamienica, była perłą architektury początku ubiegłego stulecia. Zwłaszcza teraz, kiedy odrestaurowane ściany pachniały świeżością, a zdobiące je płaskorzeźby niemal skrzyły się w pierwszych promieniach słońca. Wszystko to pod czułą opieką konserwatora zabytków, który traktował swoją pracę jako święte powołanie i zadbał o każdy, nawet najmniejszy detal. No, może z wyjątkiem naprawy popsutego zamka, z którym mocował się właśnie pewien mężczyzna o długich granitowych włosach, spływających po narzuconym na ramiona szarym prochowcu.

 

Czarnowłosy po raz trzeci spróbował przekręcić klucz, ale jedynym efektem jego zmagań było głębokie westchnienie i kłujące poczucie porażki. Bezlitosny morderca kontra stary zamek: 0-1.

 

Rozkładając w duchu ręce, upewnił się, że w okolicy nie ma żywej duszy i pozornie niedbale przesunął palcem wzdłuż blokującego drzwi zatrzasku. Cichy syk rozcinanego metalu utonął w mroku i już po chwili ciężkie, dębowe drzwi ustąpiły pod naciskiem męskiej dłoni.

 

Mężczyzna stanął w przedsionku i uniósł głowę, omiatając wzrokiem wyrzeźbione na sklepieniu podobizny, oplecionych bluszczem aniołów. Robił tak już setki razy. Zawsze, kiedy wracał do kamienicy poświęcał chwilę, aby posłać choć przelotne spojrzenie skrzydlatym postaciom, zastygłym w pełnych marmurowej elegancji zmaganiach.

 

Sam do końca nie wiedział czemu to robił, ale ten powtarzany wielokrotnie rytuał był dla niego jak przełącznik pozwalający wyczyścić umysł z morderczej ekscytacji i na powrót wejść w rolę zwyczajnego członka społeczeństwa. W końcu nie samą śmiercią żyje człowiek.

 

Drewniany stopień ugiął się pod ciężarem stopy, a smukła dłoń niemal czule chwyciła wypolerowaną poręcz. To była chwila, w której nawet wytrenowany zabójca mógł pozwolić sobie na chwilę nonszalanckiej normalności. Krótki marsz, znaczony powolnym odgłosem rytmicznie stawianych stóp był, dawał doskonałą okazję do krótkiego ułożenia myśli i chwilowej zadumy nad wydarzeniami minionego dnia. A było co układać. Cel, który udało mu się zlikwidować wcześniej niż przypuszczał. Spotkanie z zadowolonym klientem, zakończone zdobnym w sporą premię przelewem. Przechadzka po spalonej dzielnicy. Radosne mrowienie w palcach, na wspomnienie poszatkowanego trupa w starej alejce. No i spotkanie ze zdziczałym albinosem. Zęby aż zgrzytały mu na samą myśl o tych rozbieganych, zasnutych mgłą oczach, uśmiechu zaostrzonych pilnikiem zębów i nitkach pieczęci wijących się na piersi, niczym kłębowisko czarnych larw. Serce Upadłego Boga, Złodziej Życia, Król Szaleńców, Władca Absurdu – żadne z tych zasłyszanych od mieszkańców Pandemonium przydomków, nawet w połowie nie oddawały tego, jak bardzo irytującą istotą był ten białowłosy psychopata. Teraz, kiedy poznał go osobiście, czuł że nawet gnieżdżące się w jego czaszce Oczy, pałały do albinosa nienawiścią jeszcze większą, niż do innych nosicieli pieczęci.

 

Nie spostrzegł nawet, kiedy nogi powiodły go pod drzwi mieszkania. Ciężkie, absolutnie niepraktyczne wrota, oznaczone lekko wytartym numerem dziewięć, stanowiły granicę, za którą rozciągało się kilkadziesiąt metrów kwadratowych przytulnego azylu.

 

Położył dłoń na artystycznie zakrzywionej klamce i zamarł w bezruchu. Ciężki dreszcz rozszedł się po ciele i rozpalił nerwy adrenalinowym przyspieszeniem. Oczy otworzyły się, zalewając białka mrokiem, przeciętym tylko bielą źrenic, o kształcie pokrętnych krzyży.

 

W środku był ktoś obcy.

 

Wtedy na usta wsunęło się jedno słowo. Cornelia. Po drugiej stronie dębowej kurtyny drzwi była jego żona i w tej chwili mogło grozić jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Przez chwilę jego umysłem popłynął strumień czarnych scenariuszy. Szybko jednak odpędził obraz kobiety, gwałconej przez obleśnego włamywacza. Nacisnął klamkę i bezszelestnie wsunął się do mieszkania, gotowy rozszarpać na strzępy tego, kto ośmielił się zakłócić spokój jego azylu.

 

Nóż, który znalazł się w dłoni mężczyzny, zasyczał metaliczną parodią ludzkiego krzyku, a powietrze wokół klingi delikatnie zawibrowało. Nawet nieliczne drobinki kurzu zdawały się rozpadać na dwoje, przy najlżejszym kontakcie z oplecionym smukłymi palcami ostrzem.

 

Nożownik wytężył słuch i omiótł korytarz badawczym spojrzeniem. Kiedy wzrok mężczyzny padł na podłogę, poczuł że uchodzi z niego całe napięcie. Połyskujące złowrogo w półmroku ostrze uspokoiło się, a jego właściciel głośno westchnął, przykładając dłoń do czoła.

 

Na gustownych, jasnych panelach leżały bezładnie porozrzucane ubrania, znacząc drogę do znajdującej się na końcu korytarza sypialni. Odzieżowy szlak wywijał się zmiętą koszulą i zakręcał pośpiesznie ściągniętą parą męskich jeansów. Niechlujnie rzucona spódniczka zawisła na komodzie, a podarte rajstopy wiły się po podłodze, niczym wężowa skóra. Tuż przy drzwiach sypialni dostrzegł również wyszywane czerwoną koronką figi i stanik. Obraz był tak typowy w swej absurdalności, że przez chwilę oczekiwał czającej się gdzieś ukrytej kamery czy gości, śmiejących się żartobliwej niespodzianki. Nic takiego jednak nie nadeszło.

 

Mężczyzna ściągnął buty, po czym powiesił pokrowiec na stojącym w kącie wieszaku. Ominął skrzyżowane ze sobą kozaki i uchylił pierwsze drzwi z prawej. Dobrze naoliwione zawiasy nie wydały najmniejszego dźwięku, wpuszczając mordercę do jego własnej kuchni.

 

Kilka chwil krzątaniny i otwartych szafek później, na zgrabnym stole z ciemnego drewna stał gliniany dzbanek. Mężczyzna wsypał do niego dwie miarki zwiniętych w kulki liści, po czym przycisnął włącznik elektrycznego czajnika, do połowy wypełnionego źródlaną wodą.

 

Odczekał chwilę, po czym przywidział swój najlepszy uśmiech i postanowił przywitać się Cornelią i jej gościem.

 

***

Kiedy otworzyła oczy, w pokoju panował półmrok. Jedynie nikłe promienie wschodzącego słońca przebijały się przez przesłaniającą okno firanę.

 

Usiadła i ziewnęła, przeciągając się przy tym jak kotka, po czym zlustrowała otoczenie parą błękitnych, zaspanych oczu. Sypialnia wyglądała strasznie. Zupełnie, jakby przeszło tędy stado wściekłych psów. Szklane ozdóbki, które wcześniej, wraz z gustownym zegarem, zdobiły komodę, teraz leżały na dywanie. Drzwi szafy wydawały się lekko wgniecione, a stojący przy łóżku stolik był wyraźnie przekrzywiony. Nawet na ścianach widać było mokre od potu odciski dłoni.

 

Cornelia westchnęła i kilkukrotnie przeczesała włosy, starając się ułożyć zmierzwione pukle w coś choć trochę przypominającego schludną fryzurę. Jej spojrzenie padło na śpiącego obok mężczyznę, a na usta wpełzł mimowolny uśmiech. Spał zupełnie nagi, przykryty tylko niechlujnie skrawkiem kołdry. Ten dobrze zbudowany brunet, o twarzy naznaczonej kilkudniowym zarostem miał na imię Karl. Cornelia poznała go na wczorajszej imprezie i od razu wpadł jej w oko. Kiedy po kilku drinkach ich ciała splotły się w zmysłowym tańcu, a klubowe neony rozświetliły płonącą w oczach żądzę, postanowiła zaciągnąć go do łóżka. Karl nawet się nie opierał i ochoczo przyjął zaproszenie. Noszona przez kobietę obrączka najwyraźniej mu nie przeszkadzała.

 

Po wczorajszej nocy bolały ją chyba wszystkie mięśnie. Karl nie był wybitnym kochankiem – brutalny, nieokrzesany i pozbawiony taktu. Dotyk jego ciężkich dłoni i chropowatego języka nie mógł się równać ze smukłymi palcami męża, który potrafił wprowadzić ją w stan kompletnej ekstazy. Mimo to Cornelia uważała, że było warto. Z jej małymi zdradami było trochę jak z dobrym winem – żeby naprawdę docenić smak wybornego trunku, trzeba przecież czasem spróbować taniej podróbki.

 

Z łóżka zsunęła się prawie bezgłośnie i przeklęła w duchu swój zegar biologiczny. Nawet po nocnej eskapadzie, jak zwykle budziła się tuż przed świtem. Z krótkiej chwili zadumy wyrwało ją zalotne uszczypnięcie w pośladek. Odruchowo odwróciła głowę, a jej spojrzenie napotkało uśmiech, łobuzersko wymalowany na twarzy Karla.

 

Mężczyzna odrzucił kołdrę i skinął zachęcająco na Cornelię. Ta w odpowiedzi pochyliła się i muskając jego policzki burzą włosów, złożyła na ustach kochanka namiętny pocałunek.

 

Wtedy właśnie drzwi sypialni otworzyły się z cichym skrzypnięcie.

 

Odskoczyli od siebie jak oparzeni. Ona pośpiesznie zakryła nagie piersi ręką, a on siedział tylko w osłupieniu, taksując tępym spojrzeniem stojącą w progu postać.

 

– Puk, puk. -Mężczyzna w białej koszuli, kilkukrotnie uderzył knykciem w framugę. Wydawał się zupełnie niewzruszony obecnością obcego faceta we własnym łóżku – Witaj, kochanie. Ubierz się, a ja zrobię jakieś śniadanie. Herbata zaraz będzie gotowa. A panu, tak, panu, z niewysłowioną przyjemnością rozłupię czaszkę tępą siekierą, jeśli w przeciągu dwóch minut nie znajdzie się pan w odległości przynajmniej dwudziestu kilometrów stąd.

 

Skinął lekko swojej małżonce i odwrócił na pięcie. Zanim spokojne kroki doprowadziły go do kuchni, usłyszał tylko jak szum gotującej wody miesza się z wybuchającą w sypialni wrzawą.

 

Cornelia wyrzuciła z siebie siarczyste przekleństwo. Była pewna, że mąż wróci dopiero następnej nocy. W gruncie rzeczy skręcało ją ze złości. Nie mogła się pogodzić z tym, że pieczałowicie budowany przez te kilka lat obraz czystej, niewinnej Cori legnie w gruzach przez tak bezmyślny zbieg okoliczności. Tępe spojrzenie Karla irytowało ją jeszcze bardziej. Patrząc teraz na jego zagubione, bydlęce spojrzenie, nie mogła zrozumieć co tak bardzo ją w nim pociągało. W tej chwili najchętniej wyrzuciłaby go z trzeciego piętra, pozorując nieszczęśliwy wypadek.

 

Popędziła kochanka niechętnym ruchem głowy, po czym narzuciła na nagie ciało przewieszony przez oparcie krzesła szlafrok.

 

W przeciągu niecałej minuty Karl, ubrany jedynie w przekrzywione bokserki, znalazł się na klatce schodowej. W rękach kurczowo trzymał pogniecione jeansy i koszulę. Z ramion zwisała ściągnięta pośpiesznie z wieszaka kurtka, a usta wykrzywiły się w trudnym do zidentyfikowania grymasie.

 

Pożegnały go tylko zamknięte drzwi i dźwięk zatrzaskiwanego zamka.

 

 

 

Zanim weszła do kuchni, zdążyła doprowadzić się do jako takiego porządku. Zawiązała szlafrok, poprawiła fryzurę i rozmasowała napięte mięśnie twarzy. Nie do końca wiedziała czy ma grać przed ukochanym skruszoną pokutnicę, czy butną, tryskającą kobiecością istotę. W normalnych okolicznościach wystarczyłby pewnie wyćwiczony do perfekcji niewinny uśmieszek i przywołany na zawołanie rumieniec. Teraz jednak była przekonana, że dotychczasowa taktyka musi ulec zmianie.

 

W końcu zdecydowała się wkroczyć do kuchni z uniesioną głową, niczym dumna kotka, jednak cała pewność siebie rozsypała się na drobne kawałeczki tuż po przekroczeniu progu. Tam gdzie miała nadzieję zastać przewracającego meble, wściekłego byka na krawędzi szaleństwa, czekał tylko spokojnie wlewający gorącą wodę do glinianego czajniczka mężczyzna. Chwilę później zabrał się za krojenie, ustawionych pośpiesznie na kuchennym blacie pomidorów i powitał ją delikatnym uśmiechem.

 

– Udało mi się wcześniej wyrwać z pracy. – Stwierdził, wskazując gestem krzesło przy ustawionym wzdłuż ściany stoliku – Rozmowy z klientem przebiegły szybciej niż myślałem. Kontrakt podpisaliśmy już wczoraj.

 

Kiedy ofiarą noża padły już szynka i bułki, mąż uchylił pokrywkę glinianego naczynia. W powietrze uniósł się przyjemny zapach chińskiej herbaty

 

– Pomyślałem więc, że zrobię ci małą niespodziankę i wrócę dzień wcześniej. – Kontynuował, wlewając napar do niewielkich filiżanek. – Kupiłem bilety na tę sztukę, którą tak zachwalałaś przez telefon, ale… cóż, wydaje mi się że wspólne wyjście do teatru byłoby w obecnej sytuacji mało komfortowe. Daj je może jakiejś koleżance, żeby się nie zmarnowały.

 

Tego właśnie Cornelia nie znosiła w swoim mężu najbardziej. Spokój, podobny do skutego wiecznym lodem jeziora. Emocje, zakryte pancerzem zimnej racjonalności. Takiego mężczyznę wybrała, a jednocześnie pewną częścią siebie nie potrafiła zaakceptować. Gdzieś na pograniczu świadomości czuła, że za zamarzniętą skorupą kryje się jakieś potężne uczucie, którego ukochany nie chce pokazać nawet jej. Zupełnie jakby obraz siedzącego przy stoliku mężczyzny był tylko barwnym refleksem, grą świateł odbitych od lodu.

 

W umyśle kobiety plątały się tysiące myśli, a na usta cisnęły setki pytań. Wgryzła się tylko w postawioną przed nią kanapkę i nie zadała żadnego.

 

Jak zwykle.

 

***

Słońce opadało powoli za horyzont, z każdą chwilą coraz bardziej wydłużając cienie, rzucane przez postrzępione dachy. Kolejny dzień w spalonym dystrykcie nieubłaganie chylił się ku końcowi, ustępując miejsca ciemności. Zarówno tej chłonącej księżycową poświatę, jak i drugiej – ukrytej w źrenicach przemykających ulicą przestępców.

 

Był tu też inny rodzaj mroku, lepkiego i bolesnego, wyzierającego zza pustych, wybałuszonych oczu świeżego trupa.

 

Złodziej Życia stał na rozdartym licznymi szczelinami asfalcie. Wokół piętrzyły się stosy poczerniałych gruzów, tworząc coś na kształt zwęglonego labiryntu. Po rzędach potężnych budynków zostało tylko ulotne wspomnienie i brudne pogorzelisko. Ta część dzielnicy najgorzej zniosła pożar.

 

Albinos przyglądał się z zaciekawieniem własnej dłoni, pokrytej czerwonym nalotem powili zastygającej krwi. Wyciągnął ją przed siebie i obserwował, jak groteskowy szkarłat, opleciony ostatnimi promieniami zachodzącego słońca, zastyga i szarzeje, tylko po to aby za chwilę zmienić się w popiół.

 

W zamglonych zwykle oczach błysnęła iskra ekscytacji, kiedy spojrzał na rozciągnięte przed nim zwłoki. Niesamowicie bawiło go, że tryskający niedawno życiem człowiek leżał teraz zupełnie martwy pośród gruzów. Nieznajomy zresztą sam prosił się o śmierć. Musiał uznać chichoczącego pod nosem szaleńca za łatwy łup, a kiedy wbijał nóż w bladą, odsłoniętą pierś, nie był przygotowany na dotyk białych palców, oplatających krtań ułamek sekundy później. Kiedy spojrzenia oprawcy i niedoszłej ofiary spotkały się, albinos wyszczerzył spiłowane pokracznie zęby w szaleńczym uśmiechu.

 

– Zabrałeś mi życie, więc i ja zabiorę twoje. – Chrapliwy głos zadźwięczał w uszach złoczyńcy, zanim ten poczuł na szyi potężny uścisk. Przed śmiercią usłyszał jeszcze tylko ciche mlaśnięcie rozdzieranych tkanek i stłumiony trzask łamanego kręgosłupa.

 

Król Szaleńców położył dłoń na piersi trupa, rozkoszując się przez moment ciepłem bijącym jeszcze od martwego ciała. Wtedy właśnie pieczęć białowłosego zawibrowała. Nieruchome dotąd kłębowisko smolistych linii zaczęło wić się, niczym węże, podekscytowane zapachem śmierci.

 

Twarz zmarłego zaczęła tracić kolor. Czerwone dotąd policzki w jednej chwili zapadły się i zbledły, stopniowo pokrywane plamami wysychającej skóry. Krótka czupryna mężczyzny przerzedziła się w mgnieniu oka. Ciemne włosy w przeciągu dwóch uderzeń serca zupełnie straciły pigment, pozostawiając na głowie tylko garść białych nitek.

 

Przez koszulę, która jeszcze przed chwilą ciasno opinała muskularne ciało, przebijały teraz coraz wyraźniej zarysowane żebra. Nawet palce topornych dłoni kurczyły się i szczuplały, z każdą chwilą coraz bardziej przypominając kościste knykcie ponurego żniwiarza. W końcu poszarzała skóra, przywodząca na myśl bardziej wytarty pergamin niż ludzką tkankę, pękła, rozsypując się na asfalcie kaskadą spopielonych odłamków. Krótko potem otoczone popiołem kości zaczęły kruszeć. Poznaczona siatką chaotycznych pęknięć biel w końcu ustąpiła. Pozostały po niej tylko niewielkie górki pyłu, znaczące kontury nie istniejącego już ciała.

 

Władca Absurdu oblizał wargi. Poczuł falę euforii, kiedy resztka wyssanego z trupa życia popłynęła wzdłuż ręki, prosto w objęcia pogrążonej w chaotycznym tańcu pieczęci. Smoliste linie wiły się jeszcze przez chwilę radośnie, po czym na powrót zasnęły, wokół drzemiącej w piersi pieczęci.

 

Albinos uniósł wzrok, obserwując wykrzywione własnym szaleństwem kontury wieczornego nieba. Wykwitające powoli na tle ciemności gwiazdy, były dla niego chaotycznymi ognikami, zjadanymi przez rozwartą paszczę księżyca. Tam, gdzie zwykły człowiek widział rozciągające się wokół pogorzelisko, białowłosy dostrzegał wielobarwny labirynt, błyszczący odłamkami szklanych oczu i morzem ceglanych uśmiechów. Kawałki zwęglonych murów szeptały do niego, zapraszając na wspólną ucztę lub obrzucając potokiem wyzwisk. Nieustanna kakafonia nieistniejących głosów wdzierała się szaleństwem między myśli, a balansujące na krawędzi rzeczywistości majaki, przysłaniały oczy krwawą mgłą.

 

Kiedy chwiejnym krokiem ruszył przed siebie, nie wiedział czy podąża za głosem umysłu, czy tylko ogarniającym go szaleństwem. Krążące wokół szepty jednak za nic nie chciały wyjawić odpowiedzi. Przekonywały tylko, aby nie trwonił bezczynnie czasu i jak najszybciej znalazł kolejne źródło życia. Ciepłe, soczyste i pełne energii, którą można skraść jednym dotknięciem.

 

Mężczyzna wyszczerzył zęby w przedziwnej parodii uśmiechu i przyśpieszył kroku.

 

Postanowił po raz kolejny posłuchać głosu własnego obłędu.

 

***

Sierp księżyca jaśniał już na nocnym niebie, kiedy mężczyzna przekroczył granicę spalonego dystryktu. Przywitały go postrzępione fragmenty zwęglonych murów i mrok, wyślizgujący się z cuchnących zakamarków.

 

Rzadko zdarzało mu się odwiedzać dzielnicę dwukrotnie w tak krótkim czasie, ale tym razem okazja była wyjątkowa. W labiryncie upiornych ulic i poszarzałych kształtów czekał na niego spektakl. Śmiertelne przedstawienie, w którym główną rolę zagra ktoś, kto zasłużył sobie na śmierć

 

Nożownik zwykle wolał być scenarzystą w teatrze śmierci i osobiście spisywać ostatnie chwile spotkanych ludzi. Czasem jednak, kiedy Oczy ukazywały mu coś wyjątkowo intrygującego, postanawiał zasiąść na widowni i rozkoszować się kunsztem innych.

 

Nie inaczej było teraz, kiedy błądził pośród zniekształconych nikłym światłem alejek w poszukiwaniu tej właściwej. Ciemnej i naznaczonej rozkładem sceny, na której ludzkie ciało zamieni się w popiół.

 

Zaglądając do kolejnego zaułka, tylko po to aby usłyszeć zawodzenie przestraszonych szczurów, przypominał sobie wizję. Przed oczami wciąż miał obraz wykrzywionej w agonii twarzy, blednącej z każdą sekundą i ubrania, opinającego coraz wątlejsze ciało. Czuł narastającą ekscytację, wspominając biel, rozsypujących się powoli kości. Nie mógł doczekać się spotkania z reżyserem tak wspaniałego spektaklu.

 

Przyśpieszył kroku, pozwalając aby wzbierające emocje rozlały się po ciele przyjemnym dreszczem. Jeszcze tylko chwila, parę oddechów i dotrze tam, gdzie trzeba. Jeden zakręt, ominięty narożnik. Ostatni krok.

 

Wreszcie był na miejscu.

 

Przed nim rozciągał się znajomy zaułek, jakby na dowód, że ironia losu nie zna granic. Simon najwyraźniej postanowił dokończyć, rozpoczęte już przedstawienie, zupełnie nieświadomy tragedii, jaka miała go spotkać.

 

Szczelina między ścianami poszarpanych budynków wciąż nosiła ślady wczorajszej masakry. Zapraszała zaschniętą czerwienią i emanowała zapachem śmierci. Wewnątrz, na tle pordzewiałych kontenerów, rysowała się sylwetka białowłosego mężczyzny. Jego zamglone oczy i wykrzywione szaleńczym uśmiechem usta doskonale komponowały się z nożem, wbitym aż po rękojeść w brzuch ofiary. Blade palce, mocno ściskające krtań, więziły krzyk w gardle mordowanej postaci.

 

Nożownik przysunął się bliżej, przeskakując stertę niedbale rozrzuconych ubrań, przyprószonych popielną szarością. Nawet nie próbował zachować ciszy – Król Szaleńców tak zapamiętale oddany był rozrywce, że i tak nie zwróciłby na niego uwagi.

 

Mężczyzna namacał w ciemności drewnianą skrzynię, która jakimś cudem przetrwała pożar i usiadł na niej, odrzucając przy tym poły prochowca. Założywszy jedną nogę na drugą, wyjął z kieszeni nieodłącznego towarzysza każdej wędrówki – niewielki, stalowy termos. Zapach ukrytej w nim herbaty zdawał się jeszcze piękniejszy, kiedy dane było chłonąć go w akompaniamencie zduszonych jęków i błagalnych spojrzeń.

 

Wtedy właśnie zaczęło się przedstawienie. Usta ofiary, rozwarte w pełnym obłędnego bólu spazmie, zaczęły wysychać. Fragmenty pękających warg kruszyły się, wpadając do coraz chłodniejszych ust. Nawet łzy przestały już płynąć z nabiegłych krwią oczu, pozostawiając na policzku tylko ciemne linie pośród blednącej skóry.

 

Dla siedzącego w mroku mężczyzny, widok mięśni, pękających w rytm agonalnych drgawek, był bardzo zaskakujący. Przez całe życie Oczy ukazały mu już dziesiątki wizji, setki ostatnich uderzeń serc i tysiące śmiertelnych chwil. Widywał wypadki, morderstwa, gwałty, samobójstwa, czasem nawet absurdy, żywcem wyjęte ze scenariuszy kiepskich filmów. Żadne ze śmiertelnych przedstawień nie zachwyciło go jednak tak jak to. Miejsce w pierwszym rzędzie spektaklu szarzejącej skóry i kruszonych kości, były warte swej wagi w złocie.

 

Upił kolejny łyk herbaty, a jego wzrok natrafił na ostatnie bolesne spojrzenie ofiary, zanim z jej oczu pozostały tylko ziejące pustką oczodoły. Groteskowo wychudła twarz straciła jakikolwiek wyraz. Po gęstych dotąd włosach zostały tylko nieliczne kępy, pośród których bielała gładka powierzchnia czaszki. Z rękawów, zwisającej na coraz bardziej kościstym ciele, kurtki wysypywały się fragmenty spopielonych tkanek. Drgające nerwowo palce były już tylko kościstą karykaturą.

 

Przedstawienie dobiegało końca.

 

Kiedy mordowana postać zredukowana została jedynie do kupki popiołu i ubrania, zwisającego luźno z klingi tępego noża, w powietrzu rozległo się ciche klaskanie.

 

– To było bardzo ciekawe widowisko, Złodzieju Życia. – Powiedział czarnowłosy, wstając z miejsca. Na jego twarzy zagościł wymuszony uśmiech, maskujący nienawiść, wlewaną do mózgu przez pieczęć.

 

Albinos odwrócił się powoli, pozwalając aby umorusana spopielonymi resztkami kurtka spłynęła na ziemię z jego ostrza. Minęła chwila, zanim w zamglonych oczach Króla Szaleńców pojawił się cień zrozumienia.

 

– Pozostaje mi tylko przeprosić. Tak dziękczynnie. Lub odwrotnie. – Władca Absurdu skłonił się lekko, a pieczęć zawtórowała, splatając czarne linie w czymś na kształt podszywanej gniewem dumy.

 

– Nazabijałeś się już wystarczająco, żeby stąd zniknąć?

 

– Tak. – Białowłosy przeciągnął się niewinnie, wyciągając w górę splecione ręce. – Mury szepczą, że tutaj śmierci jest wystarczająco wiele. Szczury za to twierdzą, że na północnym południu zdecydowanie jej brakuje. Tam się teraz udam.

 

Nożownik skinął tylko lekko głową z udawanym zrozumieniem. Jedynym, co pojął z wypowiedzi albinosa, to zapowiedź jego rychłego odejścia. Dobrze. Jeden nieumarły problem z głowy.

 

Stanął obok szaleńca i zlustrował scenę śmiertelnego przedstawienia. Po grającej główną rolę postaci pozostało tylko kilka wymiętych kawałków odzieży i pył, gotów unieść się przy najmniejszym podmuchu.

 

– Tak naprawdę nigdy nie kochałem swojej żony. – Stwierdził nagle, uśmiechając się gorzko. – Smutne, prawda? Udawałem przed nią kogoś, kim nigdy nie byłem. Przekonywałem o uczuciu, które nie istniało. Lata związku zbudowałem na kłamstwie i ułudzie tylko po to, aby ułatwić sobie robotę. Żeby ludzie myśleli, że znają moją słabość i łatwiej dawali się podejść. Wiesz dlaczego ci to mówię?

 

Złodziej Życia przekrzywił tylko głowę i wzruszył ramionami.

 

– Zupełnie bez powodu. – Odrzekł nożownik, wskazując wyjście z alejki jakby zmęczonym gestem – A teraz spieprzaj stąd, skoro już się namordowałeś.

 

 

Przez chwilę spoglądał na sylwetkę, zanurzającą się powoli w mrok spalonego dystryktu. Kiedy jasne włosy zniknęły zupełnie na tle postrzępionych ścian, pochylił się nad resztkami śmiertelnego spektaklu. Delikatnie odchylił poły leżącej na ziemi kurtki i niemal czule powiódł palcami po spopielonych szczątkach. Kątem oka dostrzegł nikły metaliczny błysk, majaczący tuż obok. Wyciągnął dłoń i już po chwili ściskał w niej srebrną obrączkę. Taką samą jak ta, którą nosił na palcu.

 

Fin

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

z tego miejsca chciałbym pozdrowić panów geologów, bo to w dużej mierze dzięki nim tekst doznał mocnej szlifierki (w końcu nic nie motywuje tak bardzo jak porządne skopanie dupska)

opowiadanie jest przydługie, więc chciałbym z góry podziękować tym wszystkim, którzy zdecydują się je przeczytać. mam nadzieję, że będzie warto.

pozdrawiam i zapraszam do lektury

Dziękuję  za zaproszenie i przyjmuję podziękowania.
Jest lepiej. Jeszcze nie dobrze, bo dla mnie dobrze oznacza obecność nielicznych i przypadkowych, drobnych pomyłek, ale jednak o wiele, wiele lepiej. Usunięcie tego starego wstępu wyszło na dobre --- nie zniechęca rozwlekłością i oderwaniem od rdzenia fabularnego.
Katatonia to nie kakofonia, vyzarcie. Przecinkologia jakby nienajlepsza... Ten tekst doprasza się szlifu, bo jest go wart. Nie będę rozpisywał się, dlaczego --- nieumarli, psychopaci i im podobni znajdują się poza granicą mojego zainteresowania, ale skoro przyczytałem bez wstrętu i znaczących uśmieszków pod nosem, opowiadanie, jego postacie, sam pomysł muszą być czegoś warte. Tak uważam.

no tak... kakafonia. dziękuję za zwrócenie uwagi. co do przecinków, cóż, tu akurat sam jestem sobie winien. jeśli ktoś porywa się na mordercze konstrukcje zdaniowe, to czasem ponosi na własne życzenie sromotną klęskę. ale będę ćwiczył. słowo harcerza.

:-) Zobaczymy przy następnych tekstach... :-)
Aha --- jakoś dziwnie i niezręcznie nazwałeś termos z herbatą. Pod koniec, gdy czarnowłosy idzie obejrzeć spektakl z żoną w jednej z ról głównych.

Przeegzaltowane.

A mi się podobało :) Nawet bardzo, zwłaszcza jak na tekst, któremu pod względem technicznym jeszcze trochę brakuje do ideału. Zacznę od minusów, żeby to miłe zostawić na koniec:
- przekombinowane zdania, które momentami ciężko zrozumieć
- za dużo przymiotników (taka tania kwiecistość) + przydługie opisy (taka wata, niby fajna i "cukrowa", ale jednak ;))
- bohaterowie mają styl (wizualnie) ale w dialogach trochę brakuje im "pazura"
Plusy:
+ bohaterowie, którzy autentycznie mnie zaintrygowali
+ KLIMAT
+ styl, który kojarzy mi się z anime (jak zerkniesz na mojego avatara, zrozumiesz, że trafiłeś w mój gust)
+ historia - ok, niby prosta - ale tak poprowadzona, że chcę wiedzieć, co będzie dalej
+ poczucie, że autor czyta/ogląda to, co ja... Nie wiem, jak to opisać.

Daję 5, a co!

zgodzę się do przekombinowania zdań i mnogości przymiotników. trudno mi się tego pozbyć, ale walczę dzielnie. naprawdę.

jeśli chodzi o "poczucie, że autor czyta/ogląda to, co ja", to może ono być dosyć zasadne, biorąc pod uwagę, że autor posiada około dwustu pięćdziesięciu płyt dvd, wypełnionych japońskimi kreskówkami.

dziękuję za miłe słowa.

Jakoś nasunęło mi się "Kuroshitsuji", ale to pewnie dlatego, że dzisiaj wyszedł nowy odcinek mangi i jestem na świeżo po lekturze ;)

Najpierw, zanim przejdę do sedna, chciałbym podziękować za wspomnienie, o nas panach geologach :) Czyli pomoc była nie tyle owocna co potrzebna. Ciesze się. Bardzo.
Bardzo się też cieszę, że tekst został należycie doszliwowany pod względem merytorycznym, jaki i językowym. No, dłuugie to opowiadanie jak tasiemiec, ale tak tekst mnie wchłonął.
Niektóre zdania, są za długie, można się pogubić jak w lesie w nocy, ale za sprawą nieszęsnych przymiotników i przecinków.
Fabularnie - dobre plus
Przecinki - po prostu jeszcze to leży, to już Ci wytknęli, ale przypomnę, pracuj nad tym. Wiem, że to katorga, jak przeprawa przez Syberię, ale dasz radę.
Bohaterowie - bardzo fajni :)
Ogólne wrażenie - podobało mi się. Ode mnie zasłużone 4+, ale nie ma tutaj plusów, więc małe 5 na zachęte.
Pracuj dalej. Ćwiczenie czyni mistrza.

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

psychopata który nigdy nikogo nie kochał? lubię psychopatów, ale psychopatycznych raczej w taki  ujmujący sposób. on był morderczo psychopatyczny, choć miał w sobie coś intrygującego i też mi się spodobał. faktycznie, tekst może trochę przydługi, co nie zmienia faktu, że dość ciekawy i wciągający. trochę kuleje u ciebie styl, ale cieżką pracą da się dużo zrobić ;) powodzenia ;D

Matkobosko... Ten pierwszy akapit mnie zabił.

www.portal.herbatkauheleny.pl

zabił w sensie pozytywnym czy negatywnym?
sądzę, że w tym drugim, ale zapytać nie zaszkodzi

Tym drugim... Cały tekst tak poprawiłeś?

www.portal.herbatkauheleny.pl

jeśli chodzi o poprawki, to cały, przydługi wstęp zostałzastąpiony jednym akapitem (który mi tam osobiście się podoba. muzyczne porównania są fajne). poza tym gdzieniegdzie wprowadziłem zmiany kosmetyczne, zmieniłem los jednego z bohaterów i dodałem ciąg dalszy, tak żeby wszystko miało ręce i nogi (stąd taka długość tekstu)

No dobra, po tym zamordystycznym pierwszym akapicie jest niebo lepiej, chociaż są momenty, że ostro jedziesz po bandzie i nijak nie można zrozumieć, o co Ci chodziło. Reszta uwag stylistycznych pokrywa się z uwagami poprzednich komentujących.

Co do samej treści: tekst jest świetny jako przedstawienie bohaterów, bo sama fabuła raczej taka fragmentaryczna. W każdym razie, jesli będziesz to kontynuował, do czego oczywiscie zachęcam, to będę czytać na pewno :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka