
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Siedzę na niskim, ceglanym murku oparty o kamienny postument. Z rzadka przechodzą jacyś ludzie, czasem ktoś na chwilę przystanie i popatrzy na mnie ze współczuciem. Uśmiecham się do nich blado wiedząc, że ich twarze i odruchy są szczere.
Jakaś starsza pani podchodzi i kładzie mi na kolanach bukiecik polnych kwiatków.
Wtulona w siebie para nastolatków, sunąca leniwie alejką zatrzymuje się i przygląda temu z zainteresowaniem.
– Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec – rzuca chłopak cicho, przyciągając wątłą kibić towarzyszki, która wspiera głowę na jego szerokim torsie.
Na te słowa w oczach staruszki pojawiają się łzy.
Coś mnie tknęło, więc zrywam się z murku i patrzę w tym samym kierunku, co ona. Na postumencie, o który się opierałem stoi mały chłopiec. Właściwie to pomnik chłopca. W luźnych ciuchach, w za dużym hełmie i z karabinem przewieszonym przez pierś.
Dociera do mnie, że współczucie, kwiaty i serdeczne gesty ludzi wcześniej przechodzących były dla niego – dla „Małego Powstańca". W końcu to on jest symbolem krwawego zrywu z czasów II wojny światowej, który zabrał kilkadziesiąt lat temu kwiat naszej młodzieży. A mnie przecież nawet nie widać, odkąd porzuciłem w biurze moje upieczone paralizatorem ciało. Odfruwam trochę na bok i podziwiam z niekłamaną dumą, jak zupełnie różne pokolenia moich rodaków mimo upływu czasu potrafią wspólnie przeżywać trudną historię Ojczyzny.
Piękna chwila, lecz choć wzbudza we mnie podniosłe uczucia nie mówi ani słowa na temat tego, kim/czym teraz jestem ani co się tak naprawdę ze mną stało. Ani tym bardziej co ma być ze mną dalej, bo to w tym momencie zdaje się mieć największe znaczenie.
Jestem sobie oto jakąś bezcielesną postacią. Duszą? Duchem? Koboldem? Czy ja to byłem ja, czy tylko „pożyczyłem" sobie Roberta Karpę w jakimś celu? I skoro w ogólnie przyjętych wśród ludzi kanonach bytu po prostu nie istnieję, to czemu potrafię dalej odczuwać? I to nie tylko emocje związane bezpośrednio ze mną, ale też takie o znaczeniu ogólnospołecznym?
Młodzi się zmyli, staruszka też poczłapała dalej. Wiatr złośnik chciał zrzucić z murku bukiecik, ale mu nie pozwoliłem. Złapałem kwiatki, podniosłem z ziemi płaski kamyk i przycisnąłem łodyżki by pozostały tam, gdzie sobie starowinka umyśliła.
– Maaamaaaaa! – aż podskoczyłem od nagłego wrzasku, który rozległ się tuż za mną. Odwracam się i widzę przerażoną buzię kilkuletniego chłopca, wybałuszającego gały na zabezpieczoną przed chwilą wiązaneczkę. Jakaś kobieta podbiega dwa kroki, chwyta go za rękę i dopytuje, co się stało, a on z przejęciem odpowiada, że otoczak sam podfrunął i przygniótł kwiatki, żeby nie spadły.
Matka (chyba) tłumaczy mu, że to przecież nie możliwe i musiało mu się przywidzieć. A ja już wiem, że to, co niedawno mi się przydarzyło musiało dziać się już wcześniej tysiące razy. I że stąd właśnie biorą się różne bajania o duchach, klechdy, legendy i temu podobne historie, opowiadane dzieciom dla wzbudzenia w nich respektu dla wszystkiego, co nieznane. Ciekawe, czy gdzieś w pobliżu kręci się więcej takich dziwolągów jak ja?
Jest to też dla mnie ważna lekcja – bo co by nie mówić o moim stanie bytu (niebytu właściwie) mam już teraz świadomość, że nadal mogę oddziaływać na otoczenie i ludzi wokół mnie.
Matka zabiera wystraszonego i rozhisteryzowanego dzieciaka, który upiera się, że przecież wszystko widział na własne oczy. Chciałbym mu pomóc ale dochodzę do jedynie słusznego wniosku, że tylko pogorszę sytuację swoim działaniem. Więc odpuszczam.
Co robić? Co robić ze sobą, z czasem, z czymkolwiek?
Żeby rozwiązać tę niebanalną zagadkę udaję się z powrotem do jedynego w tym momencie punktu zaczepiania – do firmy, w której pracowałem. Ekipy sprzątające kończą właśnie robotę. Ludzie, którzy byli świadkami mojego ataku na szefa siedzą skupieni w małych grupkach w sali konferencyjnej. Kilku mundurowych kręci się obok pilnując, by nikt inny nie wszedł ani też nikt nie wyszed . W jednym z gabinetów jakiś inspektor rozmawia po kolei z pracownikami w asyście swojego kolegi. Interesuje mnie to, więc korzystając z okazji wchodzę wraz z następną osobą, rozsiadam się na wolnym krześle w rogu pokoju i słucham dialogów.
Pracownik, którego nawet dobrze nie kojarzę opowiada o mnie: że samotnik, odludek jakiś taki wyalienowany, że z nikim nie utrzymywał bliższych kontaktów, że unikał wzroku… No cóż, w sumie ma chyba rację, choć z drugiej strony zastanawiamm się jak to jest, że najwięcej mają do powiedzenia na nasz temat ci, którzy w ogóle nas nie znają? Opowiada potem o Maksie (to mój szef – już były, co ciężko byłoby ukryć). Że wymagający, apodyktyczny, ale też bardzo bezpośredni w kontaktach. Czasami wręcz rubaszny. I ogólnie lubiany (ciekawe odkąd epitety typu: „złamas", „kutas", cwel" i tym podobne – bo tak był przez ludzi nazywany za plecami – oznaczają, że się kogoś lubi?). Czy mieliśmy jakiś konflikt? Nie, wręcz przeciwnie, mnie szef musiał cenić, bo okazywał mi wyjątkową serdeczność (a to dopiero!) wielokrotnie, zarówno w pracy jak i na nieformalnych spotkaniach (przebiegłem szybko w myślach wszystkie swoje kontakty z tą gnidą i jakbym, kurwa, nie liczył – zdecydowanie wszystkie były służbowe).
Następny wchodzi kolega z boksu obok, Big Wac. Nazwany tak nie dlatego, że miał duży sprzęt, bo nikt z nas nie odczuwał pragnienia, by to sprawdzić, a dlatego, że po prostu był duży i miał na imię Wacław. Siada trochę przestraszony, ociera wymiętoloną chusteczką pot z czoła. Zaczyna opowiadać. Jego zeznania są podobne do tych sprzed paru chwil, tu jednak nie pada nic na temat ogólnego uwielbienia dla bossa ze strony podwładnych, ani o rzekomym szacunku, jaki według przedmówcy szef żywił dla mojej osoby. Samego zajścia Wacek nie widział, bo spóźnił się do pracy z powodu wizyty u lekarza, dotarł na miejsce chwilę przed tym, jak pojawiła się też zaalarmowana policja, więc oczywiste jest, że został zatrzymany przez innych na dole – wyrzuca niemal jednym tchem swą opowieść, nerwowo miętosi ściskaną w dłoniach szmatkę i z wyraźną ulgą wychodzi.
Kolejne wchodzą fajne cycki w kuszącym dekolcie, które już wcześniej przykuły mocno moją uwagę. Gdybym się tak wyraził za życia pewnie kumple śliniąc się poklepaliby mnie po plecach, a koleżanki obraziły na mnie za seksizm i szowinizm; tudzież z zazdrości, że nigdy tak nie powiedziałem o ich walorach. Ale teraz mam to gdzieś – choć jeden pozytywny aspekt mojego niebytu!
Przyglądam się bliżej ich właścicielce – niewysoka, zgrabna trzydziestka. Twarz może nie byłaby wzorcem dla Michała Anioła, ale generalnie ładna, zadbana, miła jakaś taka i pociągająca. I przykuwająca uwagę. Chwilę się zastanawiam i już wiem, że ma na imię Olga i pracuje od niedawna w sąsiednim dziale analiz. Mimo krótkiego stażu już nie raz była tematem szeptanych rozmów w czasie przerw, bo była wyzwolona, nie miała nikogo na stałe i podobno prowadziła bujne życie towarzyskie, pełnymi garściami czerpiąc przyjemność z życia. A że nikomu z biura nie udało się dotąd w tym uczestniczyć – komentowano to w tradycyjny sposób, obrabiając jej dupę przy byle okazji. Niejeden z kolegów snuł ambitne plany, jak to gładko przyjdzie mu zająć się taką „łatwą zdobyczą" i co będą potem wyprawiać w zaciszu jej mieszkania (mieszkanie musiało być jej, bo w ich domostwach były żony i dzieci, a pokój w hotelu kosztuje przecież majątek!). Niejedna koleżanka przypinała jej etykietkę zdziry i lampucery, w skrytości ducha rozpatrując swoje blade życie erotyczne i zazdroszcząc jej urody i odwagi, z jaką podchodziła do seksu i zabawy.
Więc przyglądam się właścicielce fajnych cycków, oceniam wygląd, przypominam sobie fakty/plotki i… zaczynam czuć rosnące pożądanie! Jest to dla mnie zjawisko niesamowite i zdecydowanie bardziej nawet nieoczekiwane niż duma z postawy rodaków pod pomnikiem. Nie słucham rozmowy, lecz targnięty nagłym uczuciem dopływu krwi do lędźwi, których nie mam i którego to uczucia jak najbardziej czuć nie powinienem wyskakuję jak oparzony na korytarz. Nie zauważam nawet, że przeleciałem przez zamknięte drzwi i podchodzącą do nich właśnie od strony korytarza osobę.
Nie zwracam już uwagi na nic – ani na skupionych w szepczących grupkach ludzi, ani na szwędającą się policję, ani nawet na to, że w swym zaaferowaniu przelatuję przez kolejne meble i ściany. Lecę na zewnątrz, na drugą stronę ulicy, gdzie siadam na wystającym ramieniu latarni, nad głowami płynącego pod spodem tłumu. I czekam najarany jak nastolatek, który pierwszy raz w życiu ma za chwilę dotknąć piczki. Gdybym miał ciało pewnie na twarzy pojawiłyby się wypieki!
Nie liczę czasu, tylko wpatrzony w drzwi gmachu korporacji, w której pracowałem obserwuję wychodzące postacie. Mężczyzna, mężczyzna, kobieta, mężczyzna, kobieta… Nuda! Z niecierpliwością zaciskam na zimnej, stalowej rurze palce, których nie mam. I odruchowo trę stopą o stopę, których jednakowoż nie posiadam.
Jest! Właśnie wychodzi. Już nie gapię się na cycki kuszące, ale skupiam na sylwetce całej, na twarzy, na ruchach… To parodia, bo na ile pamiętam swoje życie nigdy nie czułem aż tak przemożonej chęć, by po prostu posiąść jakąkolwiek kobietę. By wpić się w jej usta, zamknąć dłonie na piersiach bądź pośladkach i wejść w nią z impetem, a potem pulsować w niej do utraty tchu!
Gnany pożądaniem opuszczam swoją wygodną latarnię i lecą za nią jak wyposzczony kundel za suką. Jest spokojna, miarowym krokiem idzie na przystanek, wsiada do tramwaju.
Też wsiadam do wagonu i jedziemy tak sobie razem. Wprawdzie nie skasowałem biletu, ale chyba nikt mi z tego powodu nie będzie robił scen. Usiadłem na wolnym miejscu tuż przed nią, oparłem ramię na poręczy i po prostu się gapię, jak schowała bilet do torebki, założyła nogę na nogę (zgrabne i smukłe, z ładnie ukształtowanymi przez wysokie obcasy łydkami) i wyciągnęła komórkę. Tramwaj zatrzymuje się na przystanku, wymienia się część współtowarzyszy podróży. Na kolanach nieoczekiwanie siada mi przysadzista kobieta. Gdy wspiera plecy o oparcie przez chwilę moja głowa wnika do jej głowy i… Szok! Czuję jej myśli i w jednej chwili wiem o niej wszystko! Kim jest, co robi, czym się zajmuje i na co choruje. Gdzie jedzie i po co. Wszystkie jej przeżycia i sekrety są na wyciągnięcie ręki. A ja po raz pierwszy od chwili śmierci czuję się nieswojo. Zrywam się z siedzenia i wyskakuję na zewnątrz. Gdy tkwię tak w powietrzu i patrzę na tylne światła odjeżdżającego pojazdu a mętlik, jaki przez chwilę powstał w moich myślach ustaje, wyciszam się i przytomnie zauważam, że wraz z malejącymi plamkami tylnych świateł tramwaju znika obiekt mojego pożądania.
Znów jestem samcem pragnącym samicy. Gonię tramwaj, wskakuję do środka. Mój cel siedzi dalej spokojnie na swoim miejscu i czyta coś w telefonie. Profilaktycznie układam się u góry na rurce z uchwytami, nie chcę nieoczekiwanie znów wejść komuś do głowy i przeżywać w ułamku sekundy czyjegoś całego życia.
Kilka przystanków dalej Olga wysiada, ja oczywiście też. Towarzyszę jej, gdy robi w sklepie zakupy, gdy plotkuje chwilę z przypadkowo spotkaną koleżanką (też niezła!) i umawia się z nią wieczorem do klubu. I gdy z siatką produktów udaje się do pobliskiego apartamentowca, wsiada do windy a potem wchodzi do swojego (jak myślę) mieszkania.
Apartament nie jest duży, ale przytulny i urządzony ze smakiem. Nowoczesny styl jakoś mi dobrze współgra z jej wyzwolonym wizerunkiem.
Stawia torbę z zakupami na szafce i idzie do sypialni. Zdejmuje wydekoltowaną bluzkę i spódnicę, zarzuca coś luźnego, a ja dostaję szału i… rzucam się na nią jak dzik na żołędzie. Raz, drugi, kolejny. Lecz każda próba kończy się tak samo – zatrzymuję się w szafie, na ścianie, w kiblu… (a fuj!). Przelatuję ją – to fakt. A właściwie przez nią. Chuć narasta, możliwości nadal nie ma. I dupa!
Olga krząta się teraz w kuchni. Ja osowiały siedzę na rozłożystym parapecie i pożeram ją spojrzeniem (oczu, których oczywiście też nie posiadam).
Gdy sieka okazałą i soczystą marchewkę wielkim, kuchennym nożem doznaję olśnienia: potrzebne mi ciało! Ciało jakiegoś mężczyzny, które będę mógł opanować. I za pośrednictwem którego będę mógł z nią współżyć. Tylko skąd je wziąć?
Zaraz, umawiała się z koleżanką do klubu. Na którą? Grzebię szybko w pamięci i ku memu zaskoczeniu okazuje się, że pomimo mojego skupienia wyłącznie na niej pamiętam dokładnie całą rozmowę! Ba, przypominam sobie nawet co mówili ludzie przechodzący obok, z czego zapewne nie do końca byliby zadowoleni.
Mam więc czas do 22:30. Jest 18:00. Mam cztery i pół godziny na próby, opracowanie strategii, oraz znalezienie i opętanie jakiegoś biedaka, którego ciało będę mógł wykorzystać do swoich niecnych celów. Choć biorąc pod uwagę do czego mi jest potrzebny chyba nie zrobię mu strasznej krzywdy…
Wypadam jak dziki z mieszkania, potem z budynku. Chwila zastanowienia i… wnikam w kloszarda, który akurat wyjmuje ze śmietnika zgniecioną puszkę po napoju.
– Wynoś się stąd! – właśnie syczy do niego wściekle portier z apartamentowca, przy którym się znajdujemy.
Przez mgnienie oka poznaję smutną historię człowieka, który odruchowo przykulił się po ataku cerbera sprzed drzwi. Mam mętlik, obrazy i zdarzenia choć niby chronologicznie uporządkowane cisną się jeden na drugi jak oszalałe, aż wreszcie mam ochotę krzyknąć: „Baczność! Kolejno odlicz!".
– Słyszałeś?! – warczy znów pilnowacz, ale ja już jestem w środku. Ten ogryzek społeczeństwa, wyjmujący z kosza na śmieci kawałek kolorowego aluminium – to teraz ja.
– Szanowny panie – zwracam się wyniośle do człowieka w eleganckiej liberii – a na jakiejż to podstawie krzyczy pan na mnie, zwracając się przy tym nieelegancko per „ty', choć jak mniemam nie było nam wcześniej dane nie tylko się zaprzyjaźnić, ale nawet poznać?
Jego otwarta buzia i oczy, w których niemal słychać jak narasta ciśnienie wewnątrzgałkowe zdają się jasno mówić, że nie takiej reakcji oczekiwał.
– Proszę zamknąć paszczę bo się zrobił przeciąg – ciągnę dalej spokojnie monolog.
– Spieprzaj śmieciu – wraz z głosem wraca mu rezon, więc charczy znów do mnie rozglądając się jednak przezornie na boki.
– Powtórz głośniej bo nie wiem, czy się nagrało – łapię za klapę od ściuchanego płaszcza i wyciągam ją przed siebie sugerując, że mam tam ukryty mikrofon – Jestem redaktorem jednej z bardziej poczytnych gazet w tym kraju i wierz mi, drogi chłopcze – specjalnie przechodzę na protekcjonalny ton – wierz mi, że sposób, w jaki traktujesz zwykłego, choć doświadczonego przez los człowieka spotka się w obliczu szalejącego kryzysu z baaardzo przychylnym i ciepłym przyjęciem ze strony społeczeństwa, co ani chybi zaskutkuje niesmakiem twojego przełożonego i twoim natychmiastowym awansem na bezrobotnego, a jak dobrze pójdzie to może i na takiego jak ja obecnie kloszarda.
– Przepraszam – wyjąkał tylko nieco ogłuszony, jakby dostał za nic patelnią po łbie; odwrócił się i uciekł z podkulonym ogonkiem warować pod drzwi, gdzie jego miejsce.
Sam byłem zmęczony swoim krótkim, choć jakże bezsensownym wystąpieniem. Nie zastanawiałem się nad tym, co powiedziałem, ale byłem bardzo zadowolony z efektu. Udało mi się bowiem, mimo braku wprawy, totalnie przejąć kontrolę nad umysłem biedaka z ulicy. Postanowiłem mu przy okazji nieco pomóc. Odgrzebałem w pamięci powód, dla którego stał się synem ulicy. Brak ojca, choroba i wczesna śmierć matki, kłopoty z nauką… W poukładanym życiu innych ludzi nie było dla niego miejsca. Szukając dalej znalazłem pasję z dzieciństwa – mechanikę.
Portier wyprężył się i odchylił maksymalnie do tyłu, gdy do niego podszedłem.
– W porządku – przywołałem go gestem ręki i wyszeptałem – o całej tej sytuacji zapomnimy. – Odetchnął z ulgą – Ale mam pewien problem… Może mi pan pomóc? – i pytając śmiałem się w duchu (sic!), bo aż palił się do tej pomocy.
– A co mogę zrobić? – wyszeptał teatralnie, a słychać go było zapewne ze sto metrów dalej.
– Widzi pan… Pracuję w kamuflażu, żeby napisać ważny reportaż o życiu mieszkających tu ludzi. Bardzo mi zależy, żeby pokręcić się wśród nich nie wzbudzając podejrzeń. Jestem uzdolniony mechanicznie, może wasz konserwator potrzebuje pomocnika? Popracowałbym uczciwie kilka miesięcy, zgromadził potrzebne materiały… Spokojnie, nie zamierzam nikomu zrobić krzywdy, nikt się też nie dowie, że mi pan pomógł – zapewniłem widząc w jego oczach niepokój.
Wahał się, dlatego zdecydowałem się na ekstremalne rozwiązanie – przeskoczyłem na niego. Znów wszystko wokół zawirowało, znów obrazy nałożyły się jeden na drugi.
– Proszę iść ze mną – powiedziałem jego ustami. Zdziwiony i nieco oszołomiony ulicznik, którego umysł właśnie opuściłem wybałuszył gały i bezwolnie poczłapał za mną.
Po chwili byliśmy w podpiwniczeniu, gdzie sędziwy mężczyzna w roboczym, czystym kombinezonie dłubał coś przy wymontowanym zamku.
Krótko zreferowałem mu, że ze mną przyszedł dobry fachowiec polecony przez znajomego, że to złota rączka, żeby się nie przejmował jego wyglądem i wziął go do pomocy.
Po krótkiej rozmowie i chwili wahania dziadziuś się zgodził. W oczach bezdomnego pojawiły się świeczki, gdy usłyszał, że oto będzie miał pierwsza od lat pracę. A odźwiernemu porządnie zakręciło się w głowie, gdy z niego wyskoczyłem i uświadomił sobie, co zrobił. A właściwie co zrobiliśmy.
Wyleciałem na zewnątrz podwójnie szczęśliwy. Oto pomogłem biedakowi stanąć na nogi, ale co ważniejsze przekonałem się, jak niesłychaną władzę nad ludźmi daje mi mój obecny stan! Kopulacja z Olgą, która cały czas była celem nadrzędnym nie zmieniła priorytetu, ale przy okazji przekonałem się, jak nieograniczone mam teraz możliwości! Musiałem tylko na spokojnie pomyśleć, jak i do czego je wykorzystać. Ale wydaje mi się, że na to będę miał mnóstwo czasu.
No cóż, moi mili… Szukam kogoś, kto użyczy mi swej fizyczności na spotkanie z Olgą. Może wkrótce wpadnę do kogoś z Was!
c.d.n. ?
Temu kolesiowi zbyt łatwo wszystko przychodzi. Zbyt łatwo.
Zgrzyt logiczny- przelatuje przez przedmioty, a jednocześnie może na nich siadać, brać do ręki, podnosić. Może usiąść na ławce (czyli zatrzymać się na niej), a jednocześnie przelatuje przez ścianę i nie może zatrzymać się na ciele Olgi. Może podnieść kamień, a nie może dotknąć kobiety.
Dla mnie, logiczne założenia mocno kuleją i gryzą się ze sobą.
Dziwię się też, że w ogóle nie interesuje się, co się dzieje z jego ciałem.
Co do warsztatu pisarskiego, nie będę się czepiał, bo i tak piszesz o niebo lepiej ode mnie. :-) Chociaż gdzieniegdzie brakuje przecinka, lub czegoś w tym stylu.
W "Duchu" Patrick Swayze miał problem, że przez wszystko przelatywał i uczył się, jak na niektóre przedmioty oddziaływać, a na inne nie ;)
Mi się ta część mniej podobała. W tamtej miałeś "to coś" - była niepohamowana agresja, która wzbudzała emocje, było dynamicznie, no i przede wszystkim był, średni bo średni, ale element zaskoczenia. Tutaj nagle bohater robi się sentymentalny, miły, kochliwy i... niczym nie wyróżnia sie spośród innych "zakochanych duchów". Także, jak dla mnie, mogłeś poprzestać na pierwszej części.
www.portal.herbatkauheleny.pl
pierwsza część była tak absurdalnie ekstremalna w ukazaniu nieskrępowanej flustracji i agresji. nie była może czymś cudownym, ale przemawiała dynamiką i emocjami. tu natomiast widzimy, jak główny bohater (który jeszcze niedawno z zimną krwią zamordować chciał swego szefa) zamienia się nagle w nabuzowanego kopulanta, który z kolei później ewoluuje w pomocnego duszka. takiej przemiany nie przechodziły nawet pokemony.
a tak zupełnie na poważnie, to jest średnio. nie ma niby błędów warsztatowych do wytknięcia, a twój styl w zasadzie mi się podoba i jest dobrym nośnikiem emocji, ale fabuła utyka na obie nogi.
jeśli miałbym ocenić, wystawiłbym jakieś 3.5/6