Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Butelka wędrowała z ręki do ręki. Każdy pociągał solidny łyk rumu, który chlupotał wewnątrz niej. Mężczyźni, siedzący w kole na środku pokładu, rzucali długie cienie w świetle porozwieszanych na statku latarni. Śmiali się głośno i przekrzykiwali, a rum dodawał im tylko odwagi. Przechwalali się, opowiadając o swoich rzekomych przygodach na morzu, które były tak barwne, a marynarze w nich tak odważni, że każda historia kończyła się śmiechem całej załogi i kolejną butelką wędrującą po całym pokładzie.
Mijały godziny, a marynarze bawili się w najlepsze. Nocne niebo z chwili na chwilę robiło się coraz ciemniejsze, biały księżyc wytworzył dookoła siebie delikatną łunę. Ostatni z zebranych powoli kończył opowiadać o swoich bohaterskich czynach i niesamowitych przygodach.
– I tak właśnie pokonałem olbrzymiego Krakena, na usługach samego Davy'ego Jonesa! – zawołał mężczyzna, wyciągając rękę w stronę prawie pustej już butelki. Pociągnął spory łyk rumu i odrzucił ją na bok. – Założę się, że nikt z was mi nie dorównuje!
Dookoła rozległy się śmiechy zebranego towarzystwa, w obieg poszła kolejna butelka. Znów zaczęły się krzyki i przechwałki nieznające granic.
– Davy Jones? – rozległ się nagle cichy głos. – To tylko legenda. Chcecie posłuchać o prawdziwych potworach?
Głos był wyraźny i czysty. Gdy tylko dotarł do mężczyzn, wszystkie rozmowy ucichły, a oni zaczęli rozglądać się ciekawie po pokładzie szukając tego, który postanowił o sobie opowiedzieć.
– Davy Jones jest tylko wymysłem, dowodem bujnej wyobraźni znudzonych marynarzy – na deskach rozległ się stukot butów, mężczyźni nie mogli zorientować się, z której strony pochodzi głos. – Ja opowiem wam o czymś, co zdarzyło się naprawdę, o człowieku, którego bały się sam Davy Jones, gdyby istniał – o Hendrik'u Van der Deckenie, kapitanie „Latającego Holendra".
Nagle z cienia wyłoniła się drobna postać. Rondo kapelusza przysłaniało twarz, a w opuszczonej ręce tlił się niedawno zaczęty papieros. Nieznajomy jednym ruchem ściągnął nakrycie głowy, spod którego wysypały się długie, gęste włosy. Wszyscy wstrzymali oddech. To była kobieta! Spoglądali po sobie zaskoczenie nie mogąc się nadziwić, jakim cudem nikt do tej pory się nie zorientował. Tylko nieliczni zachowali zimną krew i rozsunęli się, by zrobić nowo przybyłej miejsce. Kobieta usiadła między nimi i przystawiła papierosa do ust. Obserwowała, jak jego końcówka przez krótki moment jarzy się na czerwono. Wypuściła dym z ust i westchnęła cicho.
– Zanim zjawiłam się tutaj pływałam na innym okręcie – zaczęła bez ogródek. – Nazywał się „Łajdak". Był statkiem handlowym, ale przezorny właściciel wyposażył go w porządne armaty, nie mogąc ryzykować utraty cennego towaru. Pływaliśmy na nim po Bałtyku już od kilku lat, każdy z nas doskonale znał te wody. Ale morze rządzi się własnymi prawami. Wtedy myśleliśmy, że nie jest nas w stanie niczym zaskoczyć.
Kobieta przerwała na chwilę, jej spojrzenie stało się nieobecne. Dym papierosa unosił się powoli do góry.
– Myliliśmy się. Pewnej nocy przyszedł sztorm. Nie pierwszy, choć wyjątkowo silny. Wiatr wiał jak oszalały, dookoła unosił się pył wodny, a fale zalewały pokład z każdej strony. Nocne niebo co chwilę rozświetlały białe pioruny, a huk gromu niósł się po wodzie powodując brzęczenie w uszach. Baliśmy się. Wszyscy. Nikt nie udawał odważnego bohatera, walczyliśmy o przetrwanie ze ściśniętymi ze strachu sercami.
Pierwsze puściły żagle. Płótno rozrywało się jakby było cienką kartką papieru, a nie porządnym, grubym materiałem. Pamiętam, że wtedy wszyscy staliśmy na pokładzie i patrzyliśmy na wirujące w powietrzu strzępy czując, że wraz z nimi ucieka nasza szansa na przetrwanie. Niektórzy zaczęli się wtedy modlić, inni rzucili się w wir pracy, by chociaż udawać, że cokolwiek robią. Choć tak naprawdę już byliśmy skazani. Potem przyszła kolej na takielunek. Grube liny pękały jak cienkie nitki. Latały potem, targane przez wiatr, po całym pokładzie smagając ludzi po plecach.
Po jakimś czasie wiatr zaczął słabnąć, a morze powoli się uspokajało. Wstałam z mokrego pokładu i rozejrzałam się dookoła. Połamane maszty leżały na pokładzie, strzępy żagli zwisały z porwanego takielunku. Ci, którzy przetrwali, podnosili się z ulgą w oczach. Niewielu miało tyle szczęścia. Zakrwawione, powyginane pod różnymi kątami ciała leżały na drewnianych deskach, kilka zostało przygniecionych przez armaty. Zbiliśmy się w ciasną grupkę. Z trzydziestoosobowej załogi została nas niecała połowa. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Nie wiedzieliśmy również, co robić. Płetwa sterowa była połamana, tak samo jak szalupy. Naszym jedynym wyjściem było dryfowanie na wraku, który pozostał z „Łajdaka".
Powoli nad ciemną wodą pojawiła się mgła. Gęstniała z każdą chwilą, do reszty uniemożliwiając nam zorientowanie się w obecnej sytuacji. Rozpoczęliśmy uprzątanie ciał. Zorganizowaliśmy prowizoryczny pogrzeb – morski pogrzeb. Wyrzucaliśmy je za burtę i obserwowaliśmy, jak nasi bliscy koledzy znikali w morskich głębinach, legendarnym kuferku Davy'ego Jonesa.
Po kilku godzinach, a przynajmniej tak nam się wydawało, „Łajdak" dosłownie nadział się na podwodne skały. Spojrzeliśmy po sobie z ulgą – tylko jedna wyspa na Bałtyku otoczona była tak specyficznym łańcuszkiem. Christianso. Ktoś roześmiał się z radości. Kto inny westchnął z ulgą. Byliśmy stosunkowo niedaleko od brzegu, ale „Łajdak" zaczynał nabierać wody. Jeden z mężczyzn wpadł na pomysł, by zbudować tratwę, więc rzuciliśmy się na poszukiwanie czegokolwiek, co by się mogło przydać.
Perspektywa bliskiej śmierci bardzo motywuje. Już po chwili wszystko było gotowe, a tratwa spokojnie kołysała się na wodzie. I wtedy pojawiły się one. Syreny. Ich długie włosy falowały na powierzchni wody, a swoje piękne twarze zwróciły w stronę marynarzy będących już na tratwie. A potem zaczęły śpiewać. Dźwięcznie, bez żadnych fałszywych nut. Czarowały głosem tych mężczyzn, którzy przetrwali sztorm, a ci nieszczęśnicy wpatrywali się w nie jak w święte obrazki. Byłam bezradna wobec magii tych pięknych stworzeń. Wszyscy marynarze lgnęli do nich jak ćmy do płomienia świecy, a ja, jedyna trzeźwa, nie mogłam ich powstrzymać. Nie myślcie, że nie próbowałam. Po prostu nie dałam rady. Krzyczałam, biłam ich, zasłaniałam im oczy i uszy. Nic to nie dało. Odtrącali mnie i szli w stronę wyciągniętych w ich kierunku spiczastych, syrenich dłoni. W końcu się poddałam. Patrzyłam tylko, jak moi koledzy skaczą do wody w ręce pięknej śmierci. Po chwili zostały po nich tylko bąble powietrza wypływające na powierzchnię morza.
Nie pamiętam, co działo się potem. Ocknęłam się dopiero pod wieczór, gdy zachodzące słońce barwiło niebo na pomarańczowo. Ktoś siedział koło mnie i palił długą fajkę. Nie widziałam twarzy – akurat za nim tarcza słoneczna chowała się za horyzont. Zerwałam się na nogi, ale upadłam równie szybko, czując przeszywający ból w głowie.
– Uwaga – powiedział nieznajomy. – Daj sobie trochę czasu, by dojść do siebie.
Spytałam go, kim jest. Odpowiedział, że nazywa się Hendrik Van der Decken. Nie chciałam wierzyć. Znałam przecież opowieści. Nieśmiertelny kapitan, który żegluje przez wieczność z załogą złożoną z ruchomych szkieletów. Nieznajomy, siedzący koło mnie, w żadnym wypadku nie mógł być siejącym postrach kapitanem. Wyglądał przecież jak zwykły człowiek. Zachowywał się jak zwykły człowiek. Rondo kapelusza rzucało cień na jego twarz. Pomógł mi wstać – jego dłonie były zimne jak lód. Zaprowadził mnie do kołyszącej się na wodzie szalupy, w której czekało na nas dwóch marynarzy. Powiedział mi, że przypłynął po tych, których zabrały syreny, że nie spodziewał się znaleźć kogoś żywego. Słuchałam go, ale nic z tego, co mówił, do mnie nie docierało. Zapadłam w coś jakby półsen, byłam przytomna, ale nie świadoma.
Gdy dopłynęliśmy do jego statku, kątem oka zauważyłam wypisaną na burcie nazwę – „Latający Holender". Na ciemnym drewnie litery były ledwo widoczne, farba łuszczyła się i odpadała. Wtedy coś zaskoczyło w mojej głowie. Przyjrzałam się uważniej dwóm marynarzom, którzy byli z nami w szalupie – światło księżyca, który niedawno wyjrzał zza chmur, odbijało się od ich bladej skóry. Trupio bladej. Wtedy spanikowałam. Chciałam jakoś uciec, ale nim się obejrzałam już byłam na pokładzie „Latającego Holendra". Oparłam się plecami o burtę, gotowa w każdej chwili wyskoczyć do morza. Bałam się. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Wszyscy marynarze przyglądali mi się z ciekawością, niektórzy również z podejrzliwością. Przerwali wykonywane czynności i zbili się w ciasną grupkę dookoła mnie i stojącego obok kapitana. Dostrzegłam wśród nich moich dawnych kompanów, kolegów z załogi. Utkwiłam w nich przerażone spojrzenie, ale oni nie zareagowali. W ich wzroku była tylko ciekawość, jakby w ogóle nie wiedzieli, kim jestem.
– Nie pamiętają cię – szepnął mi do ucha kapitan. – Tak jak całego swojego poprzedniego życia.
Potem Hendrik Van der Decken zabrał mnie do swojej kajuty. Rozmawialiśmy. Opowiedział mi o sobie, o swojej załodze złożonej z żywych trupów. Mówił, że dawno już nie miał kontaktu z żywymi ludźmi, z którymi mógłby chociaż porozmawiać – marynarze z „Latającego Holendra" byli otępiali, niezdolni do tworzenia własnych poglądów. Niezdolni do prowadzenia inteligentnej rozmowy.
Spędziłam na tym statku cztery noce. Ale ani razu nie spytałam kapitana, co zamierza ze mną zrobić. Zabrał mnie z wraku „Łajdaka", gdzie prawdopodobnie umierałabym powoli z zimna i głodu. Podarował mi dodatkowe kilka dni życia, za co byłam mu ogromnie wdzięczna. Nieistotne było, gdzie płyniemy i co się ze mną stanie. Cieszyłam się, że jeszcze żyję.
Piątego dnia pojawiła się przed nami wyspa. Bornholm. Kapitan podziękował mi za miłe towarzystwo i przeprosił, że nie może osobiście odeskortować mnie na brzeg. Chciało mi się śmiać z siebie na cały głos – podejrzewałam go, że chce mnie zabić, a on przecież uratował mi życie i pomógł moim przyjaciołom. Lepiej, żeby pływali z Hendrik'iem Van der Deckenem na „Latajacym Holendrze", niż leżeli na dnie morza.
Tak jak mi radził kapitan, pierwszą noc na wyspie spędziłam w ruinach zamku Hammershus, na samym krańcu wysokiego, skalnego klifu. Wieża Mantletarnet, z której niewiele już zostało, ochroniła mnie przed zimnym, jesiennym wiatrem. Gdy tylko wzeszło słońce, ruszyłam w drogę. Doszłam do jakiejś zapomnianej przez wszystkich wioski, gdzie życzliwi chłopi nakarmili mnie i napoili. Ruszyłam dalej – musiałam znaleźć jakikolwiek port, byle tylko wrócić do domu. Nie będę wam opowiadać, jak wędrowałam od wioski do wioski – bo nie jest to nic ciekawego. W końcu, po tygodniu wędrówki, dotarłam na miejsce. Port był, statki były, ale żaden z nich nie płynął do Polski. Straciłam więc kolejne kilka dni na wypatrywanie ojczystej bandery. Wreszcie się doczekałam. Wzięli mnie ze sobą jako członka załogi. Podróż nie trwała długo. Gdy ujrzałam w oddali Gdańsk poczułam wreszcie, że jestem w domu. Wpłynęliśmy do portu w samo południe, ale dopiero wieczorem wróciłam do mieszkania. Moi rodzice byli niezmiernie zaskoczeni, gdy zobaczyli mnie na progu. Wszyscy w mieście wiedzieli już, że „Łajdak" leży na dnie morza wraz ze swoją załogą.
Już następnego dnia z powrotem pojawiłam się w porcie. Nie mogłam o nich zapomnieć – cały czas miałam przed oczami błogo uśmiechniętych mężczyzn w objęciach syren, znikających w ciemnej głębi. Poprzysięgłam sobie, że muszę ich pomścić. Zrozumiałam, że ten widok będzie prześladował mnie do końca życia, jeśli niczego nie zrobię. I tak trafiłam tutaj. Wasz kapitan przyjął mnie z szeroko otwartymi ramionami, powiedział nawet, że chętnie mi pomoże, jeśli tylko nadarzy się okazja. On widzi w tym czysty zysk, a ja szansę na życie bez wyrzutów sumienia. Ale to nie jest ważne. Liczy się tylko to, bym mogła ich pomścić.
Zapadła cisza. Kobieta wyciągnęła kolejnego papierosa i zaciągnęła się dymem. Mężczyźni, siedzący dookoła niej, wyglądali na zamyślonych. Żaden się nie śmiał, nie było głupich uwag. Zmarszczone czoła wyglądały nader poważnie.
– Nie byliśmy bohaterami – powiedziała po chwili, wstając. – Walczyliśmy tylko o życie. Jedynie mi się to udało, dlatego chcę pomścić tych, którym w tym przeszkodzono.
Wyrzuciła niedopałek za burtę i zeszła pod pokład. Głuchy stukot jej butów powoli ucichł, ale nikt z zebranych marynarzy nawet się nie poruszył. Wszyscy zatopieni byli we własnych rozmyślaniach przetrawiając jeszcze to, co usłyszeli.
Pierwsze puściły żagle. Płótno rozrywało się jakby było cienką kartką papieru, a nie porządnym, grubym materiałem. – To albo kapitan był debilem, albo zaspał. Pierwszą rzeczą, którą robi się na statku gdy nadchodzi sztorm, jest opuszczenie żagli.
W sumie tyle się czepnę, tak, żeby nie było :P I druga kwestia. Skoro Latający Holender zbierał i wcielał do załogi wszystkich marynarzy, który polegli na morzu, to musiałbyć cholernie pojemnym okrętem.
Tam jeszcze jakieś powtórzenia mignęły parę razy, ale nie wypunktowywałem.
Ogólne wrażenie dobre, przeczytałem bez jakichś szczególnych zgrzytów, choć wygląda to na prolog, fajnie by było rozwinąć, jak dzielna dziołcha wybebesza te syrenki.
W każdym razie duuużo lepsze niż to o mikołaju-wilkołaku za oknem.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Racja, duuużo lepsze...
"Każdy pociągał solidny łyk rumu, który chlupotał wewnątrz niej." - rum czy łyk chlupotał?
"Mężczyźni, siedzący w kole ..." To koło musiało być duże ... Siedzący kołem na pokladzie. Zdanie do przerobienia.
"... zawołał mężczyzna, wyciągając rękę w stronę prawie pustej już butelki. Pociągnął spory łyk rumu i odrzucił ją na bok." Albo pusta albo pełna. Prawie pustej - i chwatit.
Papieros do dośc nowomodny wynalazek. Jeżeli byl to statek handlowy wyposazony w armaty, kobitka mogła palić fajkę lub ostatecznie cygaro. Poszły maszty? Część masztów może leżeć na pokladzie, część jest za burtą. innego wyjscia nie ma. Ster połamany? Okręt powinien zatonąć, i to szybko. Jedynym narracyjnym wyjsciem jest nagłe polepszenie pogody, chociaz i tak duża fala przy tak silnym sztormie utrzymywałaby się długo.
Pytanie podstawowe - w jaki sposób kobieta znalazala sie na statku, na ktorym wesoło opróżniano buteleczkę rumu? Zstąpiła z niebios? I drugie - co robila na " Łajdaku"? Pasażerka czy marynarz? Brak wyjaśnienia.
Opowiadanie jako wprawka pisarska - lepsze niż poprzednie. JesY jakiś pomysł, jest rozwinięcie, jest jakaś fabuła. Szczególy straszliwie zgrzytają. Sporo niedomówień fabyły - skąd, po co i dlaczego.
Jako opowiadanie - do napisania jeszcze raz.
Pozdrowienia.
W paru kwestiach nie mogę się z Tobą zgodzić, RogerRedeye.
Po pierwsze: czy słyszałeś kiedyś, by ktokolwiek powiedział " siedzący kołem"? Bo ja z takim określeniem jeszcze się nie spotkałam.
Po drugie: butelka była prawie pusta, mężczyzna wypił to, co w niej jeszcze było i odrzucił na bok, ponieważ nic już w niej nie zostało. Nie rozumiem Twojego wywodu na ten temat.
Po trzecie: O co Ci chodzi z masztami? Połamały się i tyle. Mógłbyś sprecyzować, co dokładnie nie podoba Ci się w tym fragmencie?
Po czwarte: Jak kobieta znalazła się na statku? Siedziała w cieniu, niezauważona. Nie zstąpiła z niebios, jak sugerujesz.
Swoją drogą - dziękuję za komentarz.
Słownik:
Kołem w użyciu przysłów. w krąg, w koło, dookoła, naokoło
Ciekawscy obstąpili ich kołem.
Goście weszli w porządku i stanęli kołem. (Mickiewicz)
---------------------
Jeżeli maszty powalane są wiatrem, odpowiednio silnym, nie układają się na pokładzie, ponieważ liny nie pękają równocześnie. Stąd przeważnie "lądują" za burtami...
Siedziała w cieniu? Ot tak sobie, od wyjścia z portu siedziała w cieniu? Dziwne tłumaczenie. Dziwne też, że nie rozumiesz pytania Rogera.
W porządku, ale czy w codziennym języku spotyka się takie określenie?
Poza tym nie napisałam, że maszty ułożyły się na pokładzie, tylko że na nim leżały. A leżeć mogą nierównomiernie.
A kobieta siedziała w cieniu akurat w tym momencie. Czy naprawdę wszystko trzeba pisać, nie można zostawić czegoś, by czytelnik mógł się domyślić?
Przy takiej katastrofie maszty nie mogą leżeć w całości na pokladzie. Maszt jest wysoki. Z zasady przy większych statkach żaglowych składa się z kilku cżęści. Jeden koniec kolumny masztu jest osadzony w stępce lub nadstępce, pozostałe sa mocowane ( wiązane) do masztu ). W pozycji pionowej maszt utrzymuje skomplikowany system olinowania stałego, rozpiętego zarówno w płaszczyżnie symetrii kadłuba, jak i mocowanego do odpowiednich uchwytów w burtach.
Zobacz zdjęcia " Daru Pomorza" albo rysunek galeonu, jaki jest stosunek długości masztu do długości kadłuba, a jaki do szerokości kadluba. Jeżeli wali / łamie się maszt, cżęść masztu łeci za burtę - jest za długi, żeby zmieścił sie na pokladzie. Koniec masztu zatacza łuk, a łatwo obliczyć promień tego łuku ... Nota bene, w tej sytuacji, którą opisuje ta kobieta, " Łajdak " powinien zatonąć w kilka minut. W ogóle, uratowanie się "Łajdaka" jest nieprawdopodobne i graniczy z cudem. Statek byl niesterowny. Statek żaglowy jest sterowny wtedy, kiedy ma rozpięte żagle / żagiel - utrata żagli oznacza brak sterowności i koniec. Przy tak silnym sztormie, kiedy poszly wszystkie żagle, statek musial się polożyć sie w dolinie fali, a następna powinna go nakryć. A jeszcze z ciagnącymi się u burt masztami ! Nabrałby wody i poszedl na dno. Nawet to, że ster się "polamał", nie miało już znaczenia. Przy sprawnym sterze, ale przy braku żagli, statek byl niesterowny. Nota bene - co to znaczy, że ster się polamał? Poszła płetwa steru, czy zerwały się liny do koła sterowego, czy może uległo znieszczeniu koło sterowe ( albo rumpel )? Ale to akurat ( z biedą ) może być.
Cięzko się pisze o żeglowaniu, bo wymaga to sporo wiedzy.
Pozdrowienia.
"Piraci z Karaibów" w pigułce :) Największą wadą tekstu jest jego naiwność, no ale w końcu opowiada kobieta :P Też mnie intryguje, skąd się tam wzięła, i to jeszcze z papierosem i rumem - była członkiem załogi? Jakim cudem? Niektóre niedomówienia można sobie dopowiedzieć, niektóre przeszkadzają. W każdym razie opowiadanie dużo lepsze od poprzedniego.
Mam dwie uwagi: na plus i na minus.
Na plus- opowiadanie dużo lepsze od poprzednich. Więc jest szansa, że następne będzie jeszcze lepsze.
Na minus- naiwność.
1. Kobieta na pokładzie. O ile nie jest to statek pasażerski, to takie rzeczy dawniej (w jakim czasie dzieje się akcja?) raczej się nie zdarzały. Kim była na "Łajdaku"?
2. Wróciła do domu, gdzie czekali rodzice!? Nie wiem dlaczego, ale totalnie nie pasują mi ci stęsknieni rodzice w opowiadaniu o samodzielnej kobiecie, obijajacej się statkami po morzu, jak wilk morski.
3. Co jadła na "Holendrze"? Czyżby mieli zapasy jedzenia na wypadek znalezienia żywego marynarza? Wszyscy członkowie załogi, nawet kapitan, byli trupami. Dla siebie nie woziliby prowiantu.
4. Kapitan nowego statku zgodził się, że wyrusza z nią na polowanie na syreny. Załoga nic o tym nie wie, a ona sama, ot tak sobie, mówi im o tym przy butelce. Bez porozumienia z kapitanem. Już widzę bunt załogi, ciągniętej wbrew jej wiedzy, na samobójczą misję.