
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Malta, La Valetta
8 Luty A. D. 1601
La Valetta. Zamaskowane Miasto.
Kto żyw za murami, nie spał. Wyjątek mogły stanowić jedynie dzieci i starcy, którym niepokój nie dawał się we znaki. Nowo narodzeni zbyt mało przeżyli, zaś ci drudzy zbyt wiele, by zadręczać zmysły i ciało.
Pozostali trwali w czuwaniu. Oczekiwali nadchodzącego dnia, kiedy zgromadzenie ośmiu wyznaczonych ku temu rycerzy, mianuje triumwirat. Nominowana trójca dobierała kolejnego kandydata, czwórka jeszcze jednego, aż do liczby szesnastu. Gdy napięcie osiągało apogeum, wybrani faworyci dokonywali ostatecznego celu. Napięcie opadało. La Valetta wracała na dawny kurs.
To od rycerzy biła owa aura, która wprawiała wszystkich – czy maltańczyków, czy też przybyszów zza morza – w tajemnicze odrętwienie. Zbrojni przemierzali miasto, kryjąc twarze pod szarymi chustami, szczelnie otulając muskularne sylwetki płaszczami. W obawie przed oczyma tych, którzy pożądali głosów. Chcieli uciec przed naciskami, uniknąć presji ze strony braci w wierze. Od serwienta7 po najwyższych dostojników, żaden nie ważył się pokazać swej twarzy.
Jacques Rivier zerknął przez ramię. Zatrzymał spojrzenie na ułamek sekundy dłużej, niż powinien na kroczących za nim braciach. Skręcił. Ponownie odwrócił głowę. Szli. Nie zwolnili choćby na chwilę. On również nie zamierzał. Stawiał coraz dłuższe kroki, bez ustanku zadając sobie jedno i to samo pytanie: jak mnie rozpoznali?
Przed sobą miał prostą drogę, prowadzącą wprost na rynek. Tam, pośród tłumu, z łatwością mógłby zniknąć prześladowcom z oczu. Tymczasem nie miał innego wyboru. Przyspieszył. Po plecach chodziły mu dreszcze na myśl o szlachetnie urodzonych osobistościach dopuszczających się w imię własnych pożądań czynów godnych pogan. Prowansalczyk pokręcił głową.
– Nigdy do tego nie doszło – szepnął pod nosem. – Nie dojdzie i dziś.
Rynek był tuż tuż. Gdy unosił głowę, widział piętrzące się ponad zabudowaniami wieże katedry św. Jana Chrzciciela, jak i masywną konstrukcję pałacu wielkich mistrzów. Droga prowadziła wzdłuż zabudowań – jak wszystkie w mieście skonstruowanym przez papieskiego wysłannika – Francesco Laparelliego. Zaprojektowane w sposób podobny do budowanych niegdyś greckie polis – każda droga prowadziła na rynek, przecinając się z innymi pod kątem prostym, tworząc swoistą siatkę8.
Rivier ścisnął mocniej rękojeść rapiera. Ciasno oplótł ją palcami, kiedy tylko zdał sobie sprawę z kroczącego za nim pochodu. Obejrzał się… nikogo? Znieruchomiał. Szpiedzy odpuścili. Tak mówiły fakty, a przeczucie, którego nie wolno było ignorować żołnierzowi, podpowiadało co innego. Jacques zdwoił wysiłki. Ruszył dalej. Stawiając długie susy w mgnieniu oka przebył drogę dzielącą go od placu. Wkroczył na rynek, oddychając…
– Bracie Rivier!
Mocarna dłoń chwyciła go za ramię. Wyrwał się. Szarpnął tak gwałtownie, że tamten niemal wyrżnął twarzą w brukowany trakt. Jacques nie zwrócił na to uwagi. Tłum zaś, napierający zewsząd na Prowansalczyka, zareagował natychmiast. W mig zebrani cywile odwracali głowy, czekając, aż nagromadzone od dnia poprzedniego napięcie zacznie się rozładowywać.
Nic nie nastało. Rycerze byli ostrożni. Uwolniwszy się, Rivier nie zamierzał zwalniać, ni oglądać za siebie. Tamci pozostali gdzieś z tyłu. Nie krzyczano, nie wołano rozpoznanego człowieka. Musieli stwarzać pozory pokoju.
– Czego oni w ogóle ode mnie chcą? – warknął do siebie Jacques.
Tłum począł się rozrzedzać. Minąwszy centrum placu Rivier, dotarł do skraju. Miejsca, gdzie nad zebranymi górowała potężna dzwonnica katedry. Rozejrzał się. Nikogo. Tym razem miał pewność. Jednakże wówczas rozpoznali go. Zdemaskowali doświadczonego rycerza, któremu nieraz przyszło brać udział w tajnych operacjach, jakich zakon – wbrew pozorom – przeprowadzał niezmiernie dużo. Uciekinier musiał zniknąć.
Pokiwał głową, ruszając w stronę otwartych wrót katedry. Szybkim krokiem minął dwa podtrzymujące balkon filary i zniknął w mrocznym wnętrzu. Upewniwszy się, że niczyje oczy go nie śledzą, zsunął z twarzy brunatną chustę. Potarł spocone czoło. Przyjemny chłód uderzył go w plecy.
Rycerz powoli przekroczył próg. Zmoczył czubki palców w święconej wodzie.
– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen.
Kroki zadudniły na kamiennej posadzce. Rivier podniósł głowę, przyglądając się wysokiemu sklepieniu. Potężna budowla rzeczywiście napawała samotnego człowieka niewyjaśnionym lękiem. Ów ogrom był zaledwie złudzeniem potęgi Najwyższego Boga, a już stwarzał w sercu niepojętą wręcz bojaźń.
ŁUP!
Jacques podskoczył. Rzucił się w bok. Potężny huk wciąż dźwięczał mu w uszach.
– Merde! – zaklął Francuz, zapomniawszy o świętości miejsca, które jeszcze przed kilkoma chwilami podziwiał.
Teraz to nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Rycerz znieruchomiał, nadstawiając uszu. Czego tak właściwie się spodziewał? Oczywiście jednego – pościgu. Kąciki ust Riviera drgnęły w słabym uśmiechu.
– Jesteście niedyskretni, szlachetni bracia – syknął, powoli cofając się w stronę bocznej nawy. Tam, gdzie światło dnia nie wpadało przez ogromne okna, odczuwał pełny spokój. Zwolnił kroku, kryjąc się za filarem.
Długo oczekiwał nadejścia prześladowców. Długo wypatrywał ich przygarbionych, skradających się sylwetek, ich obciążonych kirysami korpusów. Niczego nie dostrzegł. Żaden, choćby najmniejszy dźwięk nie zagłuszył rynkowego gwaru, wpadającego do wnętrza domu Bożego przez szeroko otwarte wrota. Huk, który tak wstrząsnął Prowansalczykiem nie zabrzmiał ponownie.
– Cóż to, do czarta? – warknął Jacques, czując wzbierającą w nim irytację.
Czas płynął, a on bezczynnie stał. Przyznał sam sobie, że jego pozycja niegodna była pasowanego rycerza. Wyszedł. Powoli, najciszej jak potrafił, stawiał kroki. Buty rozgarniały pył. Minął ławy, przeszedł przez środek katedry, by stanąć przed ogromną kolumną, podtrzymującym strop. Czekał. Tym razem niedługo. Do jego uszu dotarło ciche człapanie. Wolne, nierówne kroki brzmiały nieustannie we wtórze szurającego o podłogę płaszcza.
– Boże pobłogosław – szepnął do siebie Rivier, wychynąwszy z ukrycia.
Przed sobą miał umieszczone w podłodze, ustawione w równym szeregu, grobowce braci rycerzy – tych najbardziej zasłużonych, których imiona słyszał nie po raz pierwszy. Naprzeciwko grobowca, ozdobionego wysokim pomnikiem, należącym do sławnego Jeana de la Valetta9, stał człowiek. Zgarbiony, koślawy, z rycerskim płaszczem na ramionach.
Jacques zmusił się do zachowania spokoju, gdy powoli doń docierało, czyje barwy i czyje godło dostrzegł na wierzchniej szacie nieznajomego.
– Bracie… – postąpił krok naprzód.
Stopa mlasnęła w kałużę. Na posadzce, wokoło przybysza, rozlewała się mętna ciecz. Rivier dopiero po chwili zauważył, że ścieka ona z całej stojącej plecami do niego postaci. Struchlał.
– Bracie! – powtórzył głośniej, znów zmuszając się do zachowania spokoju. – Pocoście przybyli? Kto was przysłał…
Słowa uwięzły rycerzowi w gardle, kiedy przybysz uniósł dłoń, rzucając na posadzkę żelazną sztalugę. Z gardła dobyło się mrożące krew w żyłach bulgotania. Jacques postąpił jeszcze jeden krok wprzód…
Tajemniczy, ociekający wodą gość odwrócił się z niesłychaną prędkością. Chlapnął naokoło śmierdzącą substancją. Z ogromną wprawą dobył w obrocie miecza i ciął.
Ciało Prowansalczyka Jacquesa Riviery padło w kałużę. Krew rozlana z przeciętej krtani zmieszała się z wodą. W pamięci drgającego w konwulsjach rycerza nie pozostała zdeformowana twarz, ani koślawe, powyginane ramiona. Tylko ten opatrzony szkarłatnym krzyżem płaszcz.
– Pax! Pax, bracie!
Okrzyk został stłumiony, nim wybrzmiał do końca. Silna dłoń zacisnęła się wokół szeroko otwartych ust. Prawa wystrzeliła w stronę szyi, oplatając ją palcami. Czterema. Jednego napastnikowi brakowało.
W nocnej ciszy jęki umilkły zupełnie. Przyparta do muru sylwetka – niemniej rosła od napastnika – znieruchomiała. Ręce po chwili poczęły młócić powietrze. Dłoń chlasnęła niespodziewanego przeciwnika w twarz, ściągając chustę. Mateo de Santeno odskoczył w tył, w głąb uliczki, gdzie blask zachodzącego słońca przestał docierać.
Zaskoczony rycerz, uwolniwszy się, chwycił za rapier. Nie zdążył. Namiestnik błyskawicznie znalazł się przy nim, zatrzymując ciągnącą za rękojeść prawicę. Błysnął fragment odkrytej klingi.
– Pax! – wołał dalej zaskoczony joannita, lecz widząc nieskuteczność swoich słów, przeszedł do czynów. Zamachnąwszy się wolną ręką, wyprowadził szeroki cios. Uderzenie spadło na wysunięte przedramię.
De Santeno odskoczył, uniósł obutą nogę, wyrzucił do przodu. Czubek stopy ugodził prosto w brzuch. Nie chroniony kirysem rycerz zginął się wpół. Mateo powalił go na ziemię. Przygniótł kolanem do gruntu, a swą okaleczoną dłonią chwycił za szczękę.
– Nie grozi nic waszemu życiu, bracie – wycedził przez zaciśnięte zęby, modulując ton własnego głosu. – Potrzebuję waszego słowa.
Namiestnik – były namiestnik – obejrzał się w tył. Dzień mijał, a on, zaledwie przed kilkoma godzinami, został pozbawiony swego urzędu. Taki los czekał każdego pełniącego tę funkcję dostojnika, kiedy ośmioro przybyłych wyznaczało triumwirat. Wówczas zmieniano przewodniczącego wyborów. Namiestnik tracił swój urząd i stawał się jednym z zakonników – podobnym do reszty.
– Sądzicie, bracie, kimkolwiek jesteście, że macie dość czasu? – zagadnął rozłożony na łopatki rycerz.
Mateo zmarszczył brwi. Prawda. Pozostali byli tuż tuż. Mieli pilnować jedynego świadka zbrodni.
– Mnie dość czasu, by z was wydusić, czego potrzebuję, bracie – syknął – Będziecie mówić, czy tego chcecie, czy też nie. Bo, zrozumcie, jam na korzyść zakonu od zawsze działał i tym razem podobnie czynię.
– Podobnie…
Pojmany urwał. Do uszu braci dotarły odległe odgłosy. Kroki, wołania… Nadchodzili.
Del Santeno poderwał się na równe nogi, ciągnąc za sobą jeńca. Chwycił rapier ukryty w pochwie pojmanego rycerza i odrzucił go w mroczny zaułek.
– Idziemy! – warknął, ciągnąc tamtego za ramię. Nie sprzeciwił się.
– Niczego ze mnie…
– Milcz! – Namiestnik pociągnął go w bok. – Powiecie mi wszystko, skoroście nie poprzysięgli.
– Skąd wam to wiedzieć… bracie?
Mateo przyparł do ściany jeńca. Spojrzał w jego pełne niepewności oczy.
– Brałem udział w wielu podobnych czynnościach.
Umilkł. Otoczyła ich cisza. Nawet odgłosy odległego rynku umilkły.
– Mówcie! – rozkazał de Santeno. – Do czego doszło w katedrze? Czego byliście świadkiem?
– Niczego – odparł gniewnie jeniec. – Przybyłem za późno…
– Kto zginął?
Joannici długo mierzyli się spojrzeniami. Kto zginął? Pytanie oczywiste dla obu z nich, choć jeden znał prawdę, drugiemu zaś pozostały tylko domysły.
– Wierzcie mi, bracie – ciągnął dalej Mateo – że więcej potrafię wyciągnąć z waszego milczenia, niźli słów. Jeno pytam, bo potrzebuję szczegółów. Was nie zaprzysiężono. Nie próbujcie się wyłgać! Pozostaliście niezaprzysiężeni. Nie wiąże was żadne słowo. A jeśli zdacie świadectwo, przysłużycie się przyszłemu wielkiemu mistrzowi.
Jeniec milczał. Odbiegał wzrokiem od twardego wejrzenia de Santeno, wypatrując swej niedoszłej eskorty.
– Jeden trup od miecza – syknął wreszcie. – W kałuży krwi i wody. Nie…
– Wody? – Mateo ścisnął mocniej gardło młodszego szpitalnika. – Mówcie! Skąd woda?
– Odgadnijcie sami, bracie, skoroście tak wielce uczeni, bo ni kanclerzowi, ni marszałkowi nie przyszła z pomocą iluminacja.
Były namiestnik puścił swego jeńca. Odwrócił się, skoczył w boczną aleję i zniknął. Pozostawił za sobą tajemnice i samotnego, zupełnie zaskoczonego rycerza, w głowie zaś mając treść odczytanych niedawno słów.
Wrócił na kwaterę. Dysząc ciężko, zatrzasnął drzwi. Przesiąknięty potem i wilgotnymi oparami spowijającymi miasto habit, wydzielał drażniącą nozdrza woń. Były namiestnik pociągnął nosem, zsuwając z twarzy zasłonę.
Myśli krążyły jak oszalałe. Przed oczyma wirowały przedziwne obrazy, których nawet on sam nie potrafił do końca zrozumieć. Nierealne paradoksy wywołały bolesne pulsowania w okolicach skroni. Mateo de Santeno uniósł dłonie, rozmasowując tętniące tępym bólem miejsca.
– Na Boga – sapnął, odczuwając ulgę.
Wrócił do słów, które usłyszał przed kilkoma zaledwie minutami. Relacji z tragicznego zdarzenia w katedrze. W miejscu świętym zginął brat rycerz. Mateo od razu, poznawszy fakty, uznał, że takiej zbrodni nie mógł dopuścić się inny zakonnik. Maltańczyk? Po cóż? Absolutnie pewny siebie Aragończyk negował podobne twierdzenia. Pod rządami Zakonu św. Jana Maltańczykom żyło się dostatnio i niezwykle bezpiecznie, mimo ciągłej groźby wiejącej od strony wschodu i południa. Fratres10 zabity przez Maltańczyka?
– Absurdo! – warknął de Santeno, kręcąc głową. Spojrzał w stronę stołu, gdzie uprzednio pozostawił wiadomość od…
Tuż przed drewnianym blatem stała postać – niemal niewidoczna w zupełnym mroku Nieruchoma niczym kamienny posąg, czy wystrugana z drewna imponujących rozmiarów figura. Jednakże Mateo nie musiał się długo zastanawiać, by stwierdzić, że w jego kwaterze nigdy nie ustawiono podobnego rodzaju ozdób.
Lewa ręka powoli powędrowała w stronę ukrytego w pochwie rapiera. Druga zbliżyła się do klamki. Dlaczego pragnę zniknąć? – pytał joannita, nie mogąc pojąć nagłego przypływu tchórzostwa. Znał jednak źródło. Znajdowało się tam – pod stertą zbędnych papierów – zawarte w liście dawnego towarzysza.
– Lękacie się ciemności, bracie Mateo? – zapytał przybysz. Poruszył się.
De Santeno odetchnął. Cisza zadzwoniła w uszach. Za oknami przemknęło stado mew, skrzecząc donośnie i łopocząc rozpostartymi skrzydłami. Gdzieś w oddali zabrzmiał samotny okrzyk, a po nim odgłos zbliżających się kroków. Czas płynął, a dwie postacie stały naprzeciw siebie w oczekiwaniu.
– Jakim prawem znaleźliście się w mojej kwaterze? – warknął de Santeno, mierząc czarną postać błyszczącymi oczyma. Kim była – pytał nieustannie, jakby owo wewnętrzne naleganie miało cokolwiek zmienić.
– Znam was dobrze, bracie – odparł przybysz. – A właściwiej byłoby rzec, żem znał was w przeszłości. Wiem o was wiele, jako i to, żeście godni zaufania, a przede wszystkim ubodzy, bracie. Nigdyście po dobra tego świata rąk nie wyciągali.
Mateo rozmyślał, wsłuchując się w głęboki głos. Odpowiedź już znał, choć zwyczajnie nie potrafił jej zaakceptować. Przecież jeszcze niedługi czas temu czytał wiadomość od tegoż człowieka, a tymczasem… tymczasem staliby naprzeciw siebie?
– Winniście pamiętać Sant'Elmo11 – rzucił przybysz. Francuz – stwierdził de Santeno, usłyszawszy wyraźny akcent. – A zapewne winniście także pamiętać Psalmy…
Pamiętał. Aragończyk odświeżył w pamięci ich brzmienie całkiem niedawno. Jego wzrok wylądował na drewnianym stole.
– Witajcie, bracie Wignacourt – sapnął, jakby samemu nie dowierzając własnym słowom. Lecz przybysz wyraźnie skinął głową, potwierdzając domysły swego gospodarza.
Wyszedł z cienia, wyciągając przed się ramiona. Mateo rozpoznał rysy, które podkreślił wpadający przez okiennicę srebrzysty blask księżyca. Rycerz padli sobie w ramiona.
– Bracie – przemówił de Santeno, odsuwając się od kamrata. – Toć przed kilkoma godzinami wasz list z Francji do mnie dotarł, a teraz wy stajecie przede mną?
Alof de Wignacourt12 odetchnął głośno.
– Niewiele mogę wam rzec, bracie Mateo – rzucił, rozkładając ręce. – Poza tym jednym, żem wielce zatroskany o sprawy zakonu, a sny, którem widział i którem raczył wam opisać nie pozwalały mi zaznać najkrótszej choćby chwili spokoju. Nie mając pewności, czy list dotrze na czas, przybyłem tu sam.
De Santeno pokiwał głową ze zrozumieniem. Kiedy czytał zaszyfrowane zapiski zaczynał myśleć, jakoby jego dawny towarzysz postradał zmysły, bądź padł ofiarą jakiegoś tajemniczego spisku. Teraz wiele się odmieniło. Wieści, jakie zdołał wydusić z pojmanego świadka i do tego śmiertelna powaga w oczach de Wignacourta, mówiły same za siebie. Francuz najwyraźniej bezgranicznie wierzył w wizję, której doświadczył.
– Zdarzyło się coś niepokojącego, bracie – odezwał się wreszcie Mateo, przerywając milczenie. – Wasza wizja zaczyna przechodzić do rzeczywistości. Zginął jeden z braci…
– Matko Najświętsza!
De Santeno spochmurniał.
– Zdołałem pochwycić tego, który doniósł o zajściu – ciągnął dalej Aragończyk. – Wyjaśnił wszystko. Brat nasz leżał martwy w kałuży krwi i wody.
Myśli obu doświadczonych żołnierzy powędrowały w stronę zapisków zalegających blat drewnianego stolika. Alof de Wignacourt drgnął na wspomnienie otaczających go morskich otchłani.
Płynął we śnie ku odległemu brzegowi, kolczuga ciągnęła go na dno… choć jemu zdawało się, że to jakieś oślizłe ramiona próbują wciągnąć go pod fale. Walczył. Ile miał sił, ile tchu w płucach. Nieziemskim wysiłkiem zdołał wydostać się na brzeg. Tam, na piaszczystej plaży, stał brodaty zakonnik. Na ramionach powiewał biały płaszcz, a pierś okrywała tunika tej samej barwy. Na niej widniał duży czerwony krzyż.
– Templariuszu! – wołał doń de Wignacourt. – Templariuszu! Upiory!
Tamten ani drgnął. Stał wpatrzony w dal, jakby spodziewając się owych upiorów i tylko na nie czekając. Alof wstał. Czekał na bieg wydarzeń, wpatrzony w twarz nieznajomego. Wtem rozpoznawał owe rysy. Dreszcz przechodził mu po plecach, bo oto zdawał sobie sprawę, że stoi przed nim Jakub de Molay – ostatni wielki mistrz Templum, oskarżony o herezję, torturowany i spalony na stosie.
– Bracie de Wignacourt! – woła stary templariusz, unosząc rękę dzierżącą złoty krucyfiks. – Strzeżcie się!
Francuz zadrżał, czując na ramieniu dłoń brata Mateo. Spojrzał w ciemne, aragońskie oczy.
– Ostatniej nocy obrazy się zmieniły – wyjaśnił Alof. – Dotarłem dalej. Do miejsca, gdy z morskiej otchłani wypełzł potwór…
Noc jakby zacisnęła się wokół zakonników. Blask księżyca gdzieś zniknął, choć srebrzystej tarczy nie okryły ciemne obłoki.
– Utopiec ruszył za mną – syknął de Wignacourt. Zacisnął pięść, kiedy ręka poczęła mu drżeć. – De Molay skoczył ku niemu. Chciał go zatrzymać i nie dziwota, bo tamten miał na ramionach taki sam płaszcz, jak i ostatni zwierzchnik Templum. Rozmawiali, a jam się temu przysłuchiwałem.
Urwał. De Santeno oczekiwał dalszego ciągu.
– Znacie zapewne legendę o klątwie rzuconej z płonącego stosu przez de Molaya, nieprawdaż bracie?
Mateo przytaknął.
– Takoż uwierzcie mi na słowo, że tamtego nieszczęsnego dnia nie tylko jedna klątwa padła z ust templariusza. – Alof wyjrzał za okno. Budynek otaczały zupełne ciemności. – Brat Wilhelm de Quintus, Aragończyk, jako i wy, wypowiedział słowa, które wedle mojej wizji właśnie poczęły dochodzić do skutku.
– Wszystkiego dowiedzieliście się we śnie, bracie? – zagadnął Mateo. Sam do końca nie wiedział, czy daje wiarę temu, czego właśnie przychodzi mu słuchać.
– Nie inaczej – przyznał de Wignacourt. – Jeno sen się zmienia. Jakub de Molay nie zatrzymuje ścigającego mnie stwora, lecz chwyta mnie i przenosi daleko na zachód. Do Toledo.
– Egzekucja owego de Quintusa, jak mniemam.
Alof skinął głową.
– Dym spowija już jego ciało, ognie docierają powoli do stóp, a tamten – krztusząc się czarnymi oparami – wykrzykuje przekleństwa. Złorzeczy Bogu, wzywa szatana i Bahamuta – demona, którego w domniemaniu filipowym templariusze czcili – a zakończywszy swój wywód przeklina nas, braci Szpitala.
– Wszystkich?
– Nie wypowiadał imion, ni zawołań. Przeklął cały nasz zakon, obiecując krwawą pomstę za to, żeśmy zdradzili Templum z zazdrości, zawiści i chęci pozyskania ich dóbr.
– Bzdura! – warknął de Santeno.
– Nie inaczej – przyznał Wignacourt. – Jednakże klątwa została rzucona, a jam sam widział braci naszych, ustawionych pośród tłumu i wsłuchanych w nienawistne słowa.
Były namiestnik pokręcił z rezygnacją głową. Znużony zwiesił ramiona, jakby ciągnęła je ku ziemi niewidzialna siła. Alof de Wignacourt nie zwariował. Klątwa rzucona przez de Molaya wypełniła się w przeciągu miesiąca, a złorzeczenia Wilhelma de Quintusa czekały trzy stulecia, nim zostały wprowadzone w życie.
– Czego on oczekuje? – zapytał wreszcie Mateo, przezwyciężając ogarniającą go niemoc. – Czego od nas chce? Jak ma zamiar dopełnić swych słów?
– Anarchia – odparł bez namysłu de Wignacourt. – Pragnie wywołać na tyle wielki chaos, by nasz zakon długo się z niego nie podźwignął… zemsta za czyn, któregośmy się nie dopuścili.
7 Serwient, sierżant, brat służebny – bracia – zazwyczaj młodzi – którzy nie dostąpili jeszcze pasowania na rycerzy, czy sprawowania innej godności zakonnej.
8 tzw. plan hippodamejski.
9 Jean Parisot de la Valette – wielki mistrz Zakonu św. Jana w latach 1557 – 1568. Dowodził wojskami zakonnymi podczas Wielkiego Oblężenia Malty.
10 z łac. brat zakonny.
11 Fort na półwyspie Sciberras, później część miasta La Valetta.
12 Alof de Wignacourt – wielki mistrz Zakonu św. Jana w latach 1061 – 1622.
Podtrzymuję zastrzeżenie z pierwszej części- piszesz niedomówieniami, skrótami myślnymi i zakręcasz opisy tak, że w połączeniu z kulejącą interpunkcją, ciężko zrozumieć, co się dzieje. Przykład (powtarzam- przykład, a nie jedyne takie miejsce):
"Okrzyk został stłumiony, nim wybrzmiał do końca. Silna dłoń zacisnęła się wokół szeroko otwartych ust. Prawa wystrzeliła w stronę szyi, oplatając ją palcami. Czterema. Jednego napastnikowi brakowało.
W nocnej ciszy jęki umilkły zupełnie. Przyparta do muru sylwetka - niemniej rosła od napastnika - znieruchomiała. Ręce po chwili poczęły młócić powietrze. Dłoń chlasnęła niespodziewanego przeciwnika w twarz, ściągając chustę. Mateo de Santeno odskoczył w tył, w głąb uliczki, gdzie blask zachodzącego słońca przestał docierać.
Zaskoczony rycerz, uwolniwszy się, chwycił za rapier. Nie zdążył. Namiestnik błyskawicznie znalazł się przy nim, zatrzymując ciągnącą za rękojeść prawicę. Błysnął fragment odkrytej klingi.
- Pax! - wołał dalej zaskoczony joannita, lecz widząc nieskuteczność swoich słów, przeszedł do czynów. Zamachnąwszy się wolną ręką, wyprowadził szeroki cios. Uderzenie spadło na wysunięte przedramię.
De Santeno odskoczył, uniósł obutą nogę, wyrzucił do przodu. Czubek stopy ugodził prosto w brzuch. Nie chroniony kirysem rycerz zginął się wpół. Mateo powalił go na ziemię. Przygniótł kolanem do gruntu, a swą okaleczoną dłonią chwycił za szczękę."
Za nic nie łapię, kto, kogo, za co i dlaczego. W filmie wyglądałoby to, jak urywane ujęcia w mroku : tu błyśnie miecz, tam opancerzona dłoń na czyimś gardle, jakiś zduszony krzyk. I zrozum człowieku, co się dzieje.
Dalej:
"- Znacie zapewne legendę o klątwie rzuconej z płonącego stosu przez de Molaya, nieprawdaż bracie?"
ale ja- czytelnik- jej nie znam. Wyjaśnij mi, jak chłop krowie na miedzy, co się dzieje w tekście. Podtrzymuję zdanie Suzuki- nie siedzę w twojej głowie, nie wiem i nie widzę tego, co Ty.