- Opowiadanie: Roxsana Rossenvelvet - Opowieści z Kimiro - Rozdział V

Opowieści z Kimiro - Rozdział V

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieści z Kimiro - Rozdział V

Następnego dnia deszcz nadal padał. Duże, gęste krople tworzyły półprzeźroczystą, podobną do mgły zasłonę, która spowijała wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Ciężkie od nadmiaru wody, zwrócone kielichami ku ziemi kwiaty starej, opiekuńczej śliwy zwisały smętnie z swoich gałązek. Część ich płatków opadła już wcześniej pozostawiając po sobie nagie szypułki. Gdyby jednak przyjrzeć się bliżej poszczególnym konarom można by zauważyć, że gdzie-nie gdzie właśnie zaczynają pojawiać się drobne, jasnozielone listki. Na rozmiękłej ziemi tworzyły się błotniste kałuże, a zasnute ciężkimi, szaro-białymi chmurami niebo, nadawało swoją barwę przestrzeni wokół zamku, tłumiąc jednocześnie wszystkie inne kolory. Pomimo tej niesprzyjającej, ponurej aury, podkreślającej dodatkowo panujący w fortecy iście wisielczy nastrój, okolice bramy wjazdowej, podwórzec oraz prowadząca do posiadłości wąska, kręta ścieżka tętniły życiem. Gromady konnych mężczyzn, w prostych, podróżnych strojach, w stożkowatych, bambusowych kapeluszach i z mieczami przytroczonymi do boków nadciągały od już od samego rana. Niektórzy przybywali samotne, inni w towarzystwie swoich straży przybocznych i służby. Na rozkaz strażników fortecy wszyscy oni zatrzymywali się, okazywali stosowne dokumenty – podłużne, drewniane tabliczki na których wyryto ich imiona. Po dopełnieniu tych formalności, poszczególne osoby otrzymywały zgodę wkroczenia na teren głównego zamku. Zamku, nazywanego także "główną twierdzą", chociaż jego umocnienia do specjalnie warownych nie należały. Już samo położenie – o pół dnia drogi od stolicy prowincji – Yomugary zdawało się przeczyć jakiemukolwiek znaczeniu strategicznemu, czy chociażby reprezentacyjnemu.

 

Mimo tego od dziesięciu pokoleń to wzniesione na niewysokim pagórku, otoczone jedynie pojedynczym pierścieniem murów domostwo stanowiło siedzibę najwyższych klanowych władz. Była to swego rodzaju tradycja, zapoczątkowana przez czternastego daimyo klanu Sugiatni; Hayato. Blisko dwa stulecia temu, władca ten kazał wybudować w tym miejscu skromny, chodź przestronny zamek, mający jak utrzymywał, pełnić funkcje jego letniej rezydencji. Jednakże, kiedy budowla została ukończona, ku wielkiemu zdziwieniu całego klanu ogłosił on, że wraz z najbliższą rodziną zamieszka tutaj na stałe.

Nie wiadomo do końca co go do tego skłoniło. Jedna z rodowych legend głosiła, jakoby główny wpływ na decyzję daimyo miała jego ukochane żona, piękna Yoko. Rozległe, malownicze krajobrazy wyżyny Yokizumi ponoć tak oczarowały kobietę, że gdy przyszedł czas powrotu do stolicy płakała przez całą noc. Przejęty jej łzami władca spytał wówczas małżonkę powód tak wielkiego smutku, a ona odparła, że jest nieszczęśliwa, bo niedługo będzie musiała wrócić do tego, ciasnego, pełnego zgiełku miasta.

Nie martw się, Yoko-chan – miał powiedzieć Hayato po wysłuchaniu odpowiedzi. – Obiecuję ci, że nie będziesz musiała robić tego, na co nie masz ochoty.

A ponieważ nie wyobrażał sobie życia bez niej, zadecydował, że także zostanie w letnim zamku i uczyni z niego swoją główną rezydencję.

 

Piętnaście lat potem umarł, a władzę przejął jego syn – Hideo, który zadecydował, iż na zawsze pozostanie w tym, tak bardzo ukochanym przez matkę miejscu. Po nim zaś zamieszkiwali tutaj następni przywódcy, a z czasem pozostali członkowie klanu zaczęli traktować ten fakt jako coś oczywistego. Dlatego przez te wszystkie lata, nikomu z nich nie przyszło do głowy, aby to zmienić. Tym bardziej, że w ciągu trzynastu wojen toczonych przez klan od czasów Hayato, żaden wróg nigdy nie zapuścił się tak daleko na ich ziemię.

Konnych orszaków wciąż przybywało. Wijąca się po zboczu pagórka, wąska, obecnie mocno błotnista ścieżka upodobniła się nieco do trasy pochodu mrówek. Kolejni jeźdźcy powoli zbliżali się do bramy głównej, gdzie podobnie jak ich poprzednicy, przechodzili pomyślnie kontrolę swojej tożsamości i przekraczali bramę. Następnie natychmiast zsiadali z koni, zostawiając zwierzęta pod opieką swoich osobistych podwładnych, bądź też służby głównego zamku. Sami natomiast udawali się, do wyznaczonym im komnat, bądź pawilonów, w zależności od tego jaką zajmowali pozycję w hierarchii klanu. Ich przewodniczkami były, uprzejmie uśmiechnięte pokojówki, skryte przed ulewą pod jednakowymi, prostymi parasolkami z impregnowanego, białego papieru.

 

 

Nie wszyscy goście nosili nazwisko gospodarzy. Wielu było po prostu wasalami władców tych ziem, posiadających niewielkie, składające się zwykle z jednej, dwóch, lub trzech wiosek lenna. Ponadto każdy z nich dysponował prawem do używania na swoich dokumentach tożsamościowych oraz szatach symbolu irysa, zamiennie ze swoim rodzinnym monem. Zgodnie z obowiązującym protokołem nie mogli jednak zabierać głosu podczas narad, a ich ewentualna obecność sprowadzała się jedynie do roli obserwatorów. Lecz tego dnia zarówno oni, jak również pełnoprawni członkowie klanu, przybyli tutaj przede wszystkim po to, aby odnowić swoją przysięgę wierności względem seniora. Zaś przysięga ta jak nakazywał starożytny zwyczaj, miała zostać przypieczętowana ich własną krwią.

Większość przybyszów była już bardzo zmęczona. Niektórzy spędzili w siodle, omal nieprzerwanie kilka dni i nocy, aby zdążyć na wyznaczoną w specjalnej wiadomości datę spotkania. Krótki, podpisany przez Kenshiro list, który za pośrednictwem gołębi pocztowych dotarł do wszystkich, nieuczestniczących w ostatniej wojnie poddanych rodziny głównej. Mała, kwadratowa karteczka, przytroczona do nogi skrzydlatego posłańca, zawiera dwie informację. Pierwsza z nich dotyczyła tragicznej, choć honorowej śmierci pana Harumi. Druga zaś była rozkazem stawienia się w głównej siedzibie klanu ostatniego dnia trzeciego miesiąca, czyli dokładnie dziś. Jako że, prowincja zajmowała rozległe tereny, znaczna cześć delegacji zmuszona była wyruszyć natychmiast i przez kilka dni i nocy, pędzić bez niemal bez przystanku. Także, teraz po przybyciu na miejsce, nie mieli zbyt wiele czasu na odpoczynek, musieli przecież przygotować się do wieczornej uroczystości.

 

Hiroshi ubrany w proste, popielate, bawełniane kosode, przewiązane na biodrach szarym obi, przyglądał się przyglądał się temu z okna sali audiencyjnej i wzdychał ciężko raz po raz. To, co widział przerażało go, paraliżowało, przyprawiało jego serce o szybsze bicie. Owszem, klanowe narady nie były dla niego nowością. Odkąd skończył siedem lat, regularnie uczestniczył we wszystkich zebraniach rady odbywających się pod przewodnictwem jego ojca. Po raz pierwszy jednak miał zająć jego miejsce. Myśl o tym przerażała go, napełniała jego żołądek czymś dziwnym… Lekkim, a jednocześnie ciężkim, odbierającym mu resztki apetytu. Przed oczami w dalszym ciągu miał spokojną, dostojną sylwetkę rodzica. Jego niewzruszony, niewyrażający żadnych emocji wyraz twarzy, wyważone, pełne dostojeństwa gesty. Nade wszystko zaś to władcze, zdawało by się, przeszywające na wylot spojrzenie. Spojrzenie, pod którym drżeli niemal wszyscy, a w szczególności, ci, którzy w jakikolwiek sposób uchybili etykiecie, bądź dobrym manierom. Chłopiec wciągnął głośno powietrze. Dużo, oj dużo brakowało mu jeszcze do podobnej postawy. Pomyślał o matce, o tym pozornym zawsze otaczającym ją spokoju, świadczącym o wielkim opanowaniu. Tego także jeszcze nie potrafił osiągnąć. Pomimo treningu, jakiemu podawany był przez całe swoje dzieciństwo, nie umiał skutecznie skrywać swoich emocji, zwłaszcza gdy były one aż tak silne. "Nie pasuję tutaj" – powtarzał sobie w myśli raz po raz. "Nie pasuję do tego chłodnego, dystyngowanego świata, gdzie żadne ludzkie odruchy nie mają racji bytu!" Nigdy nie chciał być władcą. Wręcz przeciwnie, zawsze zazdrościł osobą niższego stanu, dzieciom drobnych samurajów, zwykłych mieszczan, a nawet zamożniejszych chłopów. Oni przynajmniej nie musieli przejmować się tym, że kiedyś spadnie na nich odpowiedzialność za coś więcej niż tylko los ich samych i ich najbliższych.

Władza. Co ona ma w sobie takiego, że ludzie aż tak jej pragną, tak pożądają? Co sprawia, że bez wahania mogą nawet zabić, byle by tylko jej zasmakować? Czy są aż tak głupi i ślepi, że naprawdę nie widzą jak wielką cenę płaci się za jej posiadanie? On sam o nią nie prosił. Została mu przypisana z góry, z racji samego urodzenia. Przyjął ją, bo taki był jego obowiązek, ale szczerze jej nienawidził.

Poza tym nadal niepokoił się o siostrę, gdyż jak mu doniesiono księżniczka wciąż jeszcze nie odzyskała przytomności. Wolnym krokiem odszedł od okna. Zbliżył się do drewnianego podestu, zajmującego centralną cześć pomieszczenia i przysiadł na piętach. Miał jeszcze sporo czasu zanim będzie musiał iść się przebrać, mógł zatem po raz setny spokojnie pomyśleć o tym wszystkim, co ostatnio się wydarzyło. O okolicznościach śmierci ojca, o tej dziwnej chorobie, która tak niespodziewanie zaatakowała jego ukochaną siostrę oraz o roli jaką jemu samemu przyszło w tym wszystkim zagrać. Po raz kolejny poczuł jak jego wątłe ramiona przygniata stukilowy ciężar. Tego naprawdę było już za dużo, jak na jednego piętnastolatka.

Odetchnął głębiej. Miał wrażenie, że jego złota klatka z dnia na dzień staje się coraz ciaśniejsza. Na przykład w tej chwili o wiele bardziej wolałby czuwać, wraz z matką przy posłaniu księżniczki, niż oddawać się obowiązkom przywódcy. Niestety, chociaż mógł rozkazywać każdemu człowiekowi w tym zamku i całej prowincji, to jednak nie miał władzy nad własnym rozkładem dnia. Tym bardziej, iż zarówno Kenshiro, jak i Tamao byli zgodni, co do tego, że nie powinien on teraz widywać Hisako. I chociaż Prosił ich, błagał, rozkazywał, to jednak oboje pozostali nie wzruszeni. Kolejne ciężkie westchnienie wypełniło przestrzeń sali. Rozumiał ich. Naprawdę potrafił pojąć intencje matki i stryja, wytłumaczyć sobie, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Lecz zrozumienie to, nie oznaczało wcale, iż nie odczuwał on lekkiej irytacji z powodu owego "zakazu". Przecież to jego jedyna siostra! W dodatku bliźniaczka! Ktoś, kto był z nim od zawsze i przez to stał mu się bliższy niż ktokolwiek inny, nawet niż rodzice. Ktoś, kto nie tylko był jego krewnym, ale też najlepszym przyjacielem, czy raczej przyjaciółką. Ktoś, kto najlepiej ze wszystkich potrafił dodać mu otuchy, kto rozumiał go bez słów. Ach! O ileż łatwiej byłby mu przez to wszystko przejść, gdy miał ją teraz u swojego boku.

Płynęły minuty. Strugi deszczu w dalszym ciągu uderzały głośno o dach i parapet, a chłopiec chciwie wsłuchiwał się w ich jednostajny szum. Dźwięk ten częściowo go uspokajał, koił jego delikatne, młode nerwy.

Sześciokrotne uderzenie gongu oznajmującego nastanie czasu wierzby, wyrwało go z rozmyślań. Zmienił pozycję na stojącą, a następnie wolnym krokiem wyszedł z sali i udał się do swoich komnat.

 

*

Drobna, długowłosa, dziewczęca postać szła powoli zimnym, ciemnym, szerokim korytarzem. Jej bose stopy przesuwały się po twardej, wilgotnej posadzce, nienaturalnie wyostrzony zmysł słuchu wychwytywał jednostajny, melodyjny odgłos kapiącej wody. Nieprzyjemny, chłodny podmuch przeszywał ją do niemal do szpiku kości. Chociaż miejsce, w którym się znajdowała nie miało okien, ani drzwi, a w oddali nie majaczyło żadne światło, to jednak panował tu straszliwy przeciąg. Dziewczyna skuliła się w sobie, jednocześnie ciaśniej otulając ramiona śliskim jedwabiem swojej delikatnej szaty. Słabła. Z każdym przebytym metrem czuła się coraz gorzej. W głowie jej wirowało, ciemność zaczynała rozpadać się na pojedyncze mroczki, a te z kolei nieoczekiwanie przybierały wszystkie kolory tęczy. Nie zważała na to i z uporem kroczyła przed siebie, zmuszając swoje ciało do ogromnego wysiłku. Jej teraz już wyciągnięte dłonie dotykały kamiennych ścian. Tych ostatnich, musiała się przytrzymywać, aby nie upaść.

 

Bała się. Nie miała pojęcia gdzie jest, co tutaj robi i jak się tu znalazła. Wewnątrz cała truchlała, jej serce z przemożną siłą tłukło się o żebra. Chciała krzyczeć, uciekać, wyrwać się z tego okropnego, cuchnącego pleśnią miejsca. Jednocześnie czuła także, jak coś, jakaś siłą której nieumiana nazwać pcha ją do przodu. Nawet nie próbowała z nią walczyć. Instynktownie wiedziała, że nie ma to żadnego sensu. Dlatego właśnie wciąż szła przed siebie, choć ledwo panowała nad sobą samą.

W pewnym momencie słaby, biało-żółty blask rozjaśnił korytarz. Poświata, chodź wątła i migotliwa podrażniła jej mocno już osłabione źrenice, co przyprawiło dziewczynę o potężny zawrót głowy. Zatrzymała się raptownie i oparła plecami o ścianę celem uchronienia się przed upadkiem. Szybko zamrugała powiekami. Mroczki ustały, mogła więc lekko załzawionymi oczami obserwować, jak jasna plama powiększa się coraz bardziej, stopniowo przyjmując rozmiary dorosłego człowieka. Mrok w pobliżu niej zmienił barwę z czarnej na jasnoszarą. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, kiedy światło rozbłysło po raz ostatni, zamieniając s się w wysokiego, postawnego mężczyznę. Biały jedwab, z którego uszyto jego szaty pokrywały liczne plamy zakrzepłej krwi. Nie w pełni odcięta głowa, opadała na piersi, zaś rozpruty brzuch przerażał swoją głębią i widocznymi wnętrznościami. Wciągnęła głęboko powietrze, żeby choć trochę uspokoić własny żołądek, którego zawartość właśnie podchodziła jej do gardła. Gwałtownie zadarła głowę do góry. Nie ważne, co widzi przed sobą, nie ważne, że się boi, nie ważne że nie ma pojęcia gdzie jest. Bez względu na wszystko, musiała nad sobą panować, była przecież damą, samurajką, księżniczką swojego klanu. To zaś zobowiązywało, wymagało odsunięcia na bok pewnych uczuć, emocji, czy myśli.

– Nie rozumiem – słowa same wypływały się z jej ust. – Nie rozumiem dlaczego tutaj jesteś. Nie rozumiem, dlaczego mi to robisz, czemu po prostu nie odejdziesz. Nie wiem, czemu mnie dręczysz, czym zasłużyłam sobie na twój gniew, ale proszę, daj mi spokój.

– Moja mała Hisako. – Zjawa przyklękła na posadzce tunelu, przytrzymując głowę prawą dłonią, w taki sposób, aby jej czarne, smutne oczy, patrzyły wprost na dziewczynę. – Naprawdę myślisz, że się na ciebie gniewam? Że mógłby robić to teraz, kiedy znajduję się w tak opłakanym stanie? Przecież cię Kocham.

– W to ostatnie, akurat nigdy nie wątpiłam – odparła, starając się z całych sił panować na własnymi odruchami, także tymi bezwarunkowymi. – Ja też cię kocham ojcze, zawsze cię kochałam. –

Pierwsza córka klanu Sugiatni uklękła na zimnej, kamiennej podłodze.

– Jednak nadal nie rozumiem, dlaczego? – kontrolowała głos, uważała, żeby w jej ton nie wkradły się żadne nuty żalu. Żalu, który nagle uderzył w nią ze zdwojoną siłą i teraz bardzo szybko zamieniał się w gniew. Jak on śmiał do niej przychodzić? Jak śmiał ją dręczyć, nie miał do tego żadnego prawa! I nie ważne, że był… że nadal jest jej ojcem. On nie żyje, wiec powinien odejść, a nie błąkać się pośród żywych i przeprawiać ich o utratę zmysłów, nie miał prawa i już. Z resztą który ojciec zrobiłby coś takiego własnej córce? Zacisnęła dłonie w pieści i ukryła je w szerokich rękawach swojej szaty. Jej twarz pozostawała neutralna, jedynie oczy mówiły o tym, co zostało niewypowiedziane. Niczego nie rozumiała, a mózg bolał ją od nadmiaru pytań bez odpowiedzi. Wiedziała tylko, że jego widok tej okropnej, makabrycznej zjawy przyprawia ją o mdłości. Czuła, jak jednocześnie budzą się w niej uczucia żalu, gniewu i silnego, współczucia, które sprawia, że jej serce ściska się tak, jakby ktoś włożył je w wielkie imadło. W końcu przecież, duch, czy nie duch, dręcząca ją zjawa, czy nie, to przecież nadal był jej ojciec i nawet jeśli miała do niego żal, nie mogła tak po prostu się od niego odciąć. Nie mogła zapomnieć tych wszystkich wspólnych chwil, treningów, nauk, a nawet rzadkich beztroskich zabaw i swobodnych rozmów.

– Wybacz mi. – Harumi delikatnie pochylił się do przodu, jego głowa poruszyła się jakby muśnięta wiatrem. – Wiedz, że tego nie chciałem.

– Więc dlaczego, ojcze? – zapytała słabym, kontrolowanym, pozbawionym pretensji głosem – Proszę, wyjaśni czemu mi to zrobiłeś?

Poruszył ustami. Powietrze zawibrowało, lecz krótkiej ciszy nie przerwał żaden dźwięk, jedynie zimno jakby się wzmogło. Dziewczyna objęła się tak, jakby przytulała kogoś niewidzialnego, przesunęła gładkiej, po śliskiej materii.

– Nie słyszę. – Księżniczka nadal patrzyła na zjawę, chociaż widok ten w dalszym ciągu przyprawiał ją o odruch wymiotny.

Powietrze znów zadrżało, a Hisako poczuła drgania w brzuchu, zupełnie tuż jakby obok niej ktoś właśnie grał na bębnach, ale słowa zjawy rozpłynęły się zanim dotarły do jej uszu.

– Nie słyszę – powtórzyła cierpliwie – proszę powiedz to jeszcze raz.

Powtórnie otworzył usta i po raz kolejny nie odniosło to żadnego skutku, jeśli nie liczyć gwałtownych, rozchodzących się w tunelu wibracji, tym razem jakby mocniejszych. Kamienne mury zatrzęsły się, a cały tunel poruszył. Z płaskiego sufitu pospał się strop. Hisako przeniosła wzrok na sklepienie, potem na ściany, a w końcu na, zdawałoby się lekko falującą posadzkę. Po pierwszym wstrząsie przyszły kolejne, księżniczka pochyliła się do przodu i podparła dłońmi. Na chwilę zamarła w bezruchu i trwała tak, do póki tunel nie uspokoił się. Kiedy zaś, to nastąpiło, usiadła prosto i wówczas spostrzegła, że zjawa jej ojca rozmazuje się, zmniejsza zamieniając się na powrót w blade migoczące światło.

– Dlaczego? – pytanie zawisło w ponownie gęstniejącej ciemności. Szybko wstała, zrobiła krok do przodu, wyciągnęła ręce tak, jakby chciała pochwycić, coś, co ciągle się jej wymykało.

 

*

 

Hisako dotychczas leżąca spokojnie na futonie, wyprężyła się niespodziewanie, a całą jej postacią zawładnęły gwałtowne, następujące w mikro-sekundowych ostępach drgawki. Plecy wygięły się w łuk, głowa parę razy uderzyła w kwadratową poduszkę. Dłonie zacisnęły się w pięści, uniosły się, otworzyły po czym, z plaskającym dźwiękiem opadły na materac. Usta poruszyły się bezgłośnie, chociaż układ warg, wyraźnie wskazywał na to, że próbuje ona coś powiedzieć. Potem przyszedł skurcz, tak mocny, nagły i niespodziewany, że ciało chorej skuliło się do pozycji embrionalnej. Następny raptowny, szarpany ruch rzucił z niej kołdrę, która leżała teraz w nieładzie obok materaca.

 

Tamao, która tego ranka znów zjawiła się w pokoju córki, spostrzegła co się dzieje ze śpiącą i chociaż niczego z tego nie rozumiała, natychmiast rzuciła się w jej stronę. Złapała za nadgarstki miotającą się postać i używając całej swojej siły, przygwoździła dziewczynę do podłogi. Na to tamta wzdrygnęła się mocno, unosząc delikatnie najpierw biodra, a potem tułów. Mięśnie Księżniczki napięły się, łopatki i stopy przejęły cały ciężar ciała, a kolejne mocne szarpnięcie uwolniło ją z uścisku matki. Kobieta odrzucona do tytuły siłą pchnięcia, w ostanie chwili podparła się łokciami, co uchroniło ją przed upadkiem na plecy. Przez jakiś czas trwała bez ruchu w pozycji półleżącej, z rosnącym przerażaniem przyglądając się księżniczka szamocze konwulsyjnie na swoim posłaniu. Nabrała powietrza w płuca, otworzyła usta, ale nie krzyknęła, bo wiedziała, że nie ma to żadnego sensu, że nic to nie pomoże. Podciągnęła się do siadu, a następnie na czworakach i zbliżyła się do córki, z zamiarem ponownego obezwładnienia dziewczyny. Jednakże i ta próba się nie powiodła, bo pod dotykiem palców Tamao, Hisako jakby nabrała nowych sił. Chociaż oczy chorej pozostały zamknięte, to jednak zdołała ona nie tylko wyszarpać się kobiecie, ale także bardzo mocno uderzyć ją w twarz. Pani Sugiatni poczuła piekący ból prawego policzka, ale nie przejęła się tym. W dalszym ciągu obserwowała wijącą się niczym konający wąż córkę, a jej źrenice ze zdumienia, strachu i niedowierzania rozszerzały się coraz bardziej. Westchnęła przeciągle. Nadal powstrzymując krzyk, raz jeszcze spróbowała unieruchomić księżniczkę, i po podobnie jak poprzednio nie odniosło to pożądanych rezultatów.

– Co jest? – rozpaczliwie zapytała w myślach samą siebie, po tym jak po raz trzeci z rzędu wylądowała na podłodze, kilka kroków od futona Hisako.

Tym czasem dziewczyna stopniowo się uspokajała. Dreszcze i drgawki, męczące ją od kilku strasznych chwil, stopniowo, zanikały, a jej ciało na powrót nieruchomiało. W reszcie atak minął zupełnie, a dziewczyna wciąż spała spokojnie, twardym, spokojnym, nieprzerwanym snem. Nadal nic nie rozumiejąca Tamao odepchnęła z ulgą. Ponownie przysiadła na piętach, obok posłania córki i delikatnie wygładziła jej mocno zmierzwione, rozczochrane teraz się włosy.

*

Narada rozpoczęła się punktualnie z siedmiokrotnym uderzeniem gongu, ogłaszającego nadejście pierwszej wieczornej pory dnia – czasu lotosu. Jednakże sala audiencyjna, już kilkanaście chwil wcześniej wypełniła się milczącymi mężczyznami przebranymi w odświętne, jedwabne stroje. Stroje, składające się z hakamy w dowolnym kolorze, czarnego kosode przyozdobionego pięcioma kamonami, – po jednym na każdym rękawie i klatce piersiowej oraz jednym w centralnej części pleców. Ponadto każdy z obecnych miał na sobie szeroki bezrękawnik - kataginu, na którym także widniały okrągłe, klanowe symbole. Pośród tych ostatnich dominował irys, ale tam było tam także kilka żurawi, motyli, kwiatów wiśni, czy liści morwy. Noszący je mężczyźni zajmowali miejsca w ostatnim szeregu znajdującym się najbliżej drzwi. Tuż przed nimi zasiadały osoby posiadające odpowiednio ósmym, siódmy, szósty, lub piąty stopniem pokrewieństwa z rodziną główną, a tych z kolei poprzedzali bliżsi krewni. Tak więc pierwszy rząd zajęty był w całości przez samurajów szczycących się pierwszym poziomem koligacji z obecnym lub byłym pryncypałem. Tylko oni mieli przy sobie broń, reszta musiała zostawić swoje miecze na stojaku nieopodal wejścia.

Kiedy gong zabrzmiał po raz ostatni, odsunęła się jedna z bocznych, ścianek i do pomieszczenia wkroczył Hiroshi w otoczeniu dziesięciu strażników, z mieczami zatkniętymi za obi. Pół kroku za chłopcem szedł Kenshiro także uzbrojony, oraz niewysoki, krepy, straszy mężczyzna o pełnej okrągłej twarzy. Ten ostatni, jako jedyny nie nosił bezrękawnika na swoim zielono-brązowym szambelańskim kimonie.

Niemal natychmiast wszyscy zgromadzeni pochylili się w niskim ukłonie i trwali tak, do czasu, aż ich nowy pan i jego stryj zajęli miejsca na podwyższeniu w środku sali. Szambelan natomiast usadowił się na podłodze, bokiem do całego zgromadzenia, dokładnie w połowie drogi pomiędzy podestem, a pierwszym rzędem po czym również przypadł twarzą do podłogi. Wówczas dopiero obaj klanowi dostojnicy odwzajemnili pozdrowienie, a następnie Hiroshi nakazał wszystkim podniesienie głów. Polecenie zostało bezzwłocznie wykonane i chłopiec poczuł na sobie dwadzieścia trzy pary przenikliwych, niewzruszonych oczu. W jednej chwili serce zabiło mu szybciej i głośniej, tak że wyraźnie usłyszał własne tętno. Delikatnie przymrużył oczy, w obawie, żeby te nie zdradziły jego prawdziwego stanu: zupełnego prawie że paraliżu wywołanego niewyobrażalną wręcz tremą. Starając się kontrować swoje ruchy, sięgnął do szerokiego rękawa czarnego, wyszywanego srebrnymi nićmi kosode w które był ubrany. Wydobył stamtąd biały, papierowy wachlarz i poruszył nim lekko parę razy, gdyż nagle wydało mu się, że w sali zrobiło się o kilka stopni cieplej. Policzył w myślach do dziesięciu. Najgorsze co mógł teraz zrobić, to pozwolić na to, żeby wszyscy zobaczyli ile wysiłku kosztuje go zachowanie tego względnego, pozornego spokoju. Jedynym wsparciem była dlań obecność stryja. Stryja, który siedział teraz tuż zanim, po lewej stronie i spokojnym, czujnym, chociaż ciągle jeszcze odrobinę smutnym wzrokiem spoglądał na zebranych. Skupienie malujące się na jego czole, zaciśnięte usta, dłonie nieruchomo spoczywające na kolanach oraz napięte mięśnie upodobniały go czuwającego psa. Do dobermana, groźnego, wielkiego, zawsze gotowego by bronić swego pana przed wszelkimi niespodziewanymi atakami. I nie ważne, że otaczała ich grupa uzbrojonych, dobrze wyszkolonych strażników z poważnymi twarzami i rękami na rękojeściach swoich mieczy. Oni nie obronią tego dziecka przed psychicznymi i słownymi atakami. Atakami, które o ile znał większość osób znajdujących się w tej sali, nastąpią prędzej czy później. W końcu przecież ktoś na pewno wyczuje słabość nowego pana.

Na chwilę wbił swoje spojrzenie w plecy bratanka. Gdyby mógł, poklepał by go teraz po ramieniu, ale niestety nie miał takiej możliwości. Ograniczył się więc jedynie skierowania w stronę chłopca, ciepłej, krzepiącej myśli, licząc przy tym na to, że adresat zrozumie jego intencje. Powtórnie spojrzał na obecnych w sali członków i podanych klanu. Z ich nieruchomych twarzy i jednakowych, określonych przez etykietę póz nie był wstanie niczego wyczytać. Lecz mimo to czuł się tak, jakby znał, lub chociaż odgadywał myśli niektórych z pośród nich. Chociażby tego siedzącego w pierwszym rzędzie, niezbyt postawnego mężczyzny o szczupłej, trójkątnej, starannie wypielęgnowanej, upudrowanej twarzy z oczami jak przecinki i szerokimi ustami. Westchnął w duchu. W jego mniemaniu osobnik ten przypominał lisa w ludzkiej postaci. Lisa, który zapewne coś teraz knuł.

Był to trzydziestodwuletni Sugiatni Ikemoto, najbliższy kuzyn jego i Harumi, syn jedynego rodzonego brata ich nieżyjącego ojca. Kenshiro ukradkiem taksował wzrokiem całą jego sylwetkę. Oczywiście, stary prawie sześćdziesięcioletni, cierpiący na reumatyzm struj Yasuo nie zjawił się na uroczystości, to zaś sprawiało, że starszy z kuzynów mógł poczęci odetchnąć. Nigdy nie lubił tej dwójki: wyniosłego niczym cesarz pana Yasuo i jego ukochanego syna jedynaka poświęcającemu swojemu wyglądowi więcej czasu niż nie jedna dama. Wejrzenia obu mężczyzn spotkały się. Ich oblicza pozostały niezruszone, jednak Kenshiro mógłby przysiąc, że przez ułamek sekundy zobaczył w oczach krewniaka coś dziwnego, jakby obietnicę, może groźbę. Z pewną dozą niepokoju, idealnie skrytą pod pancerzem z pozornego opanowania szybko dokończył przegląd osób z pierwszego rzędu, nie dostrzegł jednak już niczego interesującego. Wrócił więc do obserwacji Ikemoto, który siłą woli powstrzymał swoje myśli przed ujawnieniem się.

"Ale ja i tak wiem, że ty drogi kuzynie, nie masz czystych intencji. Bądźmy szczerzy, podobnie jak twój ojciec, zawsze uważałeś, że nasza gałąź rodu nie zasługuje na przywilej przywództwa, a widok tego, stremowanego chłopca, tylko cię w tym utwierdza."

Tym czasem rozpoczęła się pierwsza, oficjalna cześć ceremonii i szambelan dał znak pierwszemu z mężczyzn, to jest panu Ikemoto, by ten zbliżył się do podwyższenia. Samuraj wstał, wolnym dystyngowanym krokiem podszedł do wyznaczonego miejsca, po czym ponownie upadł na kolana, i z czołem przy posadzce, wygłosił następującą, zwyczajową formułkę:

– Panie mój, przysięgam na własny honor i życie mojej rodziny, służyć ci wiernie i zawsze spełniać wszelkie twoje rozkazy. Przysięgę tę zaś, pieczętuję własną krwią. – Wyprostował się. Wyciągnął w rękę w kierunku szambelana, a ten podał mu wydobyty z rękawa zwój wraz ze niewielkim nożykiem, którego rękojeść oplatała wstążka ze szkarłatnego jedwabiu. Bez słowa ujął oba przedmioty w swoje wypielęgnowane, gładkie jak u kobiety dłonie o równych, czystych paznokciach. Nóż położył przed sobą, zwój rozwinął zaś uroczystym, pełnym ceremoniału ruchem, a następnie także odłożył go na podłogę. Ponownie sięgnął po nożyk i delikatnie naciął koniuszek wskazującego palca swojej lewej dłoni. Przyłożył zranioną cześć ciała do papieru i nakreślił na nim kilka krwawych układających się w jego imię znaków. Kiedy skończył, ukłonił się po raz kolejny, na co Hiroshi skinął mu głową. Oznaczało to, że przysięga została przyjęta i samuraj mógł zająć na powrót swoje miejsce w szeregu. Kenshiro odprowadził go wzrokiem. W dalszym ciągu nie ufał kuzynowi, a złożona przed chwilą przysięga krwi, nie uspokoiła go ani trochę. "Dla takich jak ty, przysięga nie wiele znaczy" – podsumował w myśli, kiedy tamten wycofywał się na swoje miejsce.

Sługa znów dał znak i drugi w kolejności mężczyzna powtórzył rytuał, a potem kolejny i jeszcze następny. Wreszcie każdy z obecnych złożył swoją przysięgę i podpisał się pod nią własną krwią.

Przez cały ten czas chłopiec robił wszystko, aby jego ciało zachowało względny spokój. Delikatnie trzymanym w dłoniach wachlarzem, usilnie starając się kontrolować własną mimikę, oraz wszystko, co mogłoby zdradzić jego prawdziwe emocje. Jednocześnie dziękował w myślach niebiosom, za to, że póki co, nie musi nic mówić. Nie był bowiem pewny swojego głosu.

Za oknem robiło się coraz ciemniej, a odgłosy deszczu zaczynały powoli zanikać. Hiroshi uświadomił to sobie z pewną dozą żalu. Monotonny, szumiący dźwięk pomagał mu zająć i nieco uspokoić umysł, oderwać się na chwilę od tego całego zamieszania wokół jego osoby.

"I pomyśleć, że to tylko połowa naszych klanowych sił" – przeszło mu przez głowę gdy już ostatni ze zgromadzonych mężczyzn dopełnił swojej przysięgi krwi. Z trudem powstrzymał westchniecie, a zaciśnięte na wachlarzu palce nagle stały się śliskie. Na szczęście był to koniec tej części spotkania.

Koniec

Komentarze

Domyślam się, że to nie jest koniec historii?

W tej części masz bardzo dużo widocznych pozostałości po korekcie, jakiś zagubionych literek czy wyrazów. Poza tym najbardziej rzuciło mi się w oczy, że momentami nadużywasz przymiotników (w którymś miejscu przez pół długiego akapitu każdy rzeczownik masz opisany dwoma - co za dużo, to niezdrowo), tak samo zaimki - w większości przypadków możesz je śmiało pominąć, ewentualnie przebudować zdanie, bo ciągłe powtarzanie go, jego, ich, jej, się, siebie momentami po prostu psuje tekst. 

Ale ogólnie, choć na temat samej historii wypowiedzieć się nie mogę, bo praktycznie nie ruszyła z miejsca, to styl masz całkiem przyjemny, choć akurat dla mnie przyswajalny w małych dawkach, w związku z licznymi opisami. Co nie zmienia faktu, że musisz popracować, albo chociaż zastanowić się nad tym, co pisałam Ci wyżej i we wcześniejszych komentarzach :)  

www.portal.herbatkauheleny.pl

To zależy, co kto uważa, że ruszenie się historii z miejsca. Tempo, jak już gdzieś przyznałam oszałamiające nie jest, ale pewne jednak pewne rzeczy posuwają się na przód... ( powtórze się, wiem, Tak że wolno) Ale postawiłam na bohaterów, a co z tego wyjdzie to się okarze.

Przymiotki mają to do siebie, że najlepiej opisują, dają najlepsze wyobrażenie o tym jak dana rzecz wygląda. Dlatego uważam, że dwa, czasem trzy to jeszcze nie jest jakaś wielka przesada. Przeciwnie. Jak dla mnie dwa przymiotniki użyte do rzeczownika (np. jeden dotyczący więkości, lub faktury, a drugi dajmy na to koloru, lub wieku), są akuratne do przekazania najważniejszych informacji o danym przedmiocie... (ok, w pewnych wypadkach można zredukować je do jednego, bądź w ogóle pominąć, ale tak mi się zdaje, że nawet ja tak czasem postępuję)

Zaimki... no właśnie czasami wydaje mi się, że zdanie bez nich brzmi tak jakby było obcięte, zaś przekazanie tej samej treści innymi słowami niekiedy zabiera jej głębie, spłaszcza i ogólnie brzmi nieciekawie. (a przynajmniej takie odnoszę wrażenie.)



Nowa Fantastyka