- Opowiadanie: sakora - Gruzowisko losu

Gruzowisko losu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gruzowisko losu

W realiach "Metro 2033" na ziemiach polskich.

 

Kilkanaście strzałów. Dla jednych to cała fortuna. Dla drugich to kwestia przeżycia. Ciemna, zakurzona sylwetka czaiła się i chowała od kilku godzin. Mały mur za którym się znajdowała był jej jedyną osłoną. Dalej były wyższe ściany, pomieszczenia, korytarze i wiele zakamarków do ukrycia się. Schody, szyb windy, ulice… Wszystko za daleko. Blisko dla strzelca, za daleko dla biegacza.

 

Drzazga nie wiedział, co go pokusiło, żeby wdrapywać się akurat na ten wieżowiec. W sumie nie był to pierwszy na który wszedł. Szukał zapasów, działającej elektroniki i wszystkiego, co wydawałoby się przydatne lub interesujące. Wieżowce były kuszące i niebezpieczne. Groziły zawaleniem, ale oferowały wiele ciekawych pozostałości po wcześniejszych lokatorach. Tylko zazwyczaj nikt tam do nikogo nie strzelał. A tym bardziej nie czaił się na nikogo od dobrych dwóch, trzech godzin. Co to był za typ i czego chciał?

 

Przesunął się odrobinę, i na tyle, na ile pozwalała mu odwaga, wyjrzał za krawędź. Był na siódmym piętrze szesnastopiętrowego wieżowca. Tylko tyle z niego pozostało. Dalej stały trzy następne, niewiele wyższe i kilka pięciopiętrowych budynków. Typowe miejskie blokowisko. Pełne potencjalnych znalezisk i kłopotów. Starał się wyszukać strzelca, niestety bezskutecznie. W chwili, gdy schował głowę, kolejny pocisk roztrzaskał kawałek muru, bardzo blisko jego głowy. Zbyt blisko.

 

Przywarł do ściany i zamarł. Ile to jeszcze będzie trwać? Wcześniej spróbował już chyba wszystkiego, ostrzeliwał się, próbował odwrócić uwagę tego walniętego snajpera, przebiec do klatki schodowej… wszystko skończyło się fiaskiem. Cudem chyba tylko nie zginął, a jeden z pocisków rozorał mu plecak i zniszczył radio. Nici z wezwania pomocy, przynajmniej do momentu, jak nie dostanie się do swojego samochodu, który ukrył w na wpół zasypanym przejeździe. Samochód był chyba najlepszą rzeczą jaką dotychczas znalazł, a jeszcze lepszą było to, że znalazł je trzy, w nienaruszonym stanie, w zasypanym garażu jednego dilerów samochodowych. Ale nic nie przebijało tego, że te auta dwadzieścia lat temu były nowoczesnym hitem, który teraz był chyba jeszcze większym, bo zamiast mieć silnik spalinowy, miały elektryczny. Jego samochód nie miał wielkiego zasięgu czy ładowności, ale miał jedną przewagę. W ich miasteczku prąd był za darmo, a paliwo kosztowało więcej niż cokolwiek. Drugi samochód sprzedał za dom i trochę zaopatrzenia, a trzeci ukrył na czarną godzinę, bo nigdy nie wiadomo co może człowieka spotkać. Tylko że przy tym co teraz przeżywał, na nic mu się to nie przyda. Szlag by to trafił.

 

Drzazga mówił, że miał pewną przypadłość. Umiał znajdować niesamowite rzeczy, chociaż jego znajomi opowiadali, że to one go znajdują. Tak też za każdym razem jak znalazł coś naprawdę wielkiego i wartościowego, jago samego odnajdywały kłopoty. Wcześniej bądź później, los zawsze wyrównywał z nim rachunki. Nie pamiętał tylko czy pierwsze były kłopoty, czy znaleziska i na czym się kiedyś skończy.

 

Zestawił to z dzisiejszą sytuacją. Nawet nie zauważył skąd do niego strzelano. Prawdopodobnie nie miał co liczyć na to, że tamtemu skończy się amunicja, skoro tak swobodnie sobie z nią dotychczas poczynał. Jednego był pewien, z głodu nie umrze, przynajmniej nie przez kilka następnych dni. Miał w torbie całkiem spore zapasy „wojennych" batoników, ochrzczonych imieniem jakiegoś starego boga. Przeterminowanych o dwadzieścia lat, ale z jakiś powodów nadal zdatnych do jedzenia. Wszyscy się temu dziwili. Różnie bywało ze starym jedzeniem. Pomijając to napromieniowane, większość jednak była zepsuta lub nie nadawała się do spożycia. Wyjątkiem były te i kilka innych batoników. Słodkie jak cholera, twarde pioruńsko, ale jadalne i jak żartowano, że jeszcze nasze wnuki będą je jeść, jeśli im jeszcze jakieś zostawimy. Nie było o nie łatwo, ale nadal je odnajdywano. Minęło dwadzieścia lat od Zaorania, a nadal nie wszystko splądrowano. Bo tak naprawdę nie miał kto tego wszystkiego plądrować.

 

Sam urodził się trzy lata po Zaoraniu, kiedy pył opadł, kiedy dogasały już ostatnie walki, kiedy tak naprawdę nikt już nie miał siły o tym nic mówić. Opowiadano, że stare państwa wystąpiły przeciwko sobie, wystrzeliły dziesiątki pocisków jaśniejszych niż sto tysięcy słońc, a te zgasły zanim rządy zdążyły wystrzelić kolejne. Następnie runęła ekonomia, a potem cały świat oszalał. Wybuchło jeszcze kilka takich bomb czy pocisków, nikt nie wiedział do końca co to było, zanim w ruch poszła broń konwencjonalna i biologiczna. Rozpętało się istne pandemonium, a z ludzi wyszły najgorsze zadry i potwory. Myśląc, że nie mając nic do stracenia postanowili wyrównać wszystkie zaległe rachunki naraz.

 

Naloty, ciągłe walki, toksyczne i chemiczne opady… Słyszał, że na zachodzie od nich, na gruzach dawnej europy pozostali tylko muzułmanie, na południu, tak zwany bliski wschód jest atomową pustynią. Na wschodzie nie ma nic, poza szalonymi mutantami coraz częściej przedzierającymi się na tereny centralnej europy i ludźmi żyjącymi pod ziemią, jak krety czy szczury. Co jest dalej, nie wiedział. Podobno Czarny Ląd umarł, a dalej, inne kontynenty były tylko jedną wielką niewiadomą.

 

Wszędzie było jakieś skażenie. Mniejsze lub większe. Powracało z wiatrami i deszczami, nie można było się przed nim ukryć, ale można było z nim walczyć. Schron, jod, kombinezon i łopata, jak było trzeba. Innego wyjścia nie było, na szczęście takie opady zdarzały się bardzo rzadko, a uprawy były z roku na rok coraz lepsze, szczególnie soi i kukurydzy. Jeden z przedzaoraniowych mówił, że to jakaś odmiana gjemo, że zniesie wszystko. Trudno tylko zbierało się te kolby z trzy metrowych badyli na których rosły.

 

Ludzi było mało, ale każdy kto udowodnił, że coś potrafi, był uważany za wartościowego. Jedna z grup zorganizowała się przed laty na terenie starej jednostki wojskowej, z początku była ich tylko garstka. Teraz było ich tam już ponad trzy tysiące. Mieli prąd, wodę i wielkie nadzieje, że przezyją swoje dni w spokoju.

Drzazga skończył drugiego batonika i spojrzał w niebo. Mógł tu siedzieć godzinami i dumać o swoim domu, albo dać się odstrzelić tamtemu pajacowi. Biorąc pod uwagę, że coraz bardziej uciskało mu pęcherz, nie było to tak głupim wyjściem. Ostatecznie mógł w akcie desperacji skoczyć w dół, ale nie mając gwarancji, że od razu skręci sobie kark wolał nie ryzykować.

 

Trzasnął się w policzek. Co ty w ogóle wymyślasz? Wyciągnął pistolety z kabur i sprawdził amunicję. Miał też dwa granaty i karabinek szturmowy. Na nic mu się nie zda, jeśli nie wie, gdzie ma strzelać. Szag by to. Odwrócił się przodem do muru. Przyjrzał mu się dokładnie. Był nierówny, miał metr do półtora wysokości i około czterech długości. Kilka większych pęknięć. Osiedle musieli zbombardować podczas którejś z akcji psychopatycznych czystek, kiedy na zakładników brano całe miasta, grożąc państwom ich zniszczeniem w przypadku wmieszania się w jakiś konflikt. Z początku to respektowano, potem wyglądało to jak partia warcabów, do ostatniego pionka.

 

W końcu znalazł to, czego szukał, szczelinę wychodzącą na drugą stronę ściany. Wyciągnął nóż, po czym mozolnie zaczął ją poszerzać na tyle, żeby móc ostrożnie wypatrywać strzelca. Liczył, że ten nie spostrzegnie tej dziury, ale sądząc po jego wcześniejszych wyczynach, Drzazga miał pewne wątpliwości. Po kilkunastu minutach żelbet ustąpił na tyle, że otwór pozwalał na przyjrzenie się dwóm wieżowcom naprzeciw. Sądząc po rozkładzie pocisków, strzelec powinien znajdować się gdzieś właśnie tam. Najbliższy budynek jest w odległości jakichś stu, stu dwudziestu metrów, drugi około stu pięćdziesięciu. Daleko poza zasięgiem jego broni. Nawet gdyby chciał sprowokować strzelca, to równie dobrze mógłby strzelać ślepakami, co już wcześniej bardzo mądrze zrobił…

Spojrzał na zegarek. Dochodziła szesnasta. Na niebie gromadziły się coraz ciemniejsze chmury, co nie wróżyło dobrze. Jeśli dopadnie go deszcz, będzie w koszmarnej sytuacji, a jeśli nie wyniesie się stąd przed nocą, na pewno natknie się na jakąś szkaradę. Cokolwiek zrobi, lub też nie, prawdopodobne zakończy się to jego zgonem. Znakomite rokowania.

 

W dalszym ciągu przypatrywał się budynkom przez szczelinę. Bez zmian. Chciał w jakiś sposób zmylić strzelca, podsuwał plecak lub rękę za krawędź muru, samemu obserwując przez dziurę. Bezskutecznie. Niestety tamten nie spał, o czym przypomniał mu po chwili rozłupując mur z drugiej strony, gdzie szperacz postanowił jednak wystawić głowę.

 

Tego już było za wiele, jeśli jego pieprzony los ma zamiar coś z nim zrobić, to niech w końcu to zrobi, bo Drzazga odstrzelić się nie da, a z nudów też nie ma zamiaru tu umierać. Krzyknął z wściekłością, a chcąc wyładować na czymś swoją furię, chwycił leżący obok kawałek gruzu i rzucił go w kierunku oddalonej od niego o piętnaście metrów klatkę schodową, do której nie mógł się dostać. Zanim gruz przeleciał połowę odległości, usłyszał strzał i beton eksplodował w powietrzu na milion kawałków, a jego krzyk odbił się potężnym echem pomiędzy budynkami. Po czym jeszcze raz i kolejny. Nie byli już sami. Los po raz kolejny odwalił swój popisowy numer.

 

Drzazga rozglądał się naokoło na tyle, na ile pozwalał mu osłaniający go mur. Znał te okrzyki, wcześniej słyszał je już kilka razy. Nawet starł się z tymi psowatymi humanoidami. Tego szczekającego krzyku nie zapominało się tak łatwo. Jednego można było załatwić, wataha załatwiała ciebie. Zazwyczaj polowały w grupach trzy do pięciu osobników, polowały na wszystko co nie było się w stanie przed nimi obronić. Wyszukiwały pojedyncze ofiary, odciągały je, jeśli się dało od reszty grupy, zabijały lub na wpół żywe zabierałyi do swojej nory i tam pożerały. Niezbyt miła śmierć. Na tym blokowisku nie było nic poza śmiercią.

 

Co z tego, że można tu nadal znaleźć interesujące rzeczy, skoro każdy ruch można przypłacić życiem? Teraz nigdzie do końca nie jest bezpiecznie, ale to miejsce jest parszywie pechowe. Drzazga spojrzał w górę, chmury gromadziły się powoli, a słońce nieubłaganie podążało w kierunku horyzontu. Usłyszał kolejny krzyk, tym razem o wiele bardziej przerażający niż poprzedniego. Spotęgowany echem otaczającego betonu. Przed trzema laty był w podobnej sytuacji, siedział na warcie w bazie, kiedy usłyszał podobne zawodzenie. Po chwili zobaczył, że na ich umocnienia biegną psowate, a także wiele innych zwierząt i kilka przypadkowych mutantów, wyraznie przestraszonych. Natychmiast z pozostałymi strażnikami ostrzelali ich, ale te nawet nie zawróciły. Panicznie chciały dostać się do środka, lub biegły dalej naokoło. Sytuacja stała się jeszcze dziwniejsza, kiedy wraz z nimi pojawił się kolejny, narastający huk, a potem nadleciał ptak gromu. Wielki i majestatyczny, lecący nisko i rozcinający niebo niczym boski anioł. Dopiero potem dowiedział się, że był to olbrzymi samolot transportowy. Widok, jakiego nie widziano od czasu Zaorania. Maszyna kierowała się na południe, nikt nie wiedział skąd leciała, ani dlaczego. Nie odpowiadała na żadne wezwania radiowe i sygnały z ziemi. Później kilka osób wybrało się na południe, twierdząc, że musi tam znajdować się jakieś mityczne, ocalałe państwo. Nikt z nich nie wrócił, nie dał żadnego znaku życia. Jeśli rzeczywiście znaleźli to miejsce, nie dziwił im się, że nie wrócili. Jeśli jednak ten samolot był przypadkiem, czyimś poszukiwaniem lepszego miejsca do życia to mogli nigdy tam nie dotrzeć, gdziekolwiek to było. Drzazga pamiętał tamten dzień jak dziś, niebo było wtedy takie same. To nie był dobry dzień. Ani wtedy, ani teraz.

 

Strzał. Kolejny i jeszcze jeden, spotęgowany echem i rozrywający uszy urwany ni to krzyk ni to wycie. Po czym kolejne strzały. Mężczyzna przesunął się na skraj muru, na tyle, na ile ten pozwalał mu bezpiecznie spojrzeć w dół. Spostrzegł zwłoki mutanta i kolejnego, uciekającego w popłochu przed strzałami. Przesunął się i wyjrzał za krawędź. Akurat w tym momencie ujrzał mały rozbłysk w głębi budynku. Tamten ktoś strzelał przez dziury w piętrach! Musiał mieć dobre rozeznanie w okolicy, a do tego był nieźle osłonięty od wszelkich obserwatorów. Pieprzony spryciarz.

Drzazga postawił wszystko na jedną kartę. Skoro tamten był zajęty szkaradami, na pewno spuścił go na chwilę z oczu. Potrzebował zaledwie kilku sekund. Musiał zaryzykować, jedyne co mogłoby mu grozić, to nudna śmierć w męczarniach lub szybka śmierć od kuli snajpera. Nie miał zamiaru wybierać żadnej z tych opcji. Chwycił plecak i w chwili kolejnego wystrzału rzucił się do przodu.

 

Jeden krok. Drugi krok. Oddech. Trzeci krok. Czwarty krok. Piąty krok. Atak paniki. Szósty krok. Siódmy krok. Ósmy krok. Oddech. Dziewiąty krok. Strzał. Plączą mu się nogi. Haust powietrza. Krzyk. Nie jego. Mutanta. Krok za krokiem. Bieg. Panika. Schody. Zadyszka. Boże, nigdy więcej samotnych wypraw na blokowiska.

 

Drzazga usiadł na schodach i spazmatycznie łapiąc powietrze starał się uspokoić. Gdyby nie te mutanty, prawdopodobnie nadal by siedział pod murem. Powinien dziękować losowi, niestety nie był w stanie. Tem się do niego nie uśmiechnął, a jedynie ironicznie podśmiechiwał. Mutanci nadchodzili od strony, gdzie zaparkował samochód, więc w prosty sposób się stąd nie wydostanie. Natknie się albo na te maszkary, albo pod lufę snajpera. Ze szkaradami jakoś sobie poradzi, kilka pocisków zatrzyma każdego. Żeby się stąd wydostać w jednym kawałku, musiałby załatwić tego strzelca. Wiedział, gdzie tamten się w przybliżeniu znajduje, wcale się nie dziwił, że wcześniej go nie zauważył, był naprawdę świetnie zakamuflowany. Żeby się do niego dostać, musiałby praktycznie przeczołgać się przez gruzowisko po zachodniej stronie osiedla i jakoś nie natknąć się na mutantów. Wcześniej dostał się tu od wschodniej strony, nieświadomy osłony zapewnianej przez niskie budynki. Teraz nie mógł tamtędy wrócić. Jeśli nie pozbędzie się snajpera, nigdy się stąd nie wyrwie. Tak też na dół i na zachodnią stronę. Plan praktycznie niewykonalny, ale jeśli zostanie tu jeszcze chwilę dłużej, jego szanse zmaleją do zera. Zaczął zbiegać po schodach.

 

Z każdym krokiem mijały minuty, jednocześnie zdawał sobie sprawę, że coraz bardziej zbliża się do rozwiązania sprawy. Miał nadzieję, że wyjdzie z tego cało, a do tego jeszcze zżerała go ciekawość, co to był za typ. Czyżby uznawał to gruzowisko za swoje, czy był to inny szperacz, a cała ta sytuacja była typową utarczką na wykończenie konkurencji? Nie widział.

 

Zbiegł na parter i skręcił za zaułek. W ręce trzymał odbezpieczony karabinek i lustrował okolicę. Znajdował się po przeciwnej stronie budynku względem strzelca i mutantów. O ile nie spodziewał się żeby ten pierwszy przemieścił się tak szybko, szkarady mogły wykazać się swoją inteligencją i także spróbować szczęścia z drugiej strony. Przygarbiony przebiegł wzdłuż gruzowiska. Skręcił na prawo po czym w lewo omijając kolejne hałdy betonu i żelaza.

Zamarł nasłuchując. Pochrząkiwanie i szuranie. Całkiem niedaleko. Więc jednak jakieś szkarady postanowiły spróbować szczęścia. Szlag by to trafił. Jeśli wystrzeli, zdradzi swoją pozycję, wiedział o tym od początku, ale liczył, że prędzej natknie się na czającego się snajpera, niż psowatego kanibala. Zabezpieczył karabin i przesunął go na pasku za plecy. Wyciągnął z pochwy na nodze dziesięciocentymetrowe ostrze. Trudny wybór, ale zawsze wybór, pomyślał i ruszył dalej.

 

Kiedy zbliżał się do końca gruzowiska będącego kiedyś domem dla wielu rodzin, a teraz jedynie śmietniskiem odległych wspomnień, znalazł się po zachodniej stronie budynku snajpera. W oddali widział leżące truchło mutanta. Miał mało czasu, jeszcze z pół godziny i zrobi się ciemno. Było cicho, nie widział szkarad, nie słyszał ich, musiały się gdzieś zaczaić, jak strzelec. Ciekawe, czy ten zauważył, że jego nie ma już na budynku. Z pewnością tak. Cholera, powinien się stąd zwijać, ale bał się, że jak tylko zacznie uciekać, jak tyko dotrze do samochodu, jak tylko zacznie odjeżdżać, dostanie kulkę w łeb. Na miejscu snajpera sam by tak zrobił. Musiał do niego dotrzeć i go załatwić.

 

Teren był tu częściowo odsłonięty, musiał poruszać się skokowo co dwa, trzy metry i chować za zniszczonymi samochodami i zwalonymi drzewami. Zostało mu do pokonania jeszcze kilka metrów, kiedy zauważył przyczajonego, przy kolejnym budynku do którego zmierzał, mutanta. Tamten jeszcze go nie spostrzegł, ale było to tylko kwestią czasu, którego szperacz nie miał. Jeśli szkarada go zauważy, zaniesie się wyciem, co skończy się prawdopodobnie tragicznie dla ich obu. Ruszył do przodu chcąc pokonać dzielącą ich odległość naraz.

 

Pędził jak szalony. Czekał, kiedy tylko skosi go strzał lub zacznie wyć mutant przed nim. Był zmęczony, z każdą chwilą rozważał coraz czarniejsze scenariusze, miał wrażenie, że nie podoła. Kiedy już dobiegał do przeciwnika, ten odwrócił się i spojrzał na niego.

 

Drzazga także przyjrzał mu się dokładnie. Ten kiedyś musiał być człowiekiem, niestety teraz był jedynie przygarbioną, obrośnięta szczeciną maszkarą. Śmierdzącym drapieżnikiem z przerośniętymi zębami i pazurami. Silniejszym i szybszym od człowieka. Szperacz miał tylko jedną szansę i zamierzał ją wykorzystać. Te psowate ruszały do przodu tak, by jak najszybciej i bez zastanowienia powalić przeciwnika. Nie pomylił się, przeciwnik ruszył na niego. Zamierzał mu to ułatwić. Rzucił się ślizgiem na ziemię i pchnął ostrzem w górę. Jeśli spudłował, było już po nim. Ciężkie i cuchnące cielsko zwaliło się na niego bez ruchu. Nie wydało najmniejszego dźwięku, a jedynie zachlapało go czerwoną posoką. Szybko zrzucił z siebie zwłoki i wyrwał ostrze z gardła ofiary. Osiągnął to co chciał, załatwił przeciwnika po cichu i znajdował się za rogiem budynku. Miał nadzieję, że niezauważony. W pobliżu nie widział kolejnych szkarad. Miał coraz mniej czasu. Ruszył biegiem, by po kilku minutach okrążyć budynek oraz kolejne zwałowisko i znaleźć się tuż za pozycją snajpera. Nie chciał wiedzieć, jak koszmarnie teraz wygląda…

 

Zostało mu ostatnie trzydzieści metrów. Prawie odsłoniętego terenu. Wyglądało to na skrawek jakiegoś parku i placu zabaw. Szlag by to trafił, nie po to tyle się tu przedzierał, żeby teraz odpuszczać. Rozejrzał się jeszcze raz. Mógłby przejść kawałek pod nawisem niskiego bloku, aż do momentu, gdzie tamten się kompletnie zawalił. Trochę nadrobi drogi, ale pozostanie dłużej osłonięty. Zakładając, że snajper właśnie teraz nie mierzy mu w plecy. Mimowolnie odwrócił się. Nic, za plecami tylko czaiła się paranoja. Przyjaciółka każdego w tych cholernych czasach.

 

Ruszył pod nawisem, aż do wraku furgonetki, dalej przesadził do kolejnego wraku osobówki. I tyle. Był osłonięty, ale bał się ruszyć dalej. Brakowało mu około dziesięciu metrów do wejścia, a raczej tego co pozostało ze ścian na parterze. Było jeszcze widno, ale cienie powoli i niebezpiecznie się wydłużały. Miał do pokonania jeszcze osiem pięter i przeciwnika. Pieprzone dziesięć metrów niewiadomej. Paranoidalny strach. Jednym razem stawiasz wszystko na jedną kartę i biegniesz przed siebie, tylko po to by za chwilę zacząć myśleć w sposób wydawałoby się racjonalny. Tylko, że ta sytuacja nie jest racjonalna. Ten świat stracił dwadzieścia lat temu zdolność racjonalnego myślenia. Teraz zostały na nim już tylko jednostki na tyle zdeterminowane by żyć lub na tyle szalone, żeby nie umrzeć. Pozostało tylko prawo dżungli, wygrywa ten, kto ma większe pazury. Drzazga rozejrzał się wokoło. Betonowa dżungla i karabiny. Jak tak dalej pójdzie, ten świat nigdy nie stanie na nogi. Jakoś trzeba żyć. Walić to. Podniósł się i ruszył.

 

Każdy krok był jak droga przez mękę do odkupienia. Każdy oddech i uderzenie serca mogło być jego ostatnim. Stres był tak wielki, że bardziej obawiał się zawału niż kuli snajpera, aż do chwili gdy wbiegł do budynku. Cieszył się, ale nie mógł pozwolić sobie na okazanie emocji. Teraz, bardziej niż przedtem był świadom tego, że znajduje się na terenie wroga. Odbezpieczył karabinek, sprawdził pistolety i ruszył w kierunku klatki schodowej.

 

Pierwsze dwa piętra pokonał bez problemu, krok za krokiem, schodek za schodkiem… niestety na trzecie nie mógł się dostać, wyglądało tak, jakby ktoś celowo rozebrał schody. Najwyraźniej ktoś celowo i mozolnie skuł je i wyrzucił. Brakowało także poręczy. Prymitywna i prosta metoda na powiedzenie gościom żeby cię nie odwiedzali. Drzazga był przygotowany na takie sytuacje. Wyciągnął z plecaka trzydzieści metrów linki zakończonej hakiem i wprawnym ruchem zarzucił ją na poręcz dwa piętra wyżej. Ta bez problemu zahaczyła się. Szperacz sprawdził naciąg i ruszył w górę.

 

Wczołgał się na schody lekko dysząc. Dzisiejszy dzień naprawdę zaczynał mu się dawać we znaki. Złapał oddech i ruszył w górę. Na dwóch półpiętrach natknął się na porozwieszane na różnych wysokościach nylonowe linki, poprzyczepiane do sprytnie poukrywanych w zniszczonych ścianach puszek wypełnionych różnym żelastwem w domyśle mającym zrobić niezły hałas. Jedną z nich o mało co nie przegapił i nie zaalarmował strzelca. Drzazga wyraźnie zbliżał się do celu.

 

Pomiędzy siódmym a ósmym piętrem ponownie brakowało schodów. Były natomiast zamknięte drzwi prowadzące z klatki schodowej na piętro. Dziwne było to, że miały szyby, zapaćkane jakąś mazią i pyłem. Już na pierwszy rzut oka było z nimi coś nie w porządku. Jak szyby przetrwały bombardowania i dlaczego były tak dokładnie upaćkane?

 

Drzazga nawet nie próbował ich otwierać. Nauczony doświadczeniami swoich martwych kolegów, cofnął się piętro niżej. Na korytarzu leżały stare papiery i deski. Na całej powierzchni. Szperacz odgarnął kilka z nich i uśmiechnął się do swojego przeczucia, kiedy znalazł pod nimi miny przeciwpiechotne. Odgarnął ostrożnie na boki leżące na podłodze szpargały. Przeszedł do najbliższego mieszkania, niestety to nie miało podłogi. Kolejne było pozbawione sufitu. Wszedł do środka, podstawił sobie zniszczoną szafkę i wdrapał się na siódme piętro. Ostrożnie przeszedł przez zrujnowane resztki mieszkania na korytarz. Przy drzwiach na klatkę schodową stała mina claymore, gdyby tylko dotknął ich z drugiej strony, ta poszatkowała by go na kawałeczki. Przyjrzał jej się jeszcze raz po czym zablokował zapalnik, odciągnął i zabezpieczył naciąg linki. Teraz będzie przynajmniej mógł tędy wyjść.

 

Wrócił korytarzem, po czym natrafił na starą, aluminiową drabinę łącząca to piętro z wyższym. Wszedł na pierwszy szczebel, drugi i kolejne. Zatrzymał się, kiedy wystawił czubek głowy ponad podłogę. Niczego szczególnego nie zauważył. Poczuł jedynie jakąś woń spalenizny, zepsutego jedzenia i smród człowieka. Wdrapał się na kolejne piętro.

Drzazga poruszał się powoli i ostrożne z bronią gotową do strzału. Nie spodziewał się tu dalszych pułapek czy alarmów, ale nie mógł mieć pewności. Na pewno spodziewał się spotkać tu snajpera, kimkolwiek by on nie był.

 

Przechodził z pomieszczenia do pomieszczenia, z mieszkania do mieszkania. Każde z nich było coraz bardziej zrujnowane. Ściany były powyburzane, brakowało podłóg i sufitów, miejscami nawet można było spojrzeć kilka pięter w dół. Widoczność wokoło była znakomita. Ten budynek był rzeczywiście istnym snajperskim rajem, do tego można było siedzieć w głębi, być dobrze zasłoniętym i nękać niczego nieświadomych przybyłych, aż po ich kres…

Intensywność zapachów nasilała się, szperacz najwidoczniej zbliżał się do swojego oprawcy. Wszedł do jednego z mieszkań. Tu także brakowało ścian, a zamiast nich porozwieszano wielkie, ciemne i zakurzone płachty. Za jedną z nich znalazł palenisko i dziesiątki przeterminowanych puszek z konserwami, przemieszane z wygotowanymi kośćmi zwierząt.

 

Przeszedł dalej, najwolniej i najciszej jak mógł. Za kolejną płachtą znalazł legowisko z koców i pierzyn, śmierdziało niemiłosiernie. Co ciekawe, obok niego stała walizka od karabinu snajperskiego i dwie skrzynki z amunicją. Jedna z nich była na wpół opróżniona. Szedł dalej, po czym zamarł, słysząc szmer i metaliczny szczęk za kolejną płachtą. Ktoś tam sapał i mamrotał. Kolejny szczęk i cisza. Drzazga poczekał chwilę. Oddychał płytko i powoli. Przeszedł za ostatnią kotarę i ujrzał tam leżącego między dwoma wyrwami w podłodze mężczyznę z karabinem snajperskim. Był opatulony w jakieś łachmany, które prawdopodobnie kiedyś były mundurem. Głowę miał okręconą jakimiś szmatami. Zbliżył się do niego na jakieś dwa metry, wymierzył z karabinu i odezwał.

– Zostaw broń i powoli wstań – snajper wierzgnął wystraszony i odwrócił się na plecy, podniósł ręce do góry.

– Nie zabijaj mnie – dopiero teraz Drzazga zobaczył jego starą twarz, pooraną bliznami i bąblami. Prawe oko miał zabandażowane, lewe było nienaturalnie duże, okrągłe i przekrwione. Mutant? Najwidoczniej, do tego musiał być zbyt długo wystawiony na promieniowanie. Za pasem miał rewolwer.

– Wyrzuć go, powoli – wskazał na broń, snajper wykonał polecenie bez oporów.

– Kim jesteś i co tu robisz? – szperacz syknął z wściekłością.

– Byłem tu dozorcą, gospodarzem domu. – w głosie słychać było jakąś notkę dumy – Wróciłem po wojnie. Pilnuję, żeby tacy jak ty niczego tu nie rozkradli… – snajper zawodził głosem – tylko to mi zostało, czekam aż wszyscy tu wrócą… Naprawię plac zabaw, widziałeś plac zabaw, tam na dole? Jacyś wandale go zepsuli? – skomląc, snajper czy dozorca, zaczął wstawać.

– Siadaj gnoju – Drzazga wymierzył broń w jego głowę, ten się zatrzymał – chciałeś mnie zabić.

– Chciałeś okraść państwo Okrasińskich, spod czterdziestki – parsknął z wyrzutem.

– Oni już nie żyją od dwudziestu lat, powinieneś to wiedzieć. Jeśli ten mundur jest prawdziwy, to tym bardziej powinieneś być tego świadom. Ilu już tu zabiłeś? Od jak dawna tu siedzisz? – Drzazga kipiał wściekłością, ale w głębi duszy czuł bezsilność wobec tego starego człowieka, a nawet litość. Do cholery, co się z nim działo?

– Cztery lata tu jestem, bo wracałem pieszo, musiałem omijać zniszczone miasta, wiele chorowałem, a teraz tyko to mi zostało – wskazał naokoło – Skoro ja wróciłem, to przecież inni też mogą…

– Ilu zabiłeś? – Drzazga zrobił krok do przodu i przytknął lufę do jego twarzy.

– Nie wiem, kilku, kilkunastu, nie wszyscy byli ludźmi, ale pochowałem ich po bożemu…

– Do cholery, ty pieprzony idioto… – szperaczem targały sprzeczne emocje, to był przecież szaleniec, z drugiej strony jeśli to rzeczywiście był jego dom, jeśli on rzeczywiście przeszedł piekło by tu wrócić… Kim on był żeby go osądzać, żeby go zabijać…

– Oni chcieli, ty chciałeś… – szlochał dalej – okraść mnie, mój dom, moich znajomych…

Drzazga nie wytrzymał, zmienił chwyt na karabinie i uderzył dozorcę w głowę. Ten osunął się na podłogę. Usiadł obok nieprzytomnego strzelca i starał się opanować emocje. Dopiero po chwili sprawdził jak mocno go uderzył i czy nadal oddycha.

 

Rana na szczęście była powierzchowna, zdezynfekował ją i opatrzył. Bardziej martwiły go oparzenia popromienne tamtego. Dziwił się, że jeszcze żył, chociaż prawdopodobnie nie zostało mu już za wiele czasu. Położył dozorcę na jego posłaniu. Kiedy się obudzi, będzie mieć potworny ból głowy, a Drzazga kaca moralnego. Szperacz złożył karabin do walizki i zabrał ją wraz z amunicją i minami ze sobą. Zostawił na górze swój cały zapas batonów i jeden z pistoletów z dwoma magazynkami. Marna to wymiana, ale na pewno pozwoli dozorcy przeżyć. Upolować coś, jak i przeżyć innym przypadkowym gościom w tej okolicy. Chociaż Drzazga był pewien, że nie pozostało mu już wiele czasu. W tym jego szaleństwie była jakaś nadzieja. Coś co podziwiał, mimo okropieństw do jakich ten człowiek się dopuszczał. Dom, cholera, jak daleko można się posunąć żeby go obronić? On na pewno nie pokaże się tu przez jakiś czas, ostrzeże też innych…

 

Kiedy wracał do samochodu, było już ciemno. Poruszał się ostrożnie, tym bardziej, że zdecydował się na użycie latarki. Wiedząc, że w pobliżu mogą znajdować się szkarady. W głębi duszy liczył na to, że jakąś jeszcze spotka. I po krótkim oczekiwaniu, jego cierpliwość została nagrodzona. Prawdopodobnie ostatni osobnik z watahy wybiegł mu naprzeciw.

 

Szperacz po prostu musiał na kimś wyładować swoja frustrację, miał autentyczną w swojej bezsilności ochotę kogoś zabić. Psowaty został praktycznie rozerwany, kiedy karabin wypluł połowę magazynku w jego kierunku. Nie poczuł ulgi, a jedynie zażenowanie. Okazał wcześniej biedakowi litość, nie zabił go, ale okradł. Ten świat zrobił z ludzi zwierzęta. Tylko, że to my go najpierw rozwaliliśmy…

Drzazga wsiadł do samochodu i włączył silnik. Zgłosił przez radio, że miał problemy i wraca do bazy. Do swojego domu. Oby nigdy nikt nie okazał mu takiej litości jaką on dziś temu biedakowi. Nie czuł się jak szperacz, czuł się jak szabrownik, hiena cmentarna…

 

 

Koniec

Komentarze

Zanim przeczytam, jedna uwaga: usuń kropkę w tytule, to niewłaściwy zapis. Ten błąd bardzo często pojawia się na portalu, niestety.

Mastiff

Zorganizowaliśmy się przed laty na terenie starej jednostki wojskowej, z początku była nas tylko garstka. Teraz żyło nas tam już ponad trzy tysiące. Mieliśmy prąd, wodę i wielkie nadzieje, że przeżyjemy swoje dni w spokoju.
Co tu robi fragment w pierwszoosobowej?
W klimatach metro 2033 na ziemiach polskich.
Jeśli nie mylę się, metro 2033 jest tytułem książki. Jak zapisujemy tytuły, na które się powołujemy,
hę?
(...) odpalił silnik.
Elektryczny silnik też się "odpala"?
-------------
Błędów od pioruna, niestety. Najwięcej interpunkcyjnych. Może komuś będzie się chciało przeprowadzić tak zwaną łapankę --- ja nie mam nastroju ani czasu na dłubaninę w tekście.
Nie wiem, do jakiego stopnia treść powtarza się za "Metro 2033", ale jeśli nawet w znacznym, to mi nie przeszkadza. Chociaż pomysł generalnie nie jest nowy, podoba mi się jego ujęcie. Postacie też uważam za nieźle skonstruowane. Wiarygodne, jeśli wolisz.

Jakieś gruzy w losach, nudne jak 150. Nie chcę ich czytać bo nie i koniec. Siłą mnie do tego nie zmusicie! Ja nie chcę! Nudne jak 438909!

OK, mała korekta do tekstu. Wyłapałem trochę rzeczy. Powinno być nieco lepiej ;)

-> sakora. Wierzę na słowo, mimo iż elektrycznego silnika nie startuje się...
-> Areseja. Nikt Cię nie zmusi, ale byłoby dobrze, gdybyś zauważyła, że tekst zadający pytanie, kto jeszcze pozostaje człowiekiem w dzisiejszym rozumieniu tego słowa może być kiepski*), ale z racji problematyki nudnym nie będzie.
--------------------
*) kiepskość językowa i fabularna może sprawić, że nie da się czytać, to przyznaję, ale wtedy krytykuje się właśnie wykonanie w pierwszym rzędzie.

areseia 2011-12-10  23:14
Jakieś gruzy w losach, nudne jak 150. Nie chcę ich czytać bo nie i koniec. Siłą mnie do tego nie zmusicie! Ja nie chcę! Nudne jak 438909!

A ktoś Cię zmusza? Mama Cię na siłę zarejestrowała i czytać każe? Napisz do Dj-a, usunie Ci konto i problem z głowy.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Pomijając byki i kilka kaprawych zdań, których też nie chce mi się wymieniać, opowiadanie naprawdę fajne. Porusza pewien problem, a do tego jest wartka akcja i napięcie. Klimaty postapokaliptyczne też lubię, więc i tu plus.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Z "Metrem 2033" ma tyle współnego, że dzieje się jakiś czas po wojnie atomowej. Książkę napisał Rosjanin, a akcja dzieje się w moskiewskim metrze, zamienionym w siatkę podziemnych miast o różnych ustrojach (demokracja, faszyzm, komunizm). Rewelacja. Polecam.
To opowiadanie- Kilka godzin z życia szabrownika. Tematyka wytarta, ale akcja trzyma w  napięciu. To co psuło mi czytanie, to interpunkcja, powtórzenia i nieprawidłowości w szyku zdań. Kilka przykładów:
1. "Mały mur za którym się znajdowała był jej jedyną osłoną"
powinno być tak:
"Mały mur, za którym się znajdowała, był jej jedyną osłoną"
2. "Nici z wezwania pomocy, przynajmniej do momentu, jak nie dostanie się do swojego samochodu, który ukrył w na wpół zasypanym przejeździe."
do momentu, w którym
3. "Samochód był chyba najlepszą rzeczą jaką dotychczas znalazł, a jeszcze lepszą było to, że znalazł je trzy, w nienaruszonym stanie, w zasypanym garażu jednego dilerów samochodowych."
znalazł ich (samochody) trzy; słowo 'zasypanym' dwa razy w kolejnych zdaniach
4. "Słodkie jak cholera, twarde pioruńsko, ale jadalne i jak żartowano, że jeszcze nasze wnuki będą je jeść, jeśli im jeszcze jakieś zostawimy
dwa razy 'jeszcze'
5. "Podobno Czarny Ląd umarł, a dalej, inne kontynenty były tylko jedną wielką niewiadomą."
'dalej' jest zbędne
6. "Chwycił plecak i w chwili kolejnego wystrzału rzucił się do przodu.

Jeden krok. Drugi krok. Oddech. Trzeci krok. Czwarty krok. Piąty krok. Atak paniki. Szósty krok. Siódmy krok. Ósmy krok. Oddech. Dziewiąty krok. Strzał. Plączą mu się nogi."

Rzucił się do przodu, a o tych krokach piszesz, jakby się skradał. Dopiero potem przyspiesza, słowach: bieg, zadyszka.

7. "Marna to wymiana, ale na pewno pozwoli dozorcy przeżyć. Upolować coś, jak i przeżyć innym przypadkowym gościom w tej okolicy."

dwa razy 'przeżyć'.

Niedociągnięć jest więcej, ale nie zrażaj się tym. Jak to przeczytałem w którymś komentarzu- wypunktowywanie błędów robi się w dobrym tekście, bo są warte uwagi. Powodzenia w pisaniu.

Zdecydowanie się nie zrażam, mam jasno określony cel do którego zmierzam ;) Szczególnie kiedy widzę moje wczesne teksty i te obecne. Wiele pracy za mną  i wiele pracy przede mną. Grunt to działac konsekwentnie. Ważne, żeby mieć o czym pisać, bo jednak warsztat można (i trzeba) szlifować, a pomysły chyba jednak nie, oby tylko się nie skończyły ;)

Fabuła totalnie nie w moim typie, więc mnie nie wciągnęło, choć przyznaję, że scena ze stróżem mnie nawet poruszyła.

Zastrzeżenia mam do stylu: po pierwsze - powtórki, których jest całkiem sporo, po drugie - zaimki, momentami masz spore nagromadzenie tych całkowicie zbytecznych, po trzecie - kwestie gramatyczne, gubisz podmiot, mieszasz formy, przez co momentami nie wiadomo o co chodzi (mi najbardziej utkwił w głowie krzyk betonu - wtf?). Nie jest tego dużo, bo ogólnie fajnie piszesz, więc wystarczy ociupinka czasu i cierpliwości, żeby przysiąść się do tekstu i poprawić małe zgrzyty. Myślę, że nawet pierwszy lepszy beta tester by je zauważył, jeśli nie potrafisz ich wyłapać sam.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka