
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Smażone kiełbaski królewskie za dukata!
– Król nie żyje!
– Smażone kiełbaski anarchii za dwa dukaty!
W królestwie Veicor niezmienne do tej pory były tylko trzy rzeczy: Konieczność płacenia podatków, król oraz coroczny Festiwal Tańczącego Śledzia.
Liczba niezmienności musiała pozostać niezmienna, jako że w przeciwnym wypadku równowaga świata ledwo magicznego zostałaby zachwiana, mszcząc się kacem losu.
Jednakże ktoś zapomniał o tym powiedzieć sprawcy zmiany wszystkich trzech.
Tym razem egzystencjonalna migrena znalazła swą ofiarę w Leonie.
Leon znał się na magicznych kiełbaskach prawie tak samo dobrze jak na ludziach. Choć zazwyczaj ci drudzy nie zmieniali kolorów w zależności od kąta padania słońca i odpowiednio przechowywani nie mogli służyć za rozpałkę do grilla. A i takie czasy widziały oczy królestwa.
ROZDZIAŁ I
TERAZ
– Słyszałeś wieści, Leon? – z odległości dwudziestu metrów wołał do Leona kowal Padre, jednocześnie biegnąc w jego stronę. Padre nie zważał na powszechnie przyjęte zasady kulturalnego poruszania się po drogach. Nie musiał. Był duży. Był duży i opancerzony.
Padre miał także niezwykle czuły słuch, który pomagał mu podsłuchiwać najnowsze plotki i kuć najlepsze narzędzia w królestwie.
Jeśli jednak ktoś chciałby odnaleźć punkt orientacyjny na męskiej sylwetce skrytego podsłuchiwacza, to nie byłyby to jego krótkie blond włosy, kwadratowa szczęka czy kuźniczy fartuch, skrywający noszony zawsze puklerz. Bezapelacyjnie musiały to być jego nieśmiertelne, różowe bambosze w kształcie króliczków, promieniujące swym barwnym niekonwencjonalizmem w letnim świetle.
Kowal z reguły cieszył się szacunkiem i poważaniem wśród miejscowych, lecz gdy biegł, a bambosze były używane w warunkach ekstremalnych, woleli zejść mu z drogi. Bądź co bądź, musiały one poruszać ponad dwa i pół metra mięśni i seksapilu, który nieużywany magazynował się w nieznanych nikomu miejscach.
Widząc biegnące, różowe punkty terroru ulicznego, wszyscy rozbiegali się co prędzej na boki. Co poniektórzy obawiali się nawet zarażenia modą na różowe kapcie, lecz stanowcza większość po prostu nie chciała stać się kolejnym wgnieceniem na puklerzu. Kapcie nie cieszyły się zaufaniem w kwestii przyczepności i drogi hamowania.
Kowal był także jedyną osobą wiedzącą o praktykowaniu magii przez Leona. – Leon, słyszałeś?! – wydarł się na całe gardło, gdy już podbiegł do wózka z napisem „Tęczowe smaki Leona".
– Tak. Tak, słyszałem najnowsze wieści. – odpowiedział Leon wysuwając się jednocześnie zza wózka z kiełbaskami, który służył mu za mobilny kram, a jeszcze przed chwilą także za tarczę.
Leon także ufał przyczepności kapci.
– I nie, nie chcę abyś mi je jeszcze raz opowiadał. Wystarczy że zrobiło to moich dwudziestu klientów. Zastanawia mnie tylko czy ci krwiopijcy z Urzędu Skarbcowego każą mi oddać podatki za dzisiejszy utarg. Zawsze twierdzili, że to na potrzeby królewskiego skarbca. Dzisiaj nikomu nie wcisną tego kitu. – zamyślił się drapiąc swą bródkę. – Może uda się ich zwieść jakąś przekąską.
Leon był ubrany w swój roboczy kostium, z wyszytą na piersi, parującą małymi tęczami kiełbaską. Schludne, kruczoczarne włosy sięgały mu do ramion w uporządkowany sposób, powodujący zazdrość nawet u kobiet z wyższych sfer. Smukła twarz, zakończona krótkim zarostem, budziła zaufanie. Natomiast wzrostem nieznacznie przewyższał przeciętnego mieszkańca Veicoru, jednakże mimo to nadal mając tors Padrego na wysokości oczu. Jego cechą charakterystyczną były, zarówno z koloru jak i samego wyglądu, ognisto czerwone oczy.
– Następca tronu na pewno będzie zainteresowany twoimi gorącymi kiełbaskami. – powiedział Padre przebierając wśród wózkowych dóbr.
Gdyby Leon nie mieszkał tu od dziecka pomyślałby, że uosobienie chaosu w różowych kapciach sobie z niego żartuje; jednak nauczył się, że dla tutejszych ludzi, a szczególnie dla Padrego, pojęcie sarkazmu było tak samo obce jak stwierdzenie „Chodź na jednego".
– Problem w tym że król Świętoświr nie miał syna – stwierdził Leon układając z powrotem poprzewracane przez kowala sosy.
– Przecież zawsze mieliśmy króla. Na pewno mają jakiegoś zapasowego na czarną godzinę. – odparł. – Nie zostawiliby tak tego.
– Królowie to nie przekąska, którą trzyma się pod łóżkiem na później.
Na twarzy olbrzyma można było zauważyć zalążki ślinotoku zainicjowanego hasłem „przekąska".
– Więc kto będzie nami rządził? – spytał, jednocześnie ścierając ślinę z ust oraz kuźniczego fartucha.
– No właśnie. Kto? – zapytał retorycznie.
Od czasu „Wojny świateł", lub „Wielkiej rozpiździawy", jak to mawiają po paru głębszych, rządziła tym miastem ta sama rodzina. I choć nie jest to wiedza powszechna, to wszystkie cztery królestwa kontynentu są rządzone przez te same rody niezmiennie od ponad dziewięciuset lat.
– Może wprowadzimy demokrację albo stworzymy pierwszą republikę? – zagadał Leon, sprzedając jednocześnie parówki kolejnym osobom zmierzającym na główny rynek.
– Chofu uchyfasz chyfnych szóf. Szo mach na mychli? – zapytał niewyraźnie, wpychając jednocześnie w siebie zawłaszczoną, darmową paróweczkę.
Leon już chciał coś powiedzieć, jednak w ostatniej chwili się powstrzymał. Właśnie w tym momencie przypomniał sobie jak trudno jest wyjaśnić coś złożonego, w bardzo prostych słowach, tak aby zrozumiał to nawet najprostszy umysł.
– Wyobraź sobie że pani domu robi twoje ulubione ciasto z nadzieniem. – zaczął. – Ale zanim je zrobi pyta się domowników jaki by chcieli smak. Wówczas ten, który ma najwięcej chętnych zostaje wybrany do upieczenia. – na twarzy Padrego widać było zmieszanie oraz ślinę.
– A jeśli ciasto będzie kiepskie, ponieważ pani domu nie potrafi dobrze kuchcić? -zapytał Padre.
– Wybieramy nową, która lepiej kuchci.
– Ludziom to się chyba nie spodoba – odparł spod nosa.
– Dlaczego? – spytał Leon – Wreszcie będą mogli dostać dokładnie to, czego chcą.
– Sam mi mówiłeś że ludzie nie lubią trzech rzeczy: Święta Tańczącego Śledzia, niewywiezionych śmieci oraz zmian. – odpowiedział tonem, który uważał za filozoficzny.
– Zmiany już nastąpiły, a trzeba jakoś zastąpić króla Świętoświra. W dodatku zapomniałeś o zwietrzałym piwie.
– Niby prawda. W końcu, co złego może się stać ? – odparł przekonany słowami Leona. – A czy mógłbyś…
– Jutro upiekę ci ciasto przepisu pani Róży. Przynajmniej tyle dobrego wynikło z pracy u niej.
– Dżęky – zadowolony kowal wpychał w siebie trzy tęczowe parówki naraz.
Zewnętrzne mury miasta znaczyły jego granicę, tworząc niemal idealny okrąg wypełniony drewnem, kamieniami i ludźmi. Jedyną skazą koła była jego południowa część, która została pożarta przez ocean, tworząc port. Gdyby ktoś postanowił wystrzelić się katapultą w powietrze, naśladując króla Kelvina „Władającego nawet grawitacją", mógłby ujrzeć Veicor z lotu ptaka. W równych odstępach, dziesięć głównych ulic skręcających pod lekkim kątem, niczym macki ośmiornicy, zdążało do samego serca miasta, gdzie stał królewski zamek.
Okrąg z dużą kropką w środku i dwoma mniejszymi przyklejonymi po jej bokach. Był to zamek królewski z główną iglicą i dwoma mniejszymi po bokach. Na zamkowych terenach znajdowało się także kilka mniejszych budynków, takich jak baraki pałacowej straży. Przed północną bramą zamku znajdował się olbrzymi skwer.
Leon próbował wjechać wózkiem w sam środek tłumu, który zebrał się na Placu Zebrań Ludowych, przed zamkowymi murami, krzycząc swoje hasło „Kiełbaski gorące, od głodu chroniące, tęczą cieszące!".
Na placu zebrały się tysiące ludzi ubranych w obdarte, kolorowe ciuchy, które wyglądały jakby były najczęściej zdobywane w akompaniamencie słów „Masz po bracie, on już wyrósł".
Kolejne setki siedziały na dachach tworząc swoisty okrąg wokół placu, jedynie miejscami porozdzierany wchodzącymi do niego uliczkami.
Domy zrobione z kamieni, drewna oraz dziwnej lepkiej substancji nazywanej popularnie „glutem" zaczynały zmieniać kształty pod ciężarem ludzi siedzących na ich dachach. Wszyscy chcieli zobaczyć drewniane podium znajdujące się po prawej stronie zamkowej bramy.
Leon musiał się przedzierać przez tłum, jednocześnie próbując spowodować jak najmniejsze straty w ludziach i wylewającym się na wszystkie strony specjalnym sosie który podskakiwał w narkotycznym tańcu. Egzotyczne ruchy były powodowane przez dziurawą, brukowaną drogę, remontowaną tak dawno że nie pamiętają tego najstarsi użytkownicy rynsztoków.
Liczni klienci zebrani wokół wózka wytworzyli ciekawy efekt tłumu w tłumie, wymuszając w najbliższej przyszłości dorobienia nowego zakresu w skali stężenia ciał stałych.
Sprzedawca powoli zmierzał do przodu, gdzie zebrali się ci najbardziej głodni wrażeń i mięsa. Po przedarciu się na sam przód tłumu ujrzał drewniane podium. Było one używane jako mównica w czasie ogłoszeń miejskich, świąt i egzekucji. Brakowało jedynie gilotyny którą wyjmowano jedynie na czas egzekucji.
Na podium była tylko trójka osób.
Na środku stał kapitan straży pałacowej próbujący przekrzyczeć zebrany motłoch.
Miał na sobie nieskazitelny, kanciasty, ciemnoniebieski mundur zapinany na ponad dwadzieścia srebrnych guzików, na głowie zaś fikuśną bobrzą czapkę. Towarzyszyło mu dwóch prężnych pałacowych gwardzistów uzbrojonych w piki. Mieli na sobie napierśniki wypolerowane do stopnia w którym, gdyby polerowano je choć o sekundę dłużej, odbite od nich promienie słoneczne stałyby się bronią masowej zagłady. Pod nimi nosili ubranie w odcieniu tym samym co mundur kapitana.
– Nie znaleźliśmy w pałacu zapasowego króla! Czy ktoś ma jakieś inne sugestie? – krzyknął niemalże błagalnie kapitan. Na szali była jego posada.
– Zróbmy nowego! – zawołał ktoś z tłumu.
– Za długo! – odparł kapitan.
– Anarchia? – ponownie zabrzmiał czyiś głos. Kapitan na dźwięk tych słów zrobił się biały jak kreda. Jego jedyną alternatywą po utracie tej pracy byłoby wojsko.
– Chcesz anarchię, to idź na front! – drżący głos nie pomagał mu w przekonywaniu tłumu, jednak wyglądało na to że Leon miał rację i nikt z zebranych nie chciał tak daleko idących zmian, które mogłyby w rezultacie doprowadzić do niewywiezienia ich śmieci.
– Czy jest tu ktoś kto ma choć odrobinę oleju w głowie? – ponownie przemówił kapitan.
Wrzawa i hałas, który powstał zaczął rozwarstwiać specjalny sos do parówek Leona.
– I nie pił! – dodał po chwili kapitan.
Zapadła cisza.
Przez dwie długie minuty można było jedynie usłyszeć czyjeś kaszlnięcia które odbijały się echem w niewyjaśniony prawom fizyki sposób.
– Ekhem – można było usłyszeć gardłowy dźwięk z tłumu.
– Tak!? – Natychmiast zareagował kapitan.
– Nie, nic. Tylko odchrząknąłem. – odpowiedział tłumowicz.
– Aha.
Minęła kolejna minuta ciszy. Kapitan zaczął przewiercać tłum wzrokiem. Ludzie zerkali gdzie tylko mogli, byle nie nawiązać z nim kontaktu wzrokowego.
– Leon ma jakiś pomysł! – krzyknął wreszcie Padre wymachując rękoma w górze.
Sprzedawca parówek jeszcze nigdy nie pragnął tak mocno wcisnąć komuś do gęby wszystkich swoich bułeczek, byle tylko zamilkł.
– Dawać go tu! – zawołał desperat na scenie, dając jednocześnie przywoławczy znak ręką.
Tłum oszalały z radości zapewnił Leonowi rozrywkę w postaci lewitacji z przemieszczeniem gratis. Zanim się zorientował, został umieszczony obok kapitana, patrzącego na niego jak wygłodniały szczeniaczek. O dziwo stanął także koło niego jego wózek i to w dodatku umyty, wypolerowany i pachnący świeżymi cytrusami.
– Najwidoczniej tłum stwierdził, iż przyszłość królestwa jest ściśle związana z wózkowymi podrobami. – pomyślał Leon.
Dopiero z podium mógł zobaczyć, że na owalny plac przybyło kilka tysięcy mieszczan.
– To Leon! Każdy go zna! Leon zawsze dobre pomysły ma! – krzyknął ktoś z tłumu.
Teraz gdy tłum usłyszał jego imię, wiedział że ucieczka nic nie da.
– No, więc ten… emm… noo… – zżerała go trema.
– Mów o ciastach! – krzyknął Pedro spod sceny. Na to hasło tłum zaczął jeszcze energiczniej wymachiwać rękoma. W końcu nie często ma się okazję usłyszeć przemowę o plackach i królu za jednym razem.
-Emm… Król nie miał syna, dlatego musimy wprowadzić nowy system rządów! -Zaczął, próbując nie jąkać się z nerwów. – Dlatego proponuję urządzić wolne, demokratyczne wybory do Senatu! – Ponownie zapadła znajoma cisza.
-… CO KURWA? – Po niezręcznej chwili ciągnącej się dla Leona w nieskończoność, padło wreszcie zdanie zawierający w sobie istotę niepewności o przyszłość, zaniepokojenia i sensu istnienia ludu Veicoru.
– Przedstawiciele mieszkańców, czyli was, których sami wybierzecie, będą decydować o sprawach państwowych! Zwykli ludzie będą mieli wpływ na wielkie decyzje, a to wszystko aby żyło wam się lepiej! – Po sekundzie przypomniał sobie staroświeckie hasło. – Bo Veicor jest najważniejszy!
Wszędzie można było zauważyć nieznaczne przekrzywienie głów zgromadzonych, świadczących o braku zrozumienia nowej idei.
– Będziecie mogli wprowadzić zmiany wpływające na wasze codzienne życie!
– Nawet darmowe piwo?! – Co bardziej aktywne jednostki miały dość prostolinijny tok myślenia.
– Darmowe piwo… – niestety, nigdy nie było dane Leonowi dokończyć tego zdania słowami „też sobie wymyślił".
Nie zdążył.
Natomiast wypowiedziane już słowa zostały odebrane jako potwierdzenie, powodując ekstazę wśród zebranego tłumu.
Motłoch przeistoczył się w gigantyczną falę przypominającą suszoną na wietrze pościel.
Nie wiadomo skąd pojawiły się transparenty oraz wrzaski z hasłami „Władza w ręce ludu", „Niech żyje rewolucja robotniczo-chłopska!" , „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!" a gdzieniegdzie nawet „Lubię placki!" oraz „Wolność dla bobrów!".
Zaradność Veicorczyków zawsze zadziwiała w momentach najmniej użytecznych.
– Leon nowym Demokrólem! – zawołał ktoś z tłumu. A jako że sam nie pamiętał tytułu przywódcy takiego systemu, ani czy takowy istniał, nie sprzeczał się o nazwę, choć coś mu się w niej nie zgadzało. Najbardziej zmartwiło go użyte imię.
– Ja nie chcę być demokrólem! – krzyczał, lecz jego głos nie miał szans przebić się przez ogarnięty entuzjazmem motłoch.
Gdy tłum ponownie zainicjował maszynę antygrawitacyjną wycelowaną w mówcę oraz jego przenośny biznes, zdążył on jeszcze tylko kątem oka zauważyć zderzenie transparentów z plackami i bobrami dzięki czemu powstało hasło „Lubię placki bobrów!".
Leon nigdy nie przepuszczał iż opinia oczytanego, uczciwego i zaradnego może się na nim tak zemścić.
Może gdyby chociaż naprawiał buty, ktoś stwierdził by że pomysł z wyborami jest dobry, ale trzeba znaleźć kogoś, od kogo nie capi gumą na trzy dzielnice.
Przeklinał swoją uczciwość, na którą pracował przez długie lata. W końcu nigdy nie oszukiwał przy wydawaniu reszty, dzięki czemu miał opinie godnego zaufania, choć tak naprawdę on sam wątpił, aby ktoś to zauważył.
Mieszkańcy Veicoru może i znali podstawy matematyki, lecz mimo to w większości przypadków gdy do obliczeń wchodziła zmienna pieniądza, zaczynali się mylić na swoją korzyść.
Większość ludzi znała Leona, jako że jego paróweczki jako jedne z niewielu, nie tylko nie powodowały zwiększonego zużycia papieru toaletowego, ale były były smaczne, tanie i mieniły się kolorami tęczy.
Jednak fakt, iż efekty kolorystyczne osiągał przy użyciu nielegalnej i niebezpiecznej magii musiał pozostawać tajemnicą.
Od czasu wojny świateł, magia była surowo zabroniona, nawet pod karą śmierci przez przerobienie na podpałkę do grilla. I choć w ciągu ostatnich stu lat kary złagodniały, zakaz nadal obowiązywał.
Wszyscy myślą, że magia jest na wyginięciu, co jest prawdą jedynie do pewnego stopnia.
W tych czasach nie uświadczy się potężnej magii.
Jednak magia przedmiotowa, czy też natchniona, czy też wepchnięta, jak udało się wyczytać Leonowi, ma się całkiem nieźle.
Nawet Padre z niej korzystał, mimo iż sam o tym nie wiedział. Jego papucie wytrzymują żar i iskry jego kuźni, a brud unika ich niczym teściowej. Leon nie ma serca mu powiedzieć że jego kapucie trzymają formę nie dzięki dbałej pielęgnacji kowala, lecz dzięki magii.
Bardzo wytrzymałe noże i miecze, najwytrzymalsze zbroje, lekkie dzbany czy nawet bezzapachowe szufle do gnoju. Choć były to drobiazgi, magia nadal istniała w społeczeństwie. Oczywiście mało kto był tego świadom.
ROZDZIAŁ II
2 MINUTY PÓŹNIEJ
Po paru minutach falowania nad tłumem, Leon znalazł się wraz z pachnącym cytrusami wózkiem w głównym holu niegdyś królewskiego zamku.
Stwierdzenie iż poprzedni właściciel nie miał za grosz smaku było by tu sporym niedomówieniem.
Wysoki Hol miał pięcioro drewnianych drzwi z metalowymi okuciami. Trzy normalnej wielkości, w równych odstępach po prawej, oraz wielkie podwójne wrota na wprost i po lewej stronie. Jednak uwagę przyciągało coś zupełnie innego.
We wnękach ścian po obu stronach stało sześć trzymetrowych, kamiennych posągów rycerz. Były ubrane w różowe garnitury z falbankami oraz w wielkie jaskrawożółte kapelusze z zielonymi piórami, które przyprawiłyby Leona o mdłości nawet gdyby był ślepy.
Żyrandole sprawiały wrażenie zrobionych z najdroższych i najczystszych kryształów, lecz efekt całkowicie psuły zwisające z nich prążkowane tasiemki z poprzyklejanymi małymi, kolorowymi kulkami.
Leon musiał stamtąd uciec zanim w akcie litości dla swoich oczu, postanowi je wyłupić z oczodołów.
Postanowił ratować się jedynymi rozchylonym drzwiami, pozwalającymi na szybką ewakuację.
Zwykle stojąca tu Straż Pałacowa próbowała powstrzymać tłum przed wtargnięciem do środka.
Leon pobiegł czym prędzej ku wrotom, zostawiając wózek za sobą. „W miłości, wojnie i nielegalnej architekturze wszystkie chwyty dozwolone", jak to mówią.
Gdy przebiegł przez drzwi jego oczom ukazała się sala przypominająca typową jadalnię w wilii bogaczy. Stylowy, długi, biały obrus zakrywający cały stół oraz wielkie ozdobne okna po jego prawej, wychodzące na zamkowe ogrody jedynie potwierdzały, że to pomieszczenie nie ma nic wspólnego z szaleństwem przed którym przed chwilą uciekł Leon.
Na ścianie nad ogromną, brązową mapą wisiał herb Veicoru przedstawiający główną wieżę zamku otoczoną niskim murem.
Na lewym końcu pomieszczenia stało krzesło z bardzo wysokim oparciem i wyszytą złotą koroną na błękitnym poszyciu.
– To musi być siedzisko króla – powiedział patrząc na przystrojone krzesło.
Nie sposób było nie zauważyć stonowanego wystroju panującego w pomieszczeniu.
– Widocznie już pierwsza linia obrony wystarczająco odstraszała niechcianych gości.
Mapa wisząca na ścianie była poglądowym wyobrażeniem kontynentu, który przypominał nadgryzionego u dołu przez mikrusie usta, pączka. Nadgryzienie było otoczone przez miasto Veicor, stolicę królestwa Veicor.
Ludzie od nazw nigdy nie byli twórczy.
Królestwo Veicor zajmowało południową ćwiartkę kontynentu, stykając się granicami z trzema sąsiednimi królestwami. Były to królestwa wschodnie, zachodnie i północne.
Ludzie byli zbyt leniwi umysłowo aby pamiętać ich nazwy, więc nawet jeśli ktoś je znał to w rozmowie używał do ich opisu stron świata. Wszystkie cztery państwa walczyły ze sobą nieustannie od siedmiuset lat. Kontynent od niemal milenium był tortem podzielonym na cztery równe części, które nieustannie ze sobą walczyły. Jednak mimo to nigdy nie tworzyły się między nimi sojusze w celu pokonania pozostałych i żadne z nich nigdy nie opanowało stolicy innego.
Nowości z frontu można było uzyskać jedynie od powracających żołnierzy. Lecz ich przekazy zawsze były na tyle nieprawdziwe na ile pozwalała ich wyobraźnia oraz stopień opróżnienia kufla.
Jednak mimo wszystko Veicor różnił się jednym szczegółem w stosunku do innych królestw.
Wokół całego kontynentu panowały nieustanne sztormy i wiatry niepozwalające na podróż statkiem nawet wzdłuż wybrzeża. Veicor posiadał jedyne wody zdolne do żeglowania w całym znanym świecie. Tylko tutaj wody małego nadgryzienia były na tyle spokojne aby można było łowić ryby, nie chodząc po dnie. Veicor posiadał nawet okręt wojenny, jednak istniał tylko po to, aby król mógł się chwalić posiadaniem marynarki wojennej.
W momencie gdy Leon zaczął się zastanawiać nad ucieczką z zamku, używając podpalenia mapy jako dywersji, do pokoju wszedł podstarzały jegomość z białymi wąsami, w których można by schować mały oddział piechoty wraz z namiotami i tygodniowym zapasem skarpetek.
Był ubrany w czarny surdut, a na piersi miał plakietkę „Cześć, nazywam się Alfred". Na nogach miał czarne spodnie oraz czarne błyszczące lakierki. Na głowie natomiast, bujną siwą czuprynę.
– Czy to pan będzie teraz rządził ? – zapytał wąsacz jednostajnym, pozbawionym wszelkich emocji głosem.
– Na to wygląda – odpowiedział pozbawiony wszelkiej nadziei na spokojną emeryturę.
– Czy będzie pan kontynuował misję rodziny królewskiej?
– Nie. Wygląda na to że nadszedł czas na zmiany. Tym razem spróbujemy oddać część władzy w ręce ludzi – powiedział robiąc nieszczery uśmiech.
– Rozumiem – wąsacz zamknął oczy, wyglądając jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Po dłuższej chwili otworzył je i ponownie przemówił pustym głosem.
– Nazywam się Alfred i jestem tutejszym lokajem. Czy mam się zwracać do Pana po imieniu?
– Nie widzę w tym nic złego.
Po całym dniu zwiedzania zamku wraz z przewodnikiem Alfredem, Leon zaczął się zastanawiać dlaczego buduje się tak wielkie zamki, skoro później większość sal stoi pusta, niczym na zlocie Matematyków Entuzjastów Veicoru.
Puste pokoje, puste magazyny, puste korytarze.
Odnosiło się wrażenie, że siedziba władcy powinna tętnić życiem. Być miejscem gdzie doradcy finansowi, cywilni i wojskowi powinni wykłócać się między sobą o większe wsparcie finansowe. Plotkować kto ma z kim romans.
– Może mają dziś wolne z powodu straty pracodawcy – pomyślał Leon.
Leon czuł się w zamku dwojako. Raz miał uczucie swojskości, podobne do tego jakie miał we własnej chacie, po czym za chwilę miał wrażenie że każdy kamyk warczy na niego, karząc mu się stąd wynosić.
Bez przerwy coś skrobało go w tył czaszki, niczym pokrzywa, podpowiadając że coś jest nie tak.
Wycieczka dotarła do najwyższego piętra centralnej wieży. Wszędzie wisiały piękne malowidła z krajobrazami. Na stolikach stały wazony z kolorowymi kwiatami, a na podłodze leżały czerwone dywany z najlepszej wełny.
– Oto sypialnia króla – powiedział Alfred otwierając drzwi mogące wytrzymać atak czteroosobowego taranu.
Pokój dorównywał rozmiarom chatce Leona, znajdującej się na obrzeżach miasta.
Naprzeciw drzwi, na drugim końcu pokoju stało wielkie baldachimowe łoże z szafkami nocnymi po bokach. Barek stojący po lewej stronie drzwi niemalże załamywał się pod ciężarem ekskluzywnych alkoholi. Oprócz win, które każde z osobna kosztowało więcej niż roczny zarobek Leona, nic więcej nie rzucało się specjalnie w oczy. Pokój był pełen typowego, kiczowatego przepychu uwzględniającego złoto jako jedyny godny materiał na wykończenia i wypełniania.
Jednak Leon miał wrażenie, że pokój miał coś na sumieniu i niechętnie chciał wyjawić co takiego. Miał wrażenie, że patrzy na coś, co jest aż tak nie na miejscu i absurdalne, iż umysł to całkowicie ignoruje.
Jak wtedy gdy w jego kuchni przez dwa tygodnie znajdowała się głęboka na czterdzieści metrów dziura, a on ją po prostu omijał.
Ale to była tylko część prawdy. Czuł że to coś, nie chce być zobaczone.
Czuł magię.
– Czy jest coś co powinienem wiedzieć o tym pokoju, Alfredzie? – spytał w nadziei, że lokaj go oświeci.
– Nie wolno mi mówić o tajemnicach rodziny królewskiej Veicoru – odparł.
To mu wystarczyło za odpowiedź.
Gdyby Veicopedia miała obrazki, to przy haśle „podejrzane" byłby malunek właśnie tego pokoju.
Postanowił przy pierwszej nadarzającej się okazji, gdy zostanie sam, dokładniej przeszukać pokój.
– Jeśli można udamy się teraz do skarbca – Leon ponownie dostał niemal zawału, gdy jego przewodnik wyrwał go z zamyślenia.
Podeszli do drzwi. Alfred zaczął obmacywać jakiś kamień, jakby próbując pozbyć się upartej plamy.
– Oczywiście, a skoro mamy chwilę to… – zaczął mówić Leon, jednak w tym momencie wcześniej obmacywany kamień wsunął się w ścianę. Podłoga zaskrzypiała, otwierając z hukiem zapadnię. Zamiast puchatego dywanu, w podłodze zawitała ziejąca pustką czeluść. W ułamku sekundy ich pośladki stały się głównym środkiem transportu wykorzystującym przedziwną zjeżdżalnię kręcącą się niczym wąż.
– Ożeż!
Zadziwiające jakie przyśpieszenie osiąga człowiek gdy jego jedynym zajęciem jest przemieszczanie się w pionie ignorując wszelkie zasady etyki werbalnej.
Po dłuższym spadaniu wylądowali na materacu wysokości przykurczonego człowieka. Jeśli istnieją jakieś standardy mody dotyczące lochów, to ten był zdecydowanie staromodny.
Wilgoć wdzierała się w płuca, a liczne pochodnie oświetlały obszerne pomieszczenie, w którym się znaleźli.
Alfred wylądował z gracją, podczas gdy głowa Leona znalazła się w bliżej nieokreślonym miejscu pomiędzy lewą kostką a prawym udem.
Dopiero po chwili, gdy udało mu się rozwikłać biologiczny supeł, zauważył drewnianą rampę prowadzącą z materaca. Sam materac był tak wielki, że możnaby na nim urządzić przyjęcie na dwadzieścia osób.
– Zapadnia. Król Świętoświr kazał ją zbudować dla swojej wygody – skomentował całą sytuację Alfred, otrzepując jednocześnie Leona z kurzu.
– Następny razem ostrzegaj mnie przed takimi rzeczami. Nie chcę mieć siwych włosów w wieku dwudziestu ośmiu lat.
– Sądziłem iż… – ponownie zaczął się nad czymś zastanawiać – dobrze. Jak pan sobie życzy. Będę uprzedzał o pułapkach. Jednakże wątpię abym mógł coś poradzić na pańskie włosy.
Leon już chciał coś odpowiedzieć, ale lokaj całkowicie go ignorując zszedł rampą w dół i podążył w jeden z korytarzy.
– Proszę za mną – powiedział Alfred znikając chwilę później za zakrętem.
Po kilku mokrych i stęchłych minutach, urozmaicanych kilkoma szczurami doszli do ślepego zaułka.
– I? – spytał Leon pełen wątpliwości co do zdrowia psychicznego Alfreda. Przejażdżka brudnym i zapajęczonym tunelem nie będzie należała do jego szczęśliwych wspomnień.
– I to – odparł Alfred wciskając jeden z kamieni znajdujących się w prawej ścianie. Oprócz skrzypnięcia mechanizmu pod podłogą, nic się nie stało.
– I nic – skomentował złośliwie strącając z ramienia pająka.
– Mechanizm jest bardzo stary, czasami trzeba mu trochę pomóc – odpowiedział Alfred jakby nie zauważając nieuprzejmego tonu.
Podrapał się po karku i wciągnął powietrze. Napiął wszystkie mięśnie, a gigantyczne wąsy przybrały pozycję horyzontalną. Lewą nogę wysunął przed siebie. Ręce przywarł do klatki piersiowej. W ułamku sekundy, tułów zrobił pełen obrót wokół własnej osi ciągnąc za sobą prawą nogę. Potężne uderzenie w do niedawana nieruchomą ścianę odblokowało mechanizm, zrzuciło cały kurz w korytarzu i spowodowało paraliż mięśni mimicznych Leona pozostawiając go w pozycji wygodnej do karmienia go łyżką.
Kamienny mur zapadł się w podłogę odsłaniając żelazne drzwi z wielkim kołem pośrodku.
– Aaa… – elokwentny komentarz Leona nie wybił Alfreda z rytmu. Lokaj wyjął klucz z wewnętrznej kieszeni swego surduta, i wsadził go w jedną z licznych dziurek po lewej stronie pokrętła. Następnie otworzył panel znajdujący się po prawej stronie, odsłaniając długą dźwignię. Przez dłuższą chwilę kręcił kołem w różne strony, jednocześnie przestawiając wielokrotnie dźwignię. Ta chwila dała Leonowi czas na otrząśnięcie się z szoku.
W momencie gdy lokaj skończył skomplikowaną kombinację, masywne bolce trzymające drzwi w miejscu wsunęły się w ścianę z potężnym łoskotem odbijającym się echem po lochach. Drzwi drgnęły odchylając się lekko do wewnątrz.
– Zapraszam do skarbca – powiedział Alfred jednocześnie kłaniając się lekko i uginając ręce w geście zaproszenia.
Leon niepewnie naparł na drzwi, które ku jego zdziwieniu uchyliły się bez najmniejszego oporu, jakby nic nie ważyły. Leon nie spodziewając się tak małego oporu niemal upadł na zakurzoną podłogę skarbca. Złapał równowagę podskakując na jednej nodze, po czym rozejrzał się wokół ogromnego, niegdyś białego pomieszczenia.
– Co to ma być? – Leon nie mógł uwierzyć własnym oczom. Pomieszczenie było prawie całkiem puste.
W środku leżało tylko kilka małych woreczków monet, roztrzaskany kufer, który był prawdopodobnie kiedyś skarbonką oraz kilka wiader wypełnionych szklanymi kulkami z wzorkami w środku, które czyniły je bardzo popularnymi wśród dzieci.
Można by jeszcze wspomnieć kurz, który wagowo przeważał nad zebranym złotem.
– Król wydawał pieniądze na bieżąco – zaczął spokojnie Alfred, zdmuchując kurz z resztek kufra – twierdził, że inwestycje i tak nie przyniosą nic nowego.
– Ale przecież połowa veicorskiego złota lądowała w tym skarbcu! – krzyknął Leon wymachując wyjętą z wiadra szklaną kulką.
Jako że Veicorczycy mieli problem z liczeniem procentów innych niż w alkoholu, zabieranie równo połowy ich dochodów było jedynym sposobem na podatki.
– Na co poszły wszystkie pieniądze?! Bo chyba nie na to! – krzyknął przystawiając mu kulkę niemal do twarzy.
– Narodowy Fundusz Zielarski, Zakład Urzędników Specjalnych, Kasa do spraw Rolników i Ubezpieczeń Słomy, wojsko, wszystkie służby miejskie, wydatki samego króla. W skrócie wydatki bieżące – Leonowi zaświtał przed oczami królewski barek z alkoholami. Na królewskie produkty ekskluzywne było zapewne wydawane więcej niż na całą resztę razem wziętą.
– Jak ja wyjaśnię ludziom że Veicor jest bankrutem?! Tego już za dużo! – westchnął głośno, i po dłuższej chwili kontynuował – Zastanowię się nad tym później. – ponownie westchnął. Po czym mówił spokojnym tonem – Powiedz mi, Alfredzie, jak wygląda sytuacja poza zamkiem. O ile mniej więcej się orientuję, w jakim opłakanym stanie są miejskie urzędy a także jak są bezużyteczne, to wojsko i sytuacja na froncie jest dla wszystkich wielką niewiadomą.
Alfred przeczesał wąs, spoglądając jednocześnie na Leona.
– Stagnacja na wszystkich frontach Panie Leonie. Okazjonalne walki i pojedynki trudno nazwać prawdziwą wojną. Jeśli już coś się dzieje, to zazwyczaj armia wycofuje się z powodu braku zaopatrzenia i woli walki.
– Czyli brak dofinansowania nie jest jedynym problemem – stwierdził Leon – A inne królestwa? – spytał, gdy zamykali za sobą skarbiec.
– Cóż, jeszcze rok temu gdy królestwa Wschodu i Zachodu stykały się frontami, można było zauważyć między nimi gorączkowe walki. Jednak kilka miesięcy temu, gdy Północ zajęła ziemie znajdujące się pomiędzy nimi, stagnacja ponownie zawitała na granicach.
– Czy to oznacza że Północ wygrywa? – zapytał Leon jednocześnie obserwując jak ściana ponownie wzbija się z podłogi zasłaniając wejście do skarbca.
– O to musiałby się Pan spytać głównodowodzącego na frocie – powiedział Alfred jednocześnie wzruszając ramionami – Nie posiadam dokładniejszych informacji.
– W pałacu nie ma żadnego łącznika z armią? – spytał zdziwiony Leon, gdy zaczęli wchodzić po schodach do góry.
– Być może pan nie zauważył, ale w zamku nie ma żadnych doradców. W zasadzie to nie ma nikogo oprócz straży i mnie.
– Król nie potrzebował doradców, czy też może doradcy nie potrzebowali króla? – spytał Leon.
– Na początku panowania Król Świętoświr po pewnej dyspucie z doradcą finansowym, powiedział, że król jest od królowania nad podwładnymi. Po czym dodał, że podwładni powinni znać jego intencje bez zadawania „tych wszystkich pytań". Następnego dnia wyrzucił stąd wszelki zbędny w jego mniemaniu personel.
– Czyli od blisko dziesięciu lat w królestwie panuje samowolka? – zapytał Leon podnosząc brew.
– Można to i tak ująć. Jednak król używał określenia „samodzielność" co do sposobu funkcjonowania pojedynczych organów państwa.
– Czuję że nie ucieszą się ze zmian które mogą nastąpić.
Gdy wyszli z podziemi było już po północy.
Alfred chciał zatrzymać Leona w zamku na noc, lecz ten wolał spać w swoim sprawdzonym, skrzypiącym i stu procentowo wolnym od zapadni łóżku.
Przed wyjściem jednak czekała na niego jeszcze jedna przeszkoda. Musiał przejść przez główny hol, gdzie stały kontrowersyjnie ubrane posągi.
Stanął w drzwiach prowadzących do prywatnego pola upokorzeń. Zamknął oczy i zasłonił je dłońmi. Zaczął biec kierując zaślepione oczy w podłogę. Biegł najszybciej jak tylko potrafił, lecz mimo to czuł jak perwersja posągów wypala mu się na stałe na siatkówce.
Nie widząc dokąd biegnie, wpadł na swój wózek z kiełbaskami stojący na drugim końcu holu; dokładnie tam gdzie go zostawił. Odbił się od niego uderzając głucho o ziemię tyłem głowy.
– Całkiem o nim zapomniałem – powiedział przecierając dłonią miejsce nagłego spotkania czaszki z wytwornym dywanem.
Wokół wózka nadal unosiła się woń cytrusów, zamiast typowych dla niego much.
Było to dość podejrzane, jako że zapach już dawno powinien wywietrzeć.
– Prawdopodobnie maczała w tym łapy magia – pomyślał Leon – Butelka w której był trzymany środek pewnie miała właściwości przedłużające żywotność płynu.
A to nie wróżyło nic dobrego. Wózek był już pod wpływem magii przyciągającej klientelę. A Leon wiedział z doświadczenia że mieszanie ze sobą różnych magii może mieć wysoce nieprzyjemne efekty.
Do dziś pamięta, jak chciał zrobić trochę miększy, a przy okazji ładniej pachnący papier toaletowy.
Trzy dni zajęło mu sprzątanie i stawianie nowego wychodka za domem.
– Wolę żeby eksplozja rozsmarowała swój ładunek miotający na posągi niż na moją wersalkę – po chwili zastanowienia postanowił zostawić wehikuł na samym środku holu w celu zwiększenia rażenia ewentualnego wybuchu – może zniszczy te bezguścia i przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek – stwierdził zadowolony z siebie wpychając wózek na środek holu, mając jednocześnie zamknięte oczy – jeśli ich nie zniszczy, to przynajmniej uwalone mięsem będą wyglądać odrobinę przyjaźniej.
Uporawszy się z problemem, skierował się do głównej bramy muru otaczającego zamek. Była otwarta na oścież, a jeden z zawiasów był wyrwany wraz ze sporym kawałkiem drewna. Przechodząc przez nią minął dwóch gwardzistów, podpierających się o swoje piki. Byli to ci sami którzy rano stali na rynku. Byli zmęczeni i cali poobijani, lecz mimo to na widok Leona, wyprostowali się i zasalutowali z pełną gracją. Odwzajemnił się kiwnięciem głowy i wyszedł na Plac Zebrań Ludowych.
Z popołudniowego tłumu pozostały wyłącznie śmieci. Jedynie po hałasach w oddali można było wnioskować że wszyscy przenieśli uroczystości do barów.
Picie bez umiaru było zarówno tradycją jak i dumą każdego Veicorczyka. Oficjalna wymówka głosi, iż jest to forma buntu przeciwko podatkowi kuflowemu który został wprowadzony blisko osiemnaście lat temu. Narzucający opłatę w wysokości dziesięciu dukatów na każdy wydany klientowi kufel, do którego dopiero wydawane były dopiero porcje trunku w przeciętnej cenie trzech dukatów. Tak więc nie chcąc marnować tak kosztownej inwestycji, wszyscy biorą dolewki dopóki są w stanie trafić z zawartością we właściwy otwór.
Jakiś czas temu, gdy Leon pił razem z Padre, wydarzył się właśnie jeden z tych przypadków. Kowal był tak wstawiony, że trzy ostatnie kolejki zamiast wypić samemu, wlał w otwór gębowy sąsiadującego pijaczyny, a gdy następnego dnia opowiedział mu o tym Leon, biedny kowal nie mógł dojść do siebie przez kolejny tydzień.
Do dziś jest to dla niego temat tabu.
Leon poszedł główną ulicą, kierując się na północ w kierunku zdezelowanych murów zewnętrznych, które otaczały miasto z trzech stron świata.
W miejscu gdzie południowe mury wpadały do oceanu i kończyły się portowe wody, zaczynało się istne piekło. Fale wysokie na piętnaście metrów, wiatr miażdżący wszystko na swojej drodze i niezliczone pioruny skutecznie demotywowały wszelkie próby eksploracji poza kontynent. Silne wiatry spowodowały, iż cała linia brzegowa kontynentu to klify, osiągające w niektórych miejscach nawet kilometr wysokości. Cały kontynent był w swoistym oku cyklonu. Część uczonych przepuszcza nawet, że kontynent był niegdyś o wiele większy, a winę zrzuca na ścianę żywiołów, która to miała być dziełem dawnych magów.
Uważa się, że mogli stworzyć ścianę w akcie desperacji, gdy przegrywali wojnę świateł, blisko tysiąc lat temu, co było jeszcze jednym z powodów nienawiści do magii przez tak długi czas. W końcu nie tylko byli gotów zniszczyć kontynent aby wygrać, ale również stworzyli coś tak potężnego i w dodatku zdolnego przetrwać tysiąc lat.
Jednakże w dzisiejszych czasach nikt już nie wie ile z tego jest prawdą przekazywaną przez pokolenia, a ile propagandą głoszoną przez władców w ciągu wieków, pomagających sobie w ten sposób rządzić ludem przy użyciu strachu przed magią.
Środkowa część stolicy, w której znajdował się zamek i chwilowo Leon, była trochę wyżej niż reszta miasta, co pozwalało mu zobaczyć panoramę nocnego Veicoru.
– W domach ciemno, za to wszystkie karczmy świecą jak na Nowy Rok – skomentował Leon – pewnie wszyscy oblewają zmianę rządu. Już na krańcach placu było słychać pieśni charakterystyczne dla karczm z biedniejszych dzielnic. – Lepiej pójdę prosto do domu. Jestem zbyt zmęczony żeby dzisiaj pić. – Leon natychmiast zdał sobie sprawę z tego co powiedział i panicznie rozejrzał się wokół czy aby ktoś tego nie usłyszał. Te słowa były wszakże uważane za zdradę tradycji Veicoru. Takich rzeczy po prostu się nie mówiło.
Na jego szczęście na ulicach nie było żywej duszy. Nawet ciemne zaułki wydawały się wolne od marginesu społecznego. Choć tego postanowił nie sprawdzać.
Po godzinie, mijając pijaną klientelę wysypującą się z karczm na przeróżne sposoby, dotarł wreszcie do swojej chatki. Znajdowała się na skraju dzielnic biedy które zajmowały teren wokół murów. Sama chatka znajdowała się na tyle daleko od murów, aby pozwolić Leonowi na sen pozbawiony lęku przed kamieniami, które miały zwyczaj odpadać od swego lokum w murach.
Drewniana chatka, charakterystyczna dla biedniejszych dzielnic, może i nie była za duża, lecz dzięki żywopłotom wysokim na cztery metry miał tam ciszę i odrobinę prywatności, która była bardzo ważna gdy jego trawnik na skutek magicznych eksperymentów parówkowych zaczynał przybierać barwy nieznane nawet kobietom.
Zanim wszedł do środka rozbroił linkę uruchamiającą pułapkę przed drzwiami, znajdującymi się w lewej części frontowej ściany.
Musiał uciekać się do takich środków, jako że nie była to najlepsza dzielnica w mieście, a gdyby ktoś znalazł jego magiczne księgi, musiałby zmienić profesję na dekoratora wnętrz cel więziennych, ze specjalizacją w mokrej słomie.
Wszedł do wąskiej jadalnio-kuchni i zrobił sobie herbatę i trochę kanapek.
Kuchnia była bardzo uboga. Na środku stał drewniany stół z dwoma krzesłami, które trzymały się jeszcze kupy wyłącznie z przyzwyczajenia. Po lewej stał czarny piecyk o dziurach tak licznych, iż wyglądały jakby to one ubrały się w piecyk niczym sweter aby nie było im zimno. Bez sukcesu zresztą.
Nad sufitem wisiała lampa naftowa która była jedynym nowym elementem w całym domostwie. Natomiast na podłodze pomiędzy ścianą działową a stołem można było zauważyć wystające deski przykrywające niegdyś powstałą w niewyjaśnionych okolicznościach dziurę. Dziura była na tyle duża, że mogłaby w nią wpaść dorosła osoba o mało rozstawnym korpusie.
Na przykład ktoś taki jak Leon.
Swego czasu, przez dwa tygodnie wyrwa zionęła swą czterdziestometrową czeluścią. Leon był zmuszony poznać jej głębokość gdy wpadł mu tam jego ulubiony pączek z budyniem. Wówczas to , spostrzegł ją po raz pierwszy.
Lecz to od Padrego dowiedział się kiedy mniej więcej powstała. Kowal zauważył ją gdy był u Leona z wizytą, jednak widząc jak zgrabnie jest wymijana przez gospodarza, pomyślał że to jeden z jego eksperymentów. A jako że Leon nie przepada za rozmowami o nieudanych eksperymentach, postanowił nie poruszać tego tematu.
Mając w ręku coś na ząb, Leon wszedł do pokoju gościnnego i postanowił zajrzeć do swego sekretnego schowka w suficie. Stanął na skrzypiącej kanapie i odsunął sufitową deskę. Sięgnął po omacku ręką i wyciągnął wszystkie magiczne księgi jakie posiadał.
Wszystkie dwie.
Były to: „Magia użytkowa na przyjęcia dla dwudziestu trzech osób z czego dwóch bardzo nie lubisz" oraz „Podstawy Magii dla ludzi którzy jako dziecko dostali w głowę metalowym kantem rozpędzonej huśtawki, na której dwójka osób na stojąco robiła nią pełne obroty".
Dawni magowie byli najwyraźniej bardzo szczegółowi – pomyślał Leon, jak za każdym razem gdy spoglądał na tytuły ksiąg – pewnie dlatego przy mieszaniu niektórych zaklęć dzieją się dziwne rzeczy.
Według teorii Leona na każdą specyficzną sytuację jest unikalne zaklęcie, a niestety zaklęcia na kolorowe kiełbaski musiał sklecać z kilku innych co nieraz powodowało nieprzyjemne efekty uboczne, na przykład w postaci trawnikowych przemian.
– Szkoda tylko że w moim wykonaniu nawet te czary które były używane zgodnie z instrukcją częściej kończyły się źle lub niekiedy nawet tragicznie. Ecchh… – westchnął głośno – tak naprawdę to nie rozumiem nawet połowy rzeczy z księgi dla ludzi z huśtawkowymi przeżyciami – podrapał się po głowie – może dlatego że nigdy nie oberwałem wystarczająco mocno czymś ostrym w głowę. Co również świadczyłoby o bardzo dużej dokładności ówczesnych twórców w tej materii. Po chwili przemyśleń Leon próbował sobie przypomnieć, po co właściwie wyjął księgi. – A właśnie! Lepiej spróbuję znaleźć jakąś podpowiedź na bezpieczne rozbrojenie cytrynowego wózka. W końcu jeśli ta mała rewolucja nie wypali to bez niego nie będę miał źródła dochodu.
Po dwóch godzinach udało mu się znaleźć w bankietowej księdze formułkę na „Czyszczenie jedwabnych obrusów z plam i zapachu po magicznie wzmocnionym ponczu".
– Będę to musiał trochę przerobić, ale niestety nie znalazłem niczego lepszego. A druga księga jak zwykle nie ma żadnych praktycznych porad.
Niestety, książka nieszczęśliwych ofiar huśtawek, którą posiadał Leon, rozprawiała głównie o zawiłych i niezrozumiałych zasadach magii oraz minionym świecie magicznym, który miał niewiele wspólnego z dzisiejszym.
Zazwyczaj Leon nawet nie wiedział gdzie ma zacząć się domyślać, co autor miał na myśli używając zwrotów „śliwkowe myślenie", „niczym jastrząb trójnogi" czy też „podpalanie wody". A część o ustroju politycznym, którą udało mu się rozszyfrować kilka dni temu, doprowadziła do wczorajszej sytuacji.
– I to wszystko tylko dlatego że kupiłem akurat ten dom, który w miejscu w którym zawsze trzymam ciastka miał ukryte magiczne księgi. Co za szaleniec muruje księgi w ścianie pod parapetem?!
Ogólnie rzec biorąc, Leon miał z nich niewielki pożytek.
Z ksiąg ma się rozumieć. Ciastka są wysoce skuteczne w przekupywaniu Padrego. Niedorobiony mag tracił więcej czasu na prawidłowe sklejanie sylab zaklęć i przygotowywanie nie do końca zrozumiałych rytuałów niż były one tego warte.
Sprzedaż parówek wzrosła wprawdzie trzykrotnie, lecz wzrosły również koszty produkcji.
Specyfiki używane do uzyskania tęczowego efektu są bardzo drogie. A na domiar złego okazało się, że gdy pewnego dnia zrezygnował z ich stosowania, przyzwyczajona do kolorowego mięsa i rozczarowana jego brakiem klientela zrezygnowała całkowicie z jego produktów.
Teraz już nie miał wyboru. Był finansowo uzależniony od wysoce eksperymentalnej, niekompletnej i rozsadzającej wychodki magii.
Patrząc na same książki można było natomiast odnieść wrażenie że przed trafieniem w jego ręce przeszły tyle, że swoimi doświadczeniami zawstydziłyby nie jedną książkę przygodową. Po za tym, gdy leżą koło sosu pomidorowego, zarówno one jak i sos, zaczynają lekko świecić. Ale wyłącznie, gdy myślą że Leon ich nie widzi.
– Ale nie ma co rozmyślać, trzeba wcześnie wstać – odłożył księgi na swoje miejsce i ułożył deski ukrywając swój sekret. Zanim poszedł spać umył się jeszcze w lodowatej wodzie ze studni i przebrał w piżamę.
Ułożył się wygodnie w łóżku i zamknął oczy.
– Chyba o czymś zapomniałem… hmm… no nic, nieważne – przekręcił się na drugi bok.
– Dobranoc Veicorze.
– Miau.
Załapałem, że tekst pomyślany był jako humorystyczny. W praktyce wyszło średnio. Przeszkadza mi, przede wszystkim, byle jak napisany tekst. Pełno powtórzeń tej samej myśli, powtarzają się też wyrazy w kolejnych zdaniach, czasami brakuje zaimka, a czasami jest ich za dużo. Brakuje liter i znaków interpunkcyjnych, przez co momentami muszę się nagłówkować, zanim zrozumiem sens zdania.
Kilka razy wsadziłeś, zupełnie, według mnie niepotrzebne, dygresje, przez co rwie się ciąg opowieści.
Z absurdalnością i humorem też momentami przecholowałeś. W rezultacie opowiadanie nie jest śmieszne, tylko karykaturalne.
Reasumując- cały tekst nadaje się do gruntownej korekty.
Niezwykle dziwaczny tytuł. Parę razy zastanawiałem się, co on właściwie oznacza. Niestety, nie mogę go rozszyfrować.
Lubię takie poczucie humoru, ale dozowane w racjonalnych ilościach. Tutaj mamy do czynienia, niech posłużę się opisanym przez Ciebie zjawiskiem, z efektem "tłumu w tłumie". Trzeba dorobić nowy zakres w skali stężenia absurdu i nanieść ostrzeżenie, bo to dawka prawie śmiertelna.
Podobało mi się ze względu na kilka fajnych żartów. Poprawić błędy, nie starać się wrzucać czegoś śmiesznego w każdym zdaniu, a będzie ok.
Tytuł jest taki, ponieważ jest to część książki.
Bardzo mozliwe, że jest to część książki, ale nadal takie stwierdzenie nie tłumaczy znaczenia tytułu. Czemu drugi wyraz tytułu jest pisany dużą literą - też tego nie tłumaczy.
Pozdrowienia.
Też pisałam takie teksty, jak byłam w podstawówce :) Całkiem sympatyczny, ale trzeba by tu naprawdę dużo poprawić w kwestiach stylistycznych.
www.portal.herbatkauheleny.pl